Wszyscy chyba pamiętamy mitycznego inwestora z Kataru. Miał ratować polski przemysł stoczniowy, a zwłaszcza stocznię szczecińską i gdyńską. Ręczył za niego minister przemysłu w pierwszym rządzie premiera Tuska, Aleksander Grad.
A skoro minister rządu ręczył za owego inwestora to tak jakby ręczył za niego sam premier.



Co z katarskiego inwestora wyszło też wszyscy wiemy. Portal wp.pl w grudniu 2009 roku pisał: „Dobry interes na sprzedaży stoczni chciał zrobić także minister skarbu Aleksander Grad. W maju poinformował, że znalazł inwestora na zakup majątku stoczni w Gdyni i w Szczecinie – katarski fundusz rządowy Qatar Investment Authority. Inwestor miał zapłacić 287 mln zł za majątek stoczni Gdynia i 94 mln zł (stocznia Szczecin). Kiedy zbliżał się termin płatności okazało się, że katarski inwestor chce zapłacić za stocznie z miesięcznym opóźnieniem. Wątpliwości inwestora i zwłokę miał wzbudzić list od Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni i Przemysłu Okrętowego, w którym padł zarzut, że szczeciński zakład był w przeszłości pralnią brudnych pieniędzy. Grad zagroził autorom listu prokuraturą oraz ABW i nazwał zamieszanie „jawnym sabotażem”. W sprawie prywatyzacji stoczni zabrał głos sam premier. Tradycyjnie już uspokoił opinię publiczną, a ministrowi skarbu dał czas do końca sierpnia. W przypadku fiaska zapowiedział dymisję Grada”.
Ten wielki blamaż, oszustwo, o którym rząd wiedział ponoć od samego początku, o czym mówił otwarcie były szef CBA Mariusz Kamiński, nie skończył się żadną dymisją. Ani „Tusku musisz” nie podał się do dymisji, ani wielki entuzjasta katarskiego inwestora, Aleksander Grad. Ministrem był do końca kadencji.
W nowym rządzie, po wyborach, co prawda nie zasiadł, ale wolą ludu wybrany został na kolejną kadencję posłem. Wola ludu to wola ludu. Cóż począć, że lud jest jaki jest.
Aż tu nagle pięknego czerwcowego dnia okazuje się, że poseł Grad ma wolę ludu w… najwyższym poważaniu. Rezygnuje z mandatu, jakim obdarzył go lud tarnowski. Sprawa początkowo owiana jest tajemnicą. Jedynie enigmatyczne stwierdzenia, że „przechodzi do biznesu…”. Dopiero kilka dni potem okazuje się co to za biznes. Państwowa posada… Tyle że na froncie nuklearnym. A tam gdzie atom, to i wielkie pieniądze. Skoro Amerykanów i Żydów (czytaj: amerykańskich polityków i żydowskich polityków) niepokoi zaangażowanie w przemysł nuklearny Iranu to sprawa musi być naprawdę wiele warta.
I tak rzeczywiście jest. Pan Aleksander Grad ma zostać mianowany (przez kogo?) na prezesa spółek: PGE Energia Jądrowa oraz PGE EJ 1. Wróbelki ćwierkają, że ma na tych stolcach zarabiać 110 tysięcy złotych miesięcznie (ale z doświadczenia pana Śmietanki wiemy, że łysa pensja to pikuś z różnymi premiami i nagrodami). Kacykowie z partii pana Grada, na przykład pani Kopacz, próbują zaprzeczać tym rewelacjom, ale te zaprzeczenia brzmią jakoś wyjątkowo niewiarygodnie. Zresztą, kto by wierzył pani Kopacz? Ponoć w samej Platformie stanowi ona niezłe pośmiewisko…
Pytanie, jakie się nasuwa brzmi: ilu beneficjentów będzie podczepionych pod „skromną” pensyjkę pana Grada? Bo to że chłopina sam tych 110 tysięcy złotych nie przeje to więcej niż pewne. To chyba nawet fizycznie niemożliwe… Choćby permanentnie jadł i wydalał, nie da rady… Zwłaszcza, że nasi dygnitarze to przecież ludzie skromni i czują lud. A lud ponoć biedę klepie, więc jakżesz tu na państwowej posadzie przejeść 110 tys. na miesiąc? Musi się z kimś dzielić, nie ma innej opcji. Pewnie niejeden biedak załapie się na ten państwowy cycek…
Gdybyśmy znali odpowiedź na pytanie z kim się poseł Grad dzieli (o ile oczywiście w ogóle, bo to może jednak tytan, który setki szynek zjada dziennie), dotarlibyśmy pewnie do korzeni III RP. Póki co nie wiemy. Ale nie odpuszczajmy. Może wreszcie nam się uda…
Paweł Sztąberek