Premier Donald Tusk zapowiedział, że jednym z priorytetów jego rządu będzie walka z biurokracją. Pierwsze efekty tej hucznej zapowiedzi już widać. Powstało właśnie nowe, 18. ministerstwo – Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji. Mamy zatem do czynienia z ewenementem dziejowym: ograniczaniem biurokracji poprzez jej rozszerzanie, ale to dla współczesnego państwa polskiego akurat typowe.



Rząd Donalda Tuska nie jest jedynym w III RP, który dzielnie „walczył” z biurokracją. „Bój” z nią ma swoje korzenie już u początków tzw. transformacji ustrojowej. Po 1989 roku urzędników i urzędów zaczęło przybywać z kosmiczną prędkością.
Od 30 tysięcy do pół miliona
U schyłku PRL, w 1989 roku w Polsce było zatrudnionych około 30 tys. urzędników. Według danych z 2002 roku tylko w administracji rządowej pracowało ich 116 tys., a łącznie z pracownikami administracji samorządowej było to 306 tysięcy. Gdy Polska została przyjęta do Unii Europejskiej, zatrudnienie w administracji wzrosło o prawie 20 tys. urzędników. Teraz zapewne jest ich znacznie więcej, ponieważ wdrażanie przeróżnych unijnych programów wymaga zatrudniania kolejnych osób do ich obsługi.
Tegoroczne dane GUS wskazują, że Polska zbliża się do liczby 500 tys. urzędników. W każdym razie w pierwszym kwartale tego roku było to ponad 462 tys. osób zatrudnionych w urzędach różnego szczebla. Liczba ta nie uwzględnia urzędników pracujących w takich instytucjach, jak np. ZUS czy NFZ. Z nimi ogólna liczba biurokratów już dawno przekroczyła pół miliona.
Jak widać, przeróżne biurokratyczne lobby wspierane przez mniej lub bardziej świadomych parlamentarzystów bardzo się starają, by urzędników i urzędów w III RP przybywało, a nie ubywało.
Jak walczono z biurokracją w III RP
Biurokracja to jeden z ulubionych tematów niemalże wszystkich kampanii wyborczych. Każda z partii ma w swoim programie „walkę z biurokracją”. W okresie kampanii wszyscy obiecują, że będą ją ograniczać. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z obietnicą przedwyborczą, kiedy to jakiś polityk zapowiadałby, że zwiększy biurokrację…
W historii III RP podejmowano przynajmniej kilka spektakularnych prób ograniczenia biurokracji, głównie w sferze gospodarki. Warto tu przypomnieć przykłady najsłynniejszych antybiurokratycznych kampanii. I tak walką z biurokracją zajmowały się:
zespół ds. odbiurokratyzowania gospodarki powołany w 1997 roku przez ówczesnego wicepremiera i ministra finansów prof. Leszka Balcerowicza. Była to jedna z bardziej nagłośnionych medialnie akcji, która z prof. Balcerowicza czyniła niemalże rycerza wyruszającego na bój z krwiożerczym smokiem;
międzyresortowy zespół ds. nowoczesnych regulacji gospodarczych, powstały za rządów PiS, który miał zwalczać nadmierne obciążenia dla przedsiębiorców. To właśnie za rządów PiS zapowiadano tzw. pakiet Kluski, który zawierałby rozwiązania niezbędne do uwolnienia gospodarki z więzów biurokracji. (Nie tak dawno temu Roman Kluska w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” przyznał, że ostatecznie nic z tego nie wyszło, a akcja pod nazwą „pakiet Kluski” przypominała raczej „zawracanie kijem Wisły niż rzeczywiste działania”);
komisja „Przyjazne państwo” pod przewodnictwem Janusza Palikota, utworzona za rządów PO. Została ona jednak w krótkim czasie skompromitowana przez jej lidera, dla którego szlachetny cel rzeczywistego ulżenia polskim przedsiębiorcom okazał się jedynie środkiem do prostackiej autopromocji;
pełnomocnik prezesa Rady Ministrów do spraw ograniczania biurokracji, powołany przez premiera Tuska zarządzeniem nr 63 z 31 sierpnia 2010 roku. Funkcję tę pełnił Adam Jasser. Jak dotąd sam pełnomocnik specjalnie nie chwalił się swoimi sukcesami;
pogotowie antybiurokratyczne, którego utworzenie podczas ostatniej kampanii wyborczej obiecał Donald Tusk. Zgodnie z tą obietnicą ma zostać powołany specjalny pełnomocnik zbierający skargi obywateli na biurokratyczne absurdy i interweniujący w ich sprawach w urzędach. Otwarte pozostaje pytanie, czy będzie to drugi pełnomocnik zajmujący się tą samą dziedziną, czy też ten co dotychczas (na marginesie warto dodać, że premier Tusk ma aż 17 pełnomocników do różnych spraw, których działalność często pokrywa się z działalnością poszczególnych ministerstw).
Waldemar Kuczyński, jeden z architektów III RP, pytany po latach o antybiurokratyczny zespół prof. Balcerowicza stwierdził: „(…) Decyzja, aby podjąć wysiłek w tym kierunku, była absolutnie słuszna. Inna sprawa, w którą stronę zespół ten ewoluował. Obrósł w podzespoły i podkomisje, które zgłaszały kolejne propozycje. Niektóre z nich były trudne do realizacji, bo napotykały mur zastygłych grup interesu”. Nic dodać, nic ująć.
Biurokracja formą kradzieży?
Czy biurokrację możemy zaliczyć do współczesnych form kradzieży? Jeśli ściśle będziemy trzymać się słownikowej definicji tego terminu, która opisuje ją jako „potajemne zabranie cudzej własności”, to nie. Biurokrację jako taką trudno oskarżyć o popełnienie kradzieży, można to ewentualnie zrobić w stosunku do konkretnego biurokraty. Ludwig von Mises w książce o biurokracji pisze: „Biurokracja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Jest ona metodą zarządzania, jaką można stosować w różnych obszarach ludzkiej działalności. (…) To, co obecnie wielu ludzi uważa za zło, nie jest biurokracją jako taką, lecz rozszerzeniem sfery stosowania zarządzania biurokratycznego. Owo rozszerzenie stanowi nieuniknioną konsekwencję postępującego ograniczania wolności indywidualnego obywatela, obecnej tendencji polityki społeczno-gospodarczej do zastępowania prywatnej inicjatywy kontrolą rządową”.
Zatem biurokracja sama w sobie nie jest zła, generuje ona złe zjawiska poprzez to, że jest zaprzęgana do zawłaszczania coraz to nowych obszarów życia, także tych, w których ludzie poradziliby sobie doskonale bez niej. Oznacza to, że tam, gdzie wkracza urzędnik ze swoimi kompetencjami, zaczyna brakować miejsca dla działalności społecznej. Kurczy się zakres wolności. W tym sensie biurokracja zawłaszcza obywatelską przestrzeń wolności, kradnie tę wolność. Armia urzędników zalewająca państwo gąszczem często sprzecznych ze sobą przepisów zawłaszcza tę wolność w majestacie stanowionego przez parlament i samorządy prawa.
Biurokratyzacja rodziny
Najlepszym przykładem zawłaszczania przestrzeni ludzkiej wolności przez biurokrację jest chociażby najnowsze ustawodawstwo dotyczące rodziny, na przykład tzw. Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. W majestacie prawa ogranicza się autonomię rodziny, próbuje się narzucić rodzicom, jak mają wychowywać własne dzieci. Sama definicja przemocy w rodzinie jest tak szeroka, że każda rodzina może się znaleźć w kręgu zainteresowania urzędników. Definicja ta brzmi: „Przez przemoc w rodzinie należy rozumieć jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste osób (…), w szczególności narażające te osoby na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność, w tym seksualną, powodujące szkody na ich zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą”.
W świetle powyższej definicji trudno wyobrazić sobie proces wychowywania dziecka np. w kontekście przymusu szkolnego. No bo jak skłonić dziecko, by zechciało pójść do szkoły, skoro naruszanie jego „wolności” traktowane jest jako „przemoc”? Czyż zmuszanie dziecka do chodzenia do szkoły nie spowoduje u niego „szkód na zdrowiu psychicznym”, a tym samym czy nie przyczyni się do „wywołania cierpienia i krzywd moralnych”? Z drugiej znów strony, jeśli dziecku ulegniemy i nie zmusimy go, by poszło do szkoły, lada moment będziemy mieli problemy z wymiarem sprawiedliwości za zaniedbanie „obowiązku szkolnego”.
Jednak przedstawione wyżej problemy związane z tą ustawą to jedno… Inna kwestia to realizacja jej zapisów w praktyce. Praktyka ta zaś sprowadzać się będzie do powoływania nowych urzędów: pełnomocników – centralnych, wojewódzkich, miejskich, do tworzenia tzw. zespołów interdyscyplinarnych, grup roboczych, zespołów monitorujących zjawiska przemocy w rodzinie, koordynatorów itp.
Zjednoczenie rządzących i rządzonych?
Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie to przykład nie tylko okradania rodziny z jej autonomii. To także kolejna sposobność do tego, by dobrać się do kieszeni podatników. Ktoś przecież musi sfinansować ten cały aparat powołany do „opieki” nad rodziną. Podobnie jak ktoś musi sfinansować system koncesji ograniczających swobodę działalności gospodarczej.
W III RP obecnie istnieje kilkaset obszarów działalności gospodarczej objętych koncesjami. Pokazuje to, z jakim problemem mamy do czynienia. No bo skoro ktoś chce coś robić, a państwo mu na to nie pozwala, oznacza to, że nie tylko on jest okradany przez państwo ze swojego pomysłu, ale okradani są także konsumenci, potencjalni odbiorcy tego, co miałby im on do zaoferowania. Okradani są z dostępu do dobra, które z przyczyn biurokratycznej bariery nigdy nie powstanie. Biurokracja okrada nas z pieniędzy, wolności, czasu, który musimy marnować na brnięcie przez nią, a także z dóbr, które – jak już wspomniałem – nigdy, z jej przyczyny, nie powstaną. Niestety, biurokracji za te wszystkie grabieże nie da się zamknąć do więzienia.
Feliks Koneczny, definiując państwo, napisał: „Państwo jest to zjednoczenie rządzących i rządzonych za pomocą organizacji czynnej stale. Organizacja mająca na celu jednoczenie rządzących i rządzonych, a działająca stale, zowie się administracją”. Jest to bardzo sympatyczna, przyjazna dla ucha definicja, jeśli jednak przełożymy ją na czasy współczesne i uwzględnimy, że np. w przypadku III RP owa administracja to pół miliona urzędników wdzierających się coraz bardziej w nasze życie, wówczas sympatycznie już nie jest.
Paweł Sztąberek
Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku” z 7 grudnia 2011 r.

6 KOMENTARZE

  1. Jutro rocznica – 30, wprowadzenia stanu wojennego 1981. Ciekawe czy ktoś się pokusił w wyliczeniu ile to kosztowało, ile straciła gospodarka na wprowadzeniu surowych praw stanu wojny z własnymi obywatelami przez państwo? I nie chodzi mi tylko o bezpośrednie koszty wojska, milicji, SB, ZOMO itd., chodzi mi o straty fabryk, firm, rolnictwa, kopalń… Czy chociaż są przybliżone wyceny tej wojny?

  2. Wada tzw. Biurokracji jest to ze kazdy rzad przedstawia jako lekarstwo uleczenia choroby to utworzenie nowego ministerstwa (biurokracji) zeby tylko zapobiec tej co zaszkodzila. Wyglada na to ze trzeba zachorowac na zapalenie pluc zeby uleczyc tzw. grype. Bierzemy aspiryne na chorobe raka. Nie mozna wydawac wiecej pieniedzy zeby tylko dla wyobrazni mowic ze pozniej bedziemy wydawac mniej. Bledne kolko zkonczy sie wtedy tylko jak definitywnie obetniemy wydatki panstwowe eliminujac wydzialy biurokracji poczynajac chociazby od tego ze kazdy biurokrata bedzie mial obcieta wyplate przynajmniej o polowe, wlacznie z Prezydentem, Premierem, kazdym czlonkiem administracji rzadu poczynajac z Prezydentem, konczac z tym co zamiata podloge jak oni wszyscy wyjda.
    http://www.wicipolskie.org

  3. Fajny artykuł. Do tego trzeba dodać, jak wczoraj podano, 650 tysięcy nauczycieli, dla ktorych właściwsze byłoby powiedzenie, że to już też urzednicy wykonujący polecenia MEN.

  4. Tzw. biurokracja ma do spelnienia 3 zadania:
    1. Sztucznie tworzyc miejsca pracy, zwlaszcza dla „leworecznych” z ktorymi nie wiadomo co poczac.
    2. Upychac kolesi i znajomkow w miejscach wzajemnej adoracji (co w trakcie i po wyborch widac super wyraznie)
    3. Utrudniac zycie ludziom przedsiebiorczym i ograbiac ich z owocow wlasnej pracy (przykladowo: biuro podawcze sadu gospodarczego zatrudnia tony burmuchow, za nic nie odpowiadajacych, nic nie wiedzacych jedynie z laski stawiajacych stempel na nikomu nie potrzebnych formularzach a przedsiebiorce ta „przyjemnosc” kosztuje kazdorazowo 500 zl).
    Biurokracja to wymysl kazdego panstwa politycznego. W panstwie gospodarczym nikt na takie bzdury by sobie nie pozwalal.

  5. Cyt. „Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie to przykład nie tylko okradania rodziny z jej autonomii. To także kolejna sposobność do tego, by dobrać się do kieszeni podatników. Ktoś przecież musi sfinansować ten cały aparat powołany do „opieki” nad rodziną”
    święta prawda

Comments are closed.