Przemówienie rozpoczynające walkę o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej wygłoszone 31 marca 1976 roku
Dobry wieczór Kalifornijczycy!
W dzisiejszy wieczór chciałbym państwu opowiedzieć o wielu sprawach. Myślę, iż są one na tyle ważne, że najprawdopodobniej zostaną podjęte podczas nadchodzących wyborów. Jak pewnie wiecie, zostałem kandydatem na urząd prezydenta z nominacji Partii Republikańskiej. Jednak problemy, przed jakimi staje dziś nasz kraj, nie mają etykiety partyjnej. Dlatego też chciałbym, by mnie uważnie wysłuchali nie tylko zwolennicy republikanów, ale głównie wyborcy, którzy swoimi głosami wspierają demokratów lub kandydatów niezależnych. Podczas tej kampanii wyborczej Biały Dom ogłosił, że właśnie następuje trwała poprawa sytuacji gospodarczej. Rząd poinformował nas o ledwie dostrzegalnym spadku bezrobocia i niewielkim spowolnieniu wzrostu cen – spowolnieniu, a nie powstrzymaniu, co pragnę wyraźnie podkreślić. Wygląda to wszystko podobnie do tego, co widzieliśmy w czasie wyborów w 1972 roku. Pamiętacie państwo, wtedy też chyba wychodziliśmy z recesji? Inflacja spadła do około 6 procent, zaś bezrobocie do 7 procent w skali roku. Oczywiście, pewnie pamiętacie też ten optymizm i radość towarzyszące poprawie koniunktury. Przetrwały one zaledwie rok wyborczy i część 1973 roku. Później dach się zawalił. Kolejny raz mieliśmy bezrobocie, jednak tym razem nie 7, tylko ponad 10 procent. Inflacja nie wynosiła już 6, a 12 procent. Teraz w roku wyborczym 1976, znowu słyszymy, że ponownie wychodzimy z recesji. Dzieje się tak, ponieważ inflacja i bezrobocie spadły do najwyższego punktu z poprzedniej recesji. Czy jeśli historia się powtórzy, to za cztery lata będziemy wychodzić z recesji tylko dlatego, bo inflacja spadała z 25 do 12 procent?
Faktem jest, że nigdy nie zbudujemy solidnego programu odbudowy gospodarczej dzięki pogłębianiu naszego zadłużenia. Sto sześćdziesiąt sześć lat zajęło państwu zgromadzenie długu w wysokości 255 miliardów, przy czym nastąpiło to w środku II wojny światowej. Z kolei obecny gabinet w ciągu zaledwie 12 miesięcy dodał do tego długu kolejne 90 miliardów, w ciągu 19 miesięcy zwiększając go o jedną czwartą.
To przede wszystkim inflacja jest przyczyną recesji i bezrobocia. Nigdy nie osiągniemy dobrej koniunktury, ani nie zapewnimy warunków rozwoju przedsiębiorcom, dopóki nie zajmiemy się samą chorobą, zamiast walczyć z jej objawami. Jest tylko jedna przyczyna inflacji – wydawanie przez rząd większej ilości pieniędzy, aniżeli posiada. Lekarstwem na tę chorobę jest zrównoważony budżet. Ale oni mówią nam, że 80 procent tego budżetu nie może być kontrolowane, bo jest z góry ustalone prawami przyjętymi przez Kongres. No cóż, prawa uchwalone przez Kongres mogą być przez ten sam Kongres odwołane. Jeśli Kongres nie chce tego uczynić, czy aby nie nadszedł czas, aby wybrać do niego nowych reprezentantów, którzy będą chcieli to zrobić?
Wkrótce po objęciu swojego urzędu, pan prezydent Ford1 obiecał zdławienie inflacji. Właściwie to zadeklarował rozpoczęcie wojny z inflacją. Wtedy nosiliśmy te znaczki WIN2. Niestety, wojna, jeżeli w ogóle się rozpoczęła, to szybko zakończyła się klęską. Pan Ford, już bez znaczka WIN, pojawił się w telewizji i obiecał, że absolutnie nie pozwoli, aby dług federalny przekroczył 70 miliardów, co i tak było to o 5 miliardów więcej niż nasz największy dotychczasowy dług. Później powiedział nam, że może on wynieść około 70 miliardów i wciąż rośnie! Teraz słyszymy, iż wynosi już co najmniej 80 miliardów dolarów.
Wtedy dopiero z Białego Domu wyszła propozycja cięć podatkowych na sumę 28 miliardów dolarów, połączonych z jednoczesnym ograniczeniem o 28 miliardów wydatków rządowych, ale – co podkreślam – chodziło tu o wydatki rządowe w nowym budżecie. Moje pytanie brzmi: Jeżeli w nowym budżecie 28 miliardów dolarów jest zbędne, to jak w ogóle się tam znalazły? Niestety, Waszyngton nie odczuwa tak samo jak my bólu spowodowanego inflacją. Na ostatniej lipcowej sesji Kongres zaszczepił się przeciwko niemu. Bez specjalnego afiszowania się tym przyjął ustawę, szybko podpisaną przez prezydenta, która automatycznie daje podwyżkę kongresmanom za każdym razem, kiedy wzrosną koszty utrzymania. Można więc powiedzieć, że właściwie rząd korzysta na inflacji.
Byłoby miło, gdyby rządzący pomyśleli o podobnej ustawie dla pozostałych obywateli. Mogliby przykładowo skorygować wielką niesprawiedliwość, jaka teraz istnieje w naszym systemie podatkowym. Obecnie, gdy otrzymasz podwyżkę, która równoważy wzrost cen i nie zmienia twojej siły nabywczej, to skutkiem tego często przeskakujesz w wyższy próg podatkowy. Oznacza to, że płacisz wyższy podatek, a co za tym idzie, zmniejszasz swoją siłę nabywczą. W ubiegłym roku, dzięki tej niesprawiedliwości, rząd zebrał 7 miliardów niezasłużonych zysków, tylko dzięki podatkowi dochodowemu. W tym roku zbiórka pójdzie mu jeszcze lepiej.
Czy teraz nie nadszedł czas na to, by Kongres zatroszczył się wreszcie o nasz dobrobyt, tak samo jak o swój? Ci, których polityka gospodarcza powoduje nieustającą inflację, powinni odczuć to boleśnie na własnej skórze, tak samo jak my.
Odrzucenie prawa o automatycznych podwyżkach dla kongresmanów na pewno zachęci ich do ograniczenia inflacji. Teraz spójrzmy na ubezpieczenia społeczne3. Pan prezydent Ford mówi, że chce „zachować integralność ubezpieczeń społecznych”. No cóż, rożni nas tylko jedno słowo. Ja chciałbym przywrócić integralność opieki społecznej. Ci, którzy są zależni od zasiłków, stale odczuwają ciągły spadek standardu swojego życia. Inflacja pozbawia ich wzrostu należnych im świadczeń. Obecnie maksymalny zasiłek pozwala na zakup 80 bochenków chleba mniej niż wtedy, gdy wynosił zaledwie 85 dolarów miesięcznie. W tym samym czasie podatki zbierane na utrzymanie pracowników socjalnych stały się najbardziej niesprawiedliwymi podatkami, jaki muszą płacić pracownicy. Kobiety, a szczególnie pracujące żony, są przez to dyskryminowane. Ludzie osiągający wiek eme-rytalny, mający chęć pracować dalej, powinni móc to robić bez utraty prawa do świadczeń. Wierzę, że należałoby powołać prezydencką komisję ekspertów, by stworzyła plan wzmocnienia i poprawienia działania ubezpieczeń społecznych, póki jest jeszcze na to czas. Ludzie, którzy płacili składki, już nigdy więcej nie powinni zostać pozbawieni ani centa.
Zanim skończę omawiać problemy gospodarcze, dodam jeszcze tylko kilka słów na temat bezrobocia. Likwidacja inflacji jest jedyną sensowną odpowiedzią na ten palący problem. Przede wszystkim rząd nie jest dla nas rozwiązaniem, jest dla nas problemem. Jego polityka podatkowa wynika z konieczności łatania dziury w budżecie, która jest wynikiem jego błędów. Wszystko to uniemożliwia rozwój naszego przemysłu i przedsiębiorstw. Biznesmeni nie mogą zaspokajać naszych potrzeb i tworzyć miejsc pracy, któ-rych wszyscy tak bardzo potrzebujemy.
Nikt z ludzi, którzy przeżyli Wielki Kryzys, nigdy nie spojrzy na bezrobotnego bez współczucia. Dla mnie nie istnieje większa tragedia, niż bycie ojcem rodziny, który chce pracować, ma do tego odpowiednie kwalifikacje, lecz nie może znaleźć miejsca pracy. Właśnie wtedy, w tych mrocznych dniach Wielkiego Kryzysu, widziałem mojego ojca w świąteczną wigilię. Otwierał kopertę myśląc, że w środku są życzenia świąteczne od jego szefa. Zamiast tego, w kopercie była niebieska kartka, na której było napisane, że właśnie zostaje zwolniony. Wspomnienie o nim, siedzącym w fotelu, trzymającym tą kartkę i szepczącym „To dopiero prezent świąteczny”, pozostanie w mej pamięci do końca życia.
Inne problemy również pozostają nierozwiązane, jak np. energetyka. Jakiś czas temu staliśmy w kolejkach na stacjach benzynowych, wyłączając silniki, gdy rząd ogłosił „Projekt Niezależność”4. Mieliśmy stać się samowystarczalni, zdolni do samodzielnego zaspokojenia naszych potrzeb energetycznych. W tym czasie importowaliśmy niewielki procent wykorzystywanej przez nas ropy. Mimo to, arabski bojkot spowodował, że pół miliona Amerykanów straciło pracę w momencie, gdy ich fabryki zamknięto z powodu braku paliwa. Dziś, prawie 3 lata później, „Projekt Niezależność” stał się w rzeczywistości projektem „Zależność”. Kongres przyjął tak fatalną ustawę energetyczną, że wszyscy mieliśmy nadzieję, iż pan Ford ją zawetuje. Jednak, zamiast tego, szybko ją podpisał. Efekt tego był taki, że niemal natychmiast zaczęto zamykać w naszym kraju szyby naftowe. Obecnie, po raz pierwszy w naszej historii, więcej ropy importujemy niż produkujemy. Ilu jeszcze Amerykanów zostanie wyrzuconych na bruk, jeśli dojdzie do kolejnego bojkotu? Ustawa o energii spowodowała katastrofę, która nigdy nie powinna się wydarzyć.
W tej kampanii podejmowane są starania, mające na celu zasugerowanie wyborcom, że między mną a panem prezydentem Fordem w zasadzie nie ma dużych różnic. No cóż, proszę mi zaufać, że różnice między nami są fundamentalne. Jedna z nich dotyczy podejścia do rządu. Zanim Richard Nixon mianował pana Forda wiceprezydentem, ten przez 25 lat był kongresmanem. Jego głównym zmartwieniem było dobro jego okręgu wyborczego. Przez większą część dorosłego życia był częścią establishmentu waszyngtońskiego. Ja z kolei, przez dłuższy czas swojego dorosłego życia znajdowałem się poza rządem i poza polityką. Moim pierwszym doświadczeniem w tej dziedzinie było 8 lat, które spędziłem sprawując urząd gubernatora Kalifornii. Gdyby Kalifornia stała się nagle niepodległym państwem, to byłaby dziś siódmą potęga gospodarczą świata.
Gdy zostałem gubernatorem, odziedziczyłem administrację stanową w podobnej sytuacji, co administracja Nowego Jorku. Stanowa lista płac od 12 lat rosła w tempie od 5 do 7 tysięcy nowych pracowników rocznie. Rząd stanowy wydawał każdego dnia od jednego do półtora miliona dolarów wię-cej, niż wynosiły jego wpływy. Wielkie stanowe projekty wodne były niedokończone, z brakami w dofinansowaniu na sumę pół miliarda dolarów. Mój poprzednik wydał cały roczny budżet opieki zdrowotnej w pierwszych 6 miesiącach roku budżetowego. Dowiedzieliśmy się również, że nauczycielski fundusz emerytalny był bez żadnych środków – czteromiliardowe zadłużenie wisi nad każdym właścicielem nieruchomości w stanie. Nie wiedziałem, czy zostałem wybrany gubernatorem, czy też wyznaczony poborcą podatkowym? Kalifornia była bliska niewypłacalności, stanęła na skraju bankructwa. Musieliśmy zwiększyć podatki. Uczyniłem to z ciężkim sercem, uważałem bowiem, że podatki i tak są za wysokie. Powiedziałem jednak ludziom, że ta podwyżka jest tylko tymczasowa, a gdy tylko będziemy mogli, to zwrócimy im ich pieniądze.
Nigdy w życiu nie myślałem o sprawowaniu urzędu publicznego i wciąż nie bardzo wiem, jak to wszystko się wydarzyło. W moim własnym mniemaniu byłem jedynie obywatelem, reprezentującym innych obywateli przeciwko instytucjom rządowym. Zwracałem się zawsze do ludzi, a nie do polityków. Zamiast zwykłego komitetu selekcjonującego poszukujących pracy, zażądałem komitetu obywatelskiego. Powiedziałem, że chcę administracji złożonej z osób, które nie dążą do zrobienia karier rządowych, które pierwsze powiedziałyby mi, że ich stanowisko jest zbędne. Stało się dokładnie to, czego oczekiwałem. Pewnego dnia młody człowiek, obecnie zatrudniony w przemyśle lotniczym, rozwiązał cały departament, a następnie zwrócił mi klucz do swojego biura. Powiedział mi, że jego departament nie był już potrzebny. Rzeczywiście, do chwili obecnej nigdy nie odczułem jego braku, a powiem nawet więcej – nie tęskniłem, gdyż nawet nie wiem, gdzie się znajdował.
Taki był powód zatrudnienia ludzi niedążących do zrobienia rządowej kariery. Doktor Parkinson5 opisał to wszystko w swojej książce o biurokracji. Napisał tam: „Gdy rząd zatrudnia szczurołapa to pierwsza rzecz, o jakiej się dowiadujemy, to że stał się on oficerem kontroli szkodników”. Przez te 8 lat nikt z nas nie stracił poczucia, że reprezentujemy naszych obywateli w walce przeciwko temu, co Cyceron6 nazwał „arogancją władzy”. Pilnowaliśmy siebie nawzajem. Jeśli któryś z nas zaczynał myśleć o rządzie jako o „nas”, nie jako o „nich”, to oznaczało, że stanowczo za długo tu się znajdował. No cóż, wydaje mi się, że podobne podejście przydałoby się także w Waszyngtonie.
Nasza administracja nie składała się jednak tylko ze zwykłych obywateli. Poprosiliśmy również o pomoc ekspertów z wielu dziedzin. Prawie dwustu pięćdziesięciu obywateli dobrowolnie zgłosiło się do pomocy w administracji. Trafili oni do każdego departamentu i agencji stanowej, aby uczynić je efektywniejszymi, tańszymi i bardziej odpowiedzialnymi dzięki zastosowaniu nowoczesnych technik używanych w biznesie. Każdy z nich przeznaczył na ten cel średnio 117 dni. Czas ten mogli wykorzystać w pracy, robiąc karierę. Woleli jednak pomóc nam i to za darmo, bez żadnych kosztów obciążających podatnika. Stworzyli 1800 zaleceń, z których wprowadziliśmy w życie ponad 1600.
To właśnie był rząd obywatelski. Dzięki pomocy wielu zwykłych ludzi udowodnił on swoją skuteczność. Gdy kończyliśmy 8 lat naszych rządów, okazało się, że następująca po nas administracja ma nie tylko zrównoważony budżet, ale nawet 500 milionów dolarów nadwyżki. Stanowa lista płac miała tę samą długość co 8 lat temu, mimo iż wzrost populacji spowodował zwiększenie obciążeń niektórych departamentów o dwie trzecie. Projekty wodne zostały ukończone, a po ich budowie pozostało niewykorzystane 165 milionów dolarów. Nasze obligacje były niezwykle wartościowe. Mieliśmy najwyższą możliwą do uzyskania ocenę wiarygodności kredytowej, a nauczycielski fundusz emerytalny był całkowicie sfinansowany. Dotrzymaliśmy słowa – podatnikom, dzięki rabatom i zmniejszaniu podatków, zwróciliśmy 5 miliardów 767 milionów dolarów.
Wierzę, że to, czego dokonaliśmy w Kalifornii, może zostać powtórzone w Waszyngtonie, jeśli tylko rząd będzie miał wiarę w obywateli, jeśli pozwoli im wykorzystać ich zdrowy rozsądek do rozwiązywania problemów, których żadna biurokracja rozwiązać nie może. Ja wierzę w ludzi. Natomiast pan prezydent Ford pokłada swoją wiarę w establishmencie waszyngtońskim. Stało się to oczywiste po tym, gdy wyznaczył na stanowiska w swojej administracji byłych kongresmanów i pracowników rządowych. No cóż, nie sądzę, aby ludzie, stanowiący część problemu, byli odpowiedni, aby go rozwiązać.
Prawdą jest, że Waszyngton przejął więcej funkcji, niż powinien. W prawie każdym przypadku efektem tego była porażka rządu centralnego. Mówiąc to, mam na myśli funkcje i programy, które logicznie powinny należeć do władz lokalnych i stanowych.
Klasyczny przykład to opieka społeczna. Dziś podnoszą się głosy żądające przeniesienia opieki społecznej na poziom federalny. Ci, którzy postulują podobne rozwiązanie, nie zdają sobie chyba sprawy, że upadek opieki społecznej nastąpił właśnie z winy ingerencji władz federalnych. Waszyng-ton nie ma pojęcia o tym, ilu ludzi rzeczywiście wymaga zasiłków, a ilu z nich otrzymuje więcej niż jeden czek. Wie tylko o tym, ile czeków wysyła. Jego własne zasady uniemożliwiają mu zdemaskowanie oszustów.
No cóż, Kalifornia też miała problem z opieką społeczną. 16 procent wszystkich beneficjantów w kraju pobierało zasiłek w naszym stanie. Wysyłaliśmy czeki rodzinom, które zdecydowały się żyć zagranicą. Jedna z rodzin otrzymujących czek mieszkała w Związku Sowieckim. Liczba przypadków do rozpatrzenia zwiększała się o 40 tysięcy miesięcznie. Po kilku latach prób opanowania tej sytuacji, zawiedzeni biurokratami w Kalifornii i w Waszyngtonie, ponownie zwróciliśmy się do naszych obywateli. Rezultatem była najgłębsza reforma opieki społecznej, jaką do tej pory próbowano przeprowadzić. W niecałe 3 lata zmniejszyliśmy liczbę pobierających zasiłek o 300 tysięcy, zaś 2 miliardy dolarów pozostało w kieszeniach podatników. Jednocześnie podwyższyliśmy średnio o 43 procent zasiłki tym naprawdę potrzebującym. Oprócz tego przeprowadziliśmy udany eksperyment, który – jak uważam – jest odpowiedzią na aktualne problemy opieki społecznej w kraju. Zatrudniliśmy nie ludzi zdolnych do pracy, lecz pobierających zasiłki, by mogli zapracować na swoje pieniądze przy realizacji użytecznych projektów lokalnych.
Teraz spójrzmy na inny problem – mieszkalnictwo. Rząd próbuje rozwiązać problem mieszkań dla biednych dzięki budowaniu tanich domów. Obecnie administracja na każdy wybudowany dom wyburza średnio trzy i pół już istniejących.
Szkoły w Ameryce były tworzone na poziomie lokalnym. Przez wiele lat lokalne społeczności kontrolowały największy system edukacyjny na świecie. Teraz dzięki temu, co nazywa się federalną pomocą dla edukacji, mamy inną rzecz, nazywającą się federalną ingerencją w edukację. Tracą na tym przede wszystkim właśnie szkoły. Jakość nauczania spada wraz ze wzrostem wynalazków rządu centralnego i wprowadzaniem ich w życie. Przykła-dem jest wymuszony parytet rasowy w szkołach. Przyczyną jego wprowadzenia było dążenie do ograniczenia antagonizmów i uprzedzeń, miał się on przyczynić do wzrostu wzajemnego zrozumienia. Jestem pewien, że wszyscy zgadzamy się z tymi szczytnymi celami. Jednak efekty jego wprowadzenia są odwrotne. Następuje wzrost animozji i goryczy. Kalifornijski Superintendent Edukacji Publicznej Wilson Riles7 (Czarny) powiedział: „Założenie, że czarne dzieci nie mogą się uczyć, dopóki nie siedzą razem z białymi, jest całkowitym nonsensem”. No cóż, zgadzam się z nim. Pieniądze marnowane obecnie na ten eksperyment społeczny powinny zostać wykorzystane na unowocześnianie i rozbudowę szkół, czego potrzebują wszystkie nasze dzieci. Wymuszanie parytetów powinno zostać ustawowo zabronione, a jeśli to możliwe, to nawet konstytucyjnie, a kontrola nad szkołami powinna znów znaleźć się w gestii władz lokalnych.
Pewnego razu prezydent Ford wystąpił przeciwko kontroli posiadania broni. Jednocześnie jednak w Waszyngtonie prokurator generalny zaproponował 7-punktowy program, którego efektem jest właśnie taka kontrola. Nie sądzę, iż utrudnienie przestrzegającym prawa obywatelom zdobycia broni spowoduje spadek przestępczości, gdyż przestępcy zawsze znajdą do niej dostęp na czarnym rynku. W Kalifornii znaleźliśmy odpowiedź na ten problem. Wprowadziliśmy prawo, będące praktyczną kontrolą broni. Każdy, komu zostanie udowodnione, że podczas popełniania przestępstwa ma przy sobie broń, otrzymuje przedłużenie wyroku o dodatkowe od 5 do 15 lat.
Czasami ekscesy biurokracji są tak wielkie i nieprawdopodobne, że się z nich śmiejemy. Jest to jednak bardzo kosztowny śmiech. Dwadzieścia pięć lat temu Komisja Hoovera odkryła, że w Waszyngtonie, co roku wypełnia się milion raportów, w których pisze się, że nie ma nic do raportowania. Prywatni przedsiębiorcy, właściciele sklepów i farmerzy muszą każdego roku sporządzać miliony raportów wymaganych przez rząd. Ich całkowita długość to rocznie około 10 miliardów stron. Zwiększa to koszt prowadzenia interesów w naszym kraju co roku o 50 miliardów dolarów. Ostatnio rząd głośno krzyczy, że coś zrobi z tą rosnącą lawiną papierkowej roboty. Dobrze mu idzie – w zeszłym roku zwiększyli jej rozmiary o 20 procent.
Jest jednak jeden problem, który musi być rozwiązany za wszelką cenę, gdyż w przeciwnym razie wszystko inne nie ma znaczenia. Mam tu na myśli problem naszego bezpieczeństwa narodowego. Nasz naród znajduje się w niebezpieczeństwie, które rośnie z każdym dniem. Niczym echo z przeszłości, brzmiał w brytyjskiej Izbie Gmin głos wnuka Winstona Churchilla. Ostrzegał on nas, że rozwój totalitaryzmu zagraża światu, podczas gdy demokracje „błądzą bez celu”.
Fraza „błądzenie bez celu” doskonale oddaje, czym jest obecna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych. Jako przykład niech posłuży Angola. Daliśmy jednej ze stron wystarczająco duże poparcie, aby walczyła i umierała, ale zbyt małe by mogła wygrać. Dzięki temu zwycięzca nas niena-widzi, przegrany nam nie ufa, a świat postrzega nas jako słabych i niepewnych. Jeśli odprężenie było dwustronne, tak jak miało być według jego założeń, to mogliśmy powiedzieć Związkowi Sowieckiemu, by zaprzestał siania niepokoju i zostawił Angolę jej mieszkańcom. Jak wiemy, stało się jednak inaczej…
Teraz słyszymy, że Waszyngton porzuca słowo „odprężenie”, nie zmienia jednak istoty swojej polityki. Jakkolwiek by się jednak nie nazywał, to nasz kierunek działania jest błędny. Czym bowiem jest nasza polityka? Nowy ambasador pana Forda przy Organizacji Narodów Zjednoczonych ata-kuje naszego wypróbowanego sojusznika – Izrael. W Azji nasze nowe stosunki z Chinami kontynentalnymi przynoszą praktyczne korzyści obydwu stronom, ale czy to ma oznaczać, że mamy ulec chińskim żądaniom? Aktual-na administracja tak właśnie postępuje – zmniejsza naszą obecność wojskową na Tajwanie, gdzie znajduje się inny nasz sojusznik – Republika Chińska.
Ujawniono również, że nasza administracja zamierza ustanowić przyjazne stosunki z Hanoi. Aby cała sprawa wyglądała atrakcyjniej, słyszymy, że pojawia się możliwość poznania losów naszych zaginionych żołnierzy. No cóż, nie ulega wątpliwości, że nasz rząd ma zobowiązania wobec wciąż żyjących w niepewności rodziców, żon i dzieci zaginionych. Jeśli jednak odprężenie ma mieć jakikolwiek sens, to powinniśmy domagać się tych informacji od patrona Hanoi, czyli Związku Sowieckiego. Przedstawianie ich teraz, jako powodu zawierania przyjaźni z tymi, którzy już raz złamali swoje przyrzeczenie odnośnie do ich udzielenia, jest czystą hipokryzją.
W ostatnich dniach pan prezydent Ford i dr Kissinger8 krytykowali nas za czynienie aluzji odnośnie inwazji na Kubę. Szydzili z tego śmiesznego według nich pomysłu. Szkoda, że zapomnieli, iż był to ich pomysł. Nikt inny tego nie zasugerował. Po raz kolejny pytam więc: Jaki jest kierunek ich polityki? W zeszłym roku przeprowadzili oni kampanię, mającą przekonać nas, że Castro to nasz przyjaciel. Skłonili Organizację Państw Amerykańskich9 do zrezygnowania z embarga, zniesienia części amerykańskich restrykcji handlowych. Zaangażowali się nawet w wymianę kulturalną. Nagle, pewnego dnia, a konkretnie w wieczór prawyborów na Florydzie, pan Ford leci do tego stanu, tam nazywa Castro bandytą, i twierdzi, że nigdy nie uznawał jego władzy nad Kubą. Nie poprosił jednak naszych sąsiadów z Ameryki Łacińskiej o przywrócenie sankcji, ani sam również nie podjął żadnej akcji skierowanej przeciwko kubańskiemu dyktatorowi. W tym samym czasie Castro nadal eksportuje rewolucję do Puerto Rico, do Angoli i kto wie, dokąd jeszcze.
Właśnie teraz, gdy mam przyjemność do państwa przemawiać, postępują naprzód negocjacje z innym dyktatorem. Negocjacje, których celem jest oddanie naszych praw do strefy Kanału Panamskiego. Najwyraźniej o tych negocjacjach wiedzą wszyscy, z wyjątkiem prawowitych właścicieli kanału – was, obywateli Stanów Zjednoczonych. Generał Omar Torri-jos10, dyktator Panamy, zdobył władzę 8 lat temu dzięki obaleniu legalnie wybranego rządu. Od tego czasu w Panamie nie odbyły się żadne wybory, nie ma tam wolności obywatelskich, a prasa jest cenzurowana. Torrijos jest przyjacielem i sojusznikiem Castro, podobnie jak on, przyznaje się do prokomunistycznych sympatii. Grozi sabotażami i atakami partyzanckimi na nasze urządzenia, jeśli nie spełnimy jego żądań. Jego minister spraw zagranicznych otwarcie ogłasza, że w zasadzie zgodziliśmy się zrzec suwerenności nad strefą kanału.
No cóż, strefa kanału nie jest posiadłością kolonialną. Nie jest też terytorium wydzierżawionym. Jest częścią Stanów Zjednoczonych w takim samym stopniu jak Alaska i wszystkie stany powstałe po zakupie Luizjany11. Powinniśmy skończyć te negocjacje i powiedzieć panu generałowi: „Kupiliśmy to, zapłaciliśmy, zbudowaliśmy i zamierzamy to utrzymać”.
Pan prezydent Ford mówi, że „odprężenie” będzie zastąpione przez program „pokój przez siłę”. No cóż, slogan ten brzmi miło, ale ani pan Ford ani jego nowy sekretarz obrony, nie powiedzą nam, że nasza siła jest większa od pozostałych. W jednej z ciemnych godzin Wielkiego Kryzysu Franklin Delano Roosevelt powiedział: „Nadszedł czas, by powiedzieć prawdę szczerze i śmiało”. No cóż, wierzę, że były sekretarz obrony, James Schlesin-ger12, próbował mówić prawdę „szczerze i śmiało” swoim współobywatelom. Właśnie, dlatego przestał być sekretarzem obrony.
Armia Czerwona ma nad nami przewagę dwa do jednego, a licząc rezerwy cztery do jednego. Wydają na zbrojenia o 50 procent więcej niż my. Ich marynarka wojenna przewyższa nas dwa razy w liczbie okrętów wojennych i łodzi podwodnych. Mają od nas trzy razy więcej dział i cztery razy więcej czołgów. Sowieckie strategiczne pociski nuklearne są potężniejsze od naszych. Pocisków tych mają również więcej niż my. W świetle tych dowodów staje się jasne, że jesteśmy dopiero Numerem Dwa w świecie, na którym bycie drugim najlepszym jest niebezpieczne, jeśli nie zgubne. Czy to dlatego pan Ford odmówił przyjęcia w Białym Domu Aleksandra Sołżenicy-na13? Czy dlatego pan Ford leciał pół świata, by podpisać Traktat Helsiński, wyrażając w naszym imieniu zgodę na zniewolenie przez Sowietów podbitych przez nich narodów? Oddaliśmy wolność milionów ludzi – wolność, którą nie było nam dane dysponować.
Teraz musimy zadać pytanie, czy przypadkiem ktoś nie zabiera nam również i naszej wolności? Przytoczę teraz powiedzenie doktora Kissingera, który jak pamiętamy powiedział, że uważa Związek Sowiecki za Spartę, a Stany Zjednoczone za Ateny. Stwierdził on niedawno: „Dzień Stanów Zjednoczonych jest przeszłością, teraz nadszedł dzień Związku Sowieckiego”. Dodał później: „Moim zadaniem jako sekretarza stanu jest zapewnienie nam drugiej z kolei pozycji”. No cóż, wierzę jak każdy człowiek w pokój, o którym mówi pan Ford. Pokój jednak nie jest skutkiem słabości, lub cofania się. Pokój będzie efektem przywrócenia amerykańskiej supremacji wojskowej.
Zapytajcie proszę mieszkańców Łotwy, Litwy i Estonii, zapytajcie proszę Polaków, Czechów, Słowaków, Węgrów, Bułgarów, Rumunów i Wschodnich Niemców. Zapytajcie mieszkańców tych krajów, jak to jest żyć na świecie, w którym Związek Sowiecki jest Numerem Jeden. Nie chciałbym mieszkać na takim świecie i myślę, że wy również nie. Teraz powiem wam o innym wysokim urzędniku Departamentu Stanu – Helmucie Sonnenfeldtcie14, o którym Kissinger mówi: „mój Kissinger”. Wyraził on przekonanie, że narody podbite przez Związek Sowiecki powinny porzucić wszelkie dążenia do odzyskania suwerenności i po prostu przyłączyć się do Związku Sowieckiego. Powiedział on: „Ich pragnienie wyrwania się spod kontroli Sowietów grozi nam III wojną światową”. Mówiąc inaczej, niewolnicy powinni pogodzić się ze swoim losem.
No cóż, nie wierzę w to, że ludzie, których spotykam podczas każdego State of the Union zgadzają się z tym. Nie wierzę, że gotowi są wyrzucić tę wyspę wolności na śmietnik historii razem z kośćmi dawno umarłych cywilizacji. Jeśli chcecie, możecie nazwać to mistycyzmem, ja jednak zawsze wierzyłem w istnienie boskiego planu. Jestem pewien, że Bóg nieprzypadkowo umieścił ten wielki kontynent między dwoma oceanami. Stwórca chciał, aby stał się on domem dla wszystkich kochających wolność, gotowych porzucić swoje miejsca urodzenia. Od naszych praojców do dzisiejszych emigrantów przybywaliśmy tu z najdalszych zakątków ziemi, reprezentujemy każdą rasę, każde możliwe pochodzenie etniczne. Staliśmy się nowym gatunkiem na świecie. Jesteśmy Amerykanami i mamy wyznaczone spotkanie z przeznaczeniem. Rozprzestrzeniliśmy się na tej ziemi, budując farmy i miasta – wszystko to bez pomocy planów federalnych i programów rządowych.
Stworzyliśmy całkowicie nowy porządek w relacjach międzyludzkich. Stworzyliśmy rząd pełniący wobec nas rolę służebną, odpowiedzialny przed nami i mający tylko taką władzę, jaką zdecydowaliśmy mu się dobrowolnie oddać. Dziś natomiast elita z własnego namaszczenia, siedząca daleko, w stolicy państwa, chce nam wmówić, że nie jesteśmy w stanie sami kierować naszym losem. Praktykują oni rządzenie w tajemnicy. Twierdzą, że jest to dla nas za trudne do zrozumienia. Wierzą, że zlękniemy się, jeśli poznamy prawdę o naszych problemach.
Czemu mielibyśmy się jednak bać? Żadni z dotychczas żyjących na tym świecie ludzi nie stoczyli tak ciężkiej walki o zachowanie wolności jak my. Nikt nie zapłacił wyższej ceny za obronę godności człowieka niż żyjący dziś Amerykanie. Nie istnieje problem, którego nie możemy rozwiązać. Niech rząd przedstawi nam fakty, powie, co należy zrobić. Później może zejść nam z drogi i nie przeszkadzać w działaniu.
Podczas jednej z ostatnich moich podróży wyborczych brałem udział w sesji pytań i odpowiedzi. Nagle pytanie zadała mała dziewczynka, która nie mogła mieć więcej niż 7 lat. Słyszałem to pytanie już wcześniej z ust innego człowieka, ale słysząc je od niej, trochę się zdziwiłem. Zapytała mnie, czemu chce pan zostać prezydentem? No cóż, próbowałem jej powiedzieć o zwróceniu władzy obywatelom, oddaniu rządów w ręce władz stanowych i lokalnych społeczności, zmniejszeniu biurokracji. To mogły być właściwe odpowiedzi dla dorosłych, wiedziałem jednak, że nie to chciała usłyszeć mała dziewczynka. Opuściłem to spotkanie bardzo sfrustrowany. W trakcie drogi na następne powiedziałem Nancy, że chciałbym móc ponownie odpowiedzieć tej dziewczynce na jej pytanie.
Gdybym raz jeszcze usłyszał to pytanie powiedziałbym, że chcę zostać prezydentem, ponieważ będę dążył do tego, aby ten kraj na powrót stał się taki jakim był. By mała dziewczynka mogła dorastać, ciesząc się tą samą wolnością, którą miałem ja, będąc w jej wieku. Jeżeli to właśnie jest Ameryka, jaką chcecie przekazać swoim dzieciom, jeżeli chcecie, by rząd nie tylko był nad ludźmi, ale i dla ludzi, jeśli chcecie ponownie uwolnić ducha Ameryki, jeżeli chcecie, by ta ziemia stała się lśniącą złotem nadziei, jaką chciał ją widzieć Bóg, to chciałbym poznać wasze zdanie. Piszcie, albo wysyłajcie telegramy. Jestem dumny, mogąc poznać wasze poglądy i pomysły.
Dziękuję wam i dobranoc.
Ronald Reagan
(publikacja na SP – 18 października 2004)
(Przemówienie Ronalda Reagana publikujemy za zgodą wydawcy:
Ronald Reagan – „Moja wizja Ameryki”; wybór i redakcja: Paweł Toboła-Pertkiewicz, Marek Jan Chodakiewicz, Warszawa 2004, wydawnictwo ARWIL, str. 300)

Przypisy:
1. Gerald Ford (ur. 1913), 38. prezydent Stanów Zjednoczonych. 9 sierpnia 1974 roku zastąpił na tym stanowisku Richarda Nixona, który w związku z aferą Watergate podał się do dymisji.
2. Chodzi o program WIN, czyli „Whip the Inflation Now!” (Teraz pobijmy inflację!). Skrót programu oznacza w języku angielskim „Zwyciężać”.
3. Social Security.
4. Project Independence.
5. Cyryl Northcote Parkinson (1909-1993), brytyjski matematyk i ekonomista. Krytyk biurok-racji i ingerencji urzędniczej w życie społeczne obywateli.
6. Cyceron, właśc. Marcus Tullius Cicero (106-43p.n.Ch.), rzymski mówca i filozof.
7. Wilson Camanza Riles (1917-1999), Kalifornijski Superintendent Edukacji Publicznej w latach 1971-1983.
8. Henry Kissinger (ur.1923), 56. sekretarz USA w latach 1973-1977. Urodził się w Niemczech, profesor Uniwersytetu Harwarda. W 1973 roku otrzymał pokojową Nagrodę Nobla, wspólnie z Le Duc Tho, za zakończenie działań militarnych w Wietnamie.
9. Organizacja Państw Amerykańskich, Organization of American States (OAS). Powstała na konferencji w Bogocie w 1948 roku. Skupia 34 państwa z obu kontynentów amerykańskich.
10. Gen. Omar Torrijos (1921-1979), panamski polityk i wojskowy, jeden z przywódców junty wojskowej, która w 1968 roku przejęła władzę. W latach 1972-1979 sprawował fak-tyczną funkcję szefa rządu.
11. Stan Luizjana został kupiony przez Stany Zjednoczone 30 kwietnia 1812 roku jako 18. stan Unii, Alaska została zakupiona w 1868 roku.
12. James Rodney Schlesinger (ur.1929), sekretarz obrony USA w latach 1973-1975.
13. Aleksander Sołżenicyn, rosyjski pisarz i więzień polityczny. Autor m. in. Archipelagu Gułagu, za który w 1970 roku otrzymał literacką Nagrodę Nobla. W gułagu spędził w sumie 7 lat (1945-1952). Na początku odwilży za rządów Chruszczowa zezwolono mu na obejrzenie archiwów NKWD dotyczących Gułagu. Sołżenicyn na bazie zebranych tam in-formacji napisał książkę, którą udało mu się wysłać do przyjaciela mieszkającego w Szwaj-carii. Książkę wydano, a Sołżenicyn został skazany na kolejne 5 lat więzienia. W 1975 roku został wydalony ze Związku Sowieckiego po interwencji państw Zachodu. W 1975 roku pozbawiono go obywatelstwa i skazano na karę śmierci. W 1994 roku powrócił do Rosji.
14. Helmut Sonnenfeldt (ur. 1926), doradca przy departamencie stanu podczas prezydentury