Bliska mi Osoba przewróciła się na oblodzonym chodniku i złamała prawą rękę. I w tym miejscu zaczyna się przeprawa na miarę Homerowej „Odysei” skrzyżowanej z biegiem z przeszkodami.



Akt pierwszy
Ze złamaniem wiadomo – trzeba do szpitala. Duże miasto, więc szpitali dostatek. Tylko nie wszystkie mają ostry dyżur z chirurgią urazową. Telefon, i wszystko wiadomo. Nawet niedaleko. Samochód, korki, szpital. Jest nawet miejsce do parkowania, tuż obok parkomatu. Przezornie wrzucam trochę monet.
Akt drugi
Trzeba się zarejestrować. Dwa okienka, w jednym rejestracja pacjentów szpitala, w drugim – ostrego dyżuru. To drugie niestety puste, ale już po chwili pracownica rejestracji przesiada się z krzesełka na krzesełko i wszczyna procedurę. Niby wszystko fajnie, komputery – bajery. „Proszę się podpisać”, mówi pracownica zmierzając do zakończenia procedury rejestracyjnej i wręcza wydruk. Tłumaczenie, że złamana jest ręka odpowiedzialna za pisanie nic nie daje. Ja również nie mogę się podpisać za Bliską mi Osobę, która lewą ręką akurat pisania nie praktykuje. W końcu, z grymasem bólu na twarzy, udało się złożyć podpis.
Akt trzeci
Teraz już tylko zdać ubrania do szatni (obowiązkowa) i czekać w kolejce do lekarza. Jakoś udaje się przez to przebrnąć. Niestety, w poczekalni mogą przebywać wyłącznie poszkodowani chyba, że w szczególnych wypadkach. Nasz wypadek do szczególnych się nie zalicza. Mogę sobie podziwiać makijaż recepcjonistek, gramaturę farby na ścianach tudzież porozwieszane certyfikaty jakości czy dyplomy „przyjaznego szpitala”. Żebym nie miał wątpliwości, że Bliska mi Osoba jest w dobrych rękach.
Wreszcie lekarz zainteresował się przypadkiem, obejrzał bacznie i wystawił skierowanie na rentgen, co w przypadku podejrzenia złamania wydaje się tak oczywiste, że równie dobrze mogła to zrobić recepcjonistka. No, ale to by było działanie logiczne…
Pracownia RTG piętro niżej. Ponownie rejestracja, choć tym razem nie trzeba się podpisywać, oczekiwanie, prześwietlenie i z powrotem na górę, znowu czekać na lekarza. Tym razem nawet nie długo. Potwierdzają się podejrzenia – złamanie z przemieszczeniem. Trzeba nastawić i zagipsować.
I tu ciekawostka – na nastawienie i zagipsowanie znowu trzeba czekać. Tym razem długo – jak się okazało koło godziny czasu. Parkomat połyka kolejne monety.
Bliska mi Osoba podziwia korytarz, przechadzających się tam i siam lekarzy, pielęgniarki. Przez około godzinę nikt się nie zainteresował, czy boli, czy może szklankę wody podać.
Akt czwarty
W końcu – nastawianie i gipsowanie. Tyle, że na ostrym dyżurze, gdzie zwożą „połamańców” z połowy miasta, nie ma… anestezjologa. Nie wiadomo, czy nie ma etatu, czy akurat ma wolne. Nie ma, i już. Lekarz podaje znieczulenie, które działa tak sobie, rękę w imadło i ciągniemy za palce. Trochę się zsunęło – przez kilka następnych dni stawy spuchnięte jak balony, ale nie uprzedzajmy faktów.
Ręka zagipsowana, teraz trzeba znów zrobić prześwietlenie, czy dobrze złożona. Bo jak nie, to trzeba powtórzyć. Bliska mi Osoba wspomina, że na korytarzu czekał człowiek, któremu tego dnia już trzy razy nastawiano złamanie.
Na szczęście wszystko w porządku. Za tydzień kontrola, recepta i do domu. W sumie – trzy godziny, w większości spędzone na korytarzu. Do bólu normalnego przy złamaniu doszedł ból, będący wynikiem nastawiania.
Akt piąty
Okazuje się, że pacjent, przychodzący się leczyć, ma obowiązek znać procedury. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Po trzech godzinach spędzonych głównie na korytarzu, siadamy w samochód i pędem do domu, odpocząć po rozrywkach zafundowanych przez tzw. publiczną służbę zdrowia. Po drodze wstępujemy do apteki. Okazuje się, że na recepcie brak pieczątki szpitala, więc leków nie wykupimy. Jedziemy do domu. Łyk herbaty i znowu samochód, korki, parkomat – po pieczątkę. Potem apteka i do domu.
Koniec? Nic z tych rzeczy, rozrywki subtelnie dozowane i odpowiednio rozłożone w czasie zapewniają długotrwałe przeżycia.
Akt szósty
Nadchodzi dzień kontroli. Trochę się wszystko obsunęło, ale w końcu jedziemy. Korki, parkomat, recepcja przyszpitalnej przychodni. My na kontrolę – a guza! Trzeba się było  zarejestrować. Najbliższy termin za… 10 dni („kontrola za tydzień”, hehehe). Bo oczywiście wykorzystanie lokalnej sieci komputerowej w obrębie jednego budynku to zbyt skomplikowane. Lekarz wpisywałby pacjenta w komputerze na kontrolę, recepcjonistka od razu widziała by to w grafiku – zbyt piękne, by było prawdziwe. Podobnie, jak poinformowanie pacjenta, że ma się rejestrować. Jest co prawda informacja na skierowaniu na kontrolę, że trzeba się zarejestrować, ale brak informacji, z jakim wyprzedzeniem. Inna sprawa, że po paru godzinach czekania i bólu raczej nikt nie zwróci uwagi na ów dopisek.
Stwierdzenie, że to skandal i wizja wystąpienia o odszkodowanie, w przypadku złego zrośnięcia, wrażenia na recepcjonistce nie wywierają. Chyba, że pełne oburzenia „przecież tłumaczę” za takowe uznać. Dopiero ukazanie imponującego siniaka, będącego wynikiem nastawiania ręki tydzień wcześniej, oraz wspomnienie o ciągłym, bardzo silnym bólu, nieco łagodzą obyczaje. Niestety, jest piątek po 12:00 (południe), więc lekarza już nie ma (i nie będzie). W końcu propozycja – proszę przyjść w poniedziałek około 8:00 i zapytać lekarza, może przyjmie.
Akt siódmy
Poniedziałek rano. Kilkanaście osób czeka w kolejce do rejestracji. W poczekalni do gabinetu –  tłum. Przyjmuje jeden lekarz, na którym siniak i ból wrażenia nie robią. Odsyła do kierownika przychodni.
Tylko gdzie go znaleźć? Na drzwiach nie ma tabliczek z nazwiskami, na liście pomieszczeń administracyjnych gabinetu kierownika przychodni nie ma. Drobny wywiad i okazuje się, że można go znaleźć dwa piętra wyżej, w szpitalu.
Akt ósmy
Szpital, korytarz, łóżka, pacjenci. Gabinet pielęgniarek. Pytanie, odpowiedź: „proszę w lewo”. A które drzwi? „Są opisane”. Ale nie jako gabinet kierownika przychodni.
Podobno kierownik przychodni ma akurat odprawę. Drzwi gabinetu otwierają się wyłącznie kluczem. Gdy wychodzi można zajrzeć przez uchylone drzwi. Odprawa jednoosobowa?
Wraca. Do gabinetu wchodzi pielęgniarka oddziałowa. Wychodzi. Gubię się w domysłach, co też za zamkniętymi drzwiami może być odprawiane?
W końcu mamy dość. Zawijamy się do domu. Ciekawe, jak będzie w wyznaczonym terminie?
Na razie, jak to mówią – ubaw po pachy. Mucha nie siada.
Post Scriptorium
Bliską mi Osobę dręczą pytania, co się stało z jej wcale niemałymi składkami na służbę zdrowia, z której rzadko w swym życiu korzystała.
Za wycieraczką reklama domu spokojnej starości. Ironia losu, czy racjonalne założenie, że zanim wyleczą pacjent się zestarzeje?
Michał Nawrocki

2 KOMENTARZE

  1. Moja teściowa kilka lat temu w andrzejkowy wieczór złamała nogę. Wsadzam ją do samochodu i wiozę do szpitala na izbę przyjęć. W środku żywego ducha. Krzyczę:
    – Hop, hop jest tu kto?!
    Po chwili otwierają się drzwi i wychodzi kilka osób z poważnymi minami.
    – Słucham? – mówi pani, która weszła do czegoś na kształt recepcji. Reszta załogi stoi i obserwuje mnie uważnie.
    – Dobry wieczór – mówię – przywiozłem teściową. Złamała nogę.
    Nagle cała grupa w białych fartuchach wybucha śmiechem. Patrzę na nich i stwierdzam, że całe towarzystwo jest kompletnie pijane. Pani w recepcji też chichocze.
    – To trzeba było jej czymś poprawić! – rzuca rozbawiony pielęgniarz! – taki dowcip…
    Odwracam się na pięcie i wychodzę z budynku. Wsiadam do samochodu i uruchamiam silnik. Teściowa pyta co się stało.
    – Nie ma wolnych miejsc na izbie przyjęć. Jedziemy gdzie indziej – odpowiadam. Wszystko skończyło się dobrze. Teściowa wyzdrowiała. W innym szpitalu nie było akurat imprezy.

Comments are closed.