Nie sprawdziły się czarne prognozy dotyczące fałszerstw na ukraińskich wyborach i przekształcania się Ukrainy Janukowycza w „drugą Białoruś”. Zła wiadomość jest taka, że wpływowe siły w partii władzy robiły wiele, by wybory sfałszować i przejąć pełnię władzy – a to zdecydowanie kompromituje prezydenta i jego otoczenie. Dobra wiadomość: ukraińskie społeczeństwo i demokratyczne instytucje państwa okazały się na tyle silne, że te próby fałszerstw i manipulacji okazały się totalnie nieskuteczne.



Wybory uczciwe, kampania zmanipulowana – jak w Polsce
Większość zagranicznych obserwatorów zgodnie przyznaje, że ocenę ukraińskich wyborów parlamentarnych należy rozłożyć na dwa czynniki. O ile sam przebieg głosowania i podliczanie wyników były (z wyjątkiem kilku problematycznych okręgów) wyjątkowo przejrzyste i uczciwe, to sama kampania wyborcza raczej nie spełniała standardów zachodnioeuropejskich. Dość wspomnieć o uwięzieniu liderów opozycji (czy zupełnie bezpodstawnie, to już inna sprawa), podniesieniu progu wyborczego z 3% do 5%, arbitralnym wyznaczaniu granic okręgów wyborczych zgodnie z interesem partii władzy czy licznych przypadkach wykorzystania tzw. adminresursu. Pod tym pojęciem kryje się mniej lub bardziej ukryty wpływ władzy na media i próby kupowania głosów – czy to wprost, czy też poprzez różne wyrafinowane sztuczki, znane także z naszego podwórka (przecinanie wstęg przed urzędników, będących równocześnie kandydatami ze strony władzy).
Masowe stosowanie takich nieczystych praktyk w czasie kampanii wyborczej rzeczywiście można uznać za krok wstecz w porównaniu z wyborami, które odbywały się za czasów „pomarańczowych”. Tamte kampanie były wręcz niewyobrażalnie uczciwe, nawet jak na warunki zachodnioeuropejskie. Obecnie rządzący „donieccy” okazali się być bardziej przywiązani do stołków, niż ich „pomarańczowi” poprzednicy, którzy dobrowolnie oddali władzę i pogodzili się z porażką. Ale mimo to słowa o „kroku wstecz dla ukraińskiej demokracji” są w tym przypadku zupełnie nietrafione.
Po pierwsze, wyniki wyborów i postępowanie ukraińskich wyborców pokazało, że miliardy dolarów wydane przez obóz władzy na wyborcze przekupstwa i manipulacje okazały się być wyrzucone w błoto. „Donieccy” starali się jak mogli, przed wyborami otwierali nowe drogi i przedszkola, za pomocą lojalnych sobie mediów siali propagandę, wręcz fizycznie płacili wyborcom za „właściwy” głos – i nic nie wskórali. Ukraińcy z Zachodu i Centrum i tak głosowali zgodnie ze swoimi przekonaniami, czyli na opozycję. Mimo brudnej kampanii, wyniki wyborów odzwierciedlają rzeczywiste sympatie Ukraińców: Zachód, Centrum i Północ głosowały na opozycję, a Wschód i Południe na Partię Regionów i komunistów. Ale ważne jest też co innego – mianowicie krytykując Ukrainę za „brudną kampanię”, polittechnologiczne sztuczki i powiązania na linii władza – biznes – media zapominamy o tym, że sami nie jesteśmy lepsi, a zabetonowanie polskiej sceny politycznej jest problemem nie mniejszym, niż przekupstwo wyborcze nad Dnieprem.
Realny wybór – inaczej niż w Polsce
W przeciwieństwie do naszego kraju, przeciętny Ukrainiec miał przynajmniej realny wybór między jedną z wielu opcji geopolitycznych, z których każda, jak się okazało, będzie reprezentowana w nowym parlamencie. Była więc opcja „euroatlantyczna” (Batkiwszczyna Julii Tymoszenko, UDAR Witalija Kłyczki), opcja radykalnie antysowiecka i antydoniecka (Swoboda), opcja proeuropejska z równoczesnymi priorytetowymi stosunkami z Rosją, czyli odpowiednik polityki Platformy Obywatelskiej w Polsce (Partia Regionów) i opcja antyeuropejska, prorosyjska czy wręcz prosowiecka (Komuniści). Wybory oznaczały nie tylko wybór między „władzą” a „opozycją”, ale także między różnymi odcieniami władzy i różnymi opcjami wśród opozycji.
I tak, różnice między dwoma koalicjantami: Partią Regionów i Partią Komunistyczną są diametralne. Ta pierwsza ma sporo na sumieniu, wśród niej są oligarchowie (czytaj: dawni bandyci i mafiozi, którzy zdążyli się ucywilizować) i mało eleganccy „ludzie sowieccy” (w tym wiele czarnych charakterów o mentalności i manierach ubeka), ale ma też sporo sukcesów. Dość wspomnieć o skutecznie przeprowadzonym Euro-2012 (co nie miałoby miejsca pod rządami Tymoszenko) czy konsekwentnie prowadzonej polityce uniezależnienia energetycznego od Rosji (rozwój krajowego wydobycia gazu konwencjonalnego i łupkowego, budowa gazoportu w Odessie, obniżanie energochłonności gospodarki, wprowadzenie możliwości rewersowego dostarczania gazu ze Słowacji, technologie zgazowywania węgla itp.). Co by nie powiedzieć o licznych wpadkach, które opóźniają podpisanie umowy stowarzyszeniowej Ukraina-UE, nie można zapomnieć o tym, że wynegocjowanie tej umowy jest zasługą właśnie tych demonizowanych „niebieskich” (pomarańczowi niestety nie wykorzystali tej szansy). Partia Regionów jest tym, czym w Polsce Platforma Obywatelska – partią władzy o szerokich nurtach i wielu sprzecznych ze sobą frakcjach, od skrajnie prawicowych do skrajnie lewicowych. Jednakże jest to partia co do zasady proeuropejska, czego nie można powiedzieć o koalicyjnych Komunistach, zdecydowanie antyeuropejskich, antynatowskich i prosowieckich.
Również głosowanie na opozycję nie oznaczało mechanicznego oddania głosu „przeciwko władzy”, lecz realny wybór między różnymi opcjami. Chcesz proeuropejską, ale populistyczną „zjednoczoną opozycję”? Nie ma problemu, głosuj na „Batkiwszczynę” Julii Tymoszenko (odpowiednik naszego PiSu). Chcesz radykalnie antysowiecką, antyrosyjską i antydoniecką, prozachodnią partię, odwołującą się przy tym do ideologii narodowej? Głosuj na Swobodę (niesłusznie demonizowaną w Polsce jako nacjonaliści – ich „nacjonalizm” jest skierowany przeciwko rusyfikacji językowej Ukrainy i opanowaniu kraju przez doniecki kapitał, a nie przeciwko Polsce). Chcesz partii prawicowej, proeuropejskiej, wyważonej, mało populistycznej, coś jak polski PJN? Głosuj na UDAR Witalija Kłyczki. W tym rozdaniu brakuje chyba tylko klasycznej, nowoczesnej lewicy czy choćby partii takiej jak nasz Ruch Palikota. Ukraińska lewica to albo komuniści, albo pseudolewica w postaci Partii Regionów (partia w gruncie rzeczy prorynkowa aż do bólu), albo faktycznie pod względem gospodarczym lewicowa, ale światopoglądowo i deklaratywnie prawicowa „Batkiwszczyna” Julii Tymoszenko – coś jak polski PiS.
A teraz spójrzmy, przed jakim wyborem był postawiony polski wyborca? Albo nijaka i nieskuteczna partia władzy (PO), albo paranoidalny PiS – system został ustawiony tak, by nikt inny się w tej rozgrywce nie liczył. O powiązaniach zdecydowanej większości mediów czy to z Platformą, czy to z PiSem i systemie finansowania partii politycznych tak, by liczyły się tylko te dwie silne frakcje, przez kurtuazję nie wspomnę. Ale racja – w Polsce wszystko jest bardziej eleganckie, niż na Ukrainie, nie ma otwartego kupowania głosów, nie ma fałszerstw i nacisków sensu stricte. Na Ukrainie te wszystkie nieprawidłowości są bardziej oczywiste i to sprawia, że Ukraińcy, inaczej niż Polacy, zdają sobie sprawę z tego, że nie są jeszcze krajem w pełni zachodnim i że mają wiele do zrobienia w dziedzinie ulepszenia swojego systemu politycznego. Paradoksalnie działa to na korzyść ukraińskiej demokracji, zmusza do myślenia i samodzielnych wyborów, zamiast typowego dla polskich wyborców irracjonalnego podążania za tłumem (nie popieram PO, ale głosuję na Platformę ze strachu przed Kaczyńskim – lub głosuję na PiS, bo Platforma to zdrajcy i lemingi, a innej opcji opozycyjnej nie ma).
Kijowska niespodzianka
Jeżeli ktoś powie, że pomarańczowa rewolucja z 2004 roku okazała się niewypałem, bo Juszczenko i Tymoszenko zawiedli, a do władzy przyszedł Janukowycz – to jest to zdecydowanie nieadekwatna opinia. Doświadczenia kijowskiego Majdanu zmieniły dogłębnie ukraińskie społeczeństwo, nawet jeśli na początku tego aż tak nie było widać. A najbardziej te jesienno-zimowe dni wpłynęły na kijowian, którzy właśnie pod wpływem pomarańczowej rewolucji bardzo szybko przekształcili się z rosyjskojęzycznych ludzi sowieckich w dwujęzycznych i wręcz ukrainomownych europejczyków, wrogo nastawionych do Rosji, Doniecka i wszelkich prób narzucenia moskiewsko-donieckich wzorców (oligarchizacja, fałszerstwa, przemoc itp.).
Jeszcze w 2001-2003 roku kijowianie byli ludźmi o nijakich poglądach, mówiący niemal wyłącznie po rosyjsku, z wrogością spoglądający na proeuropejski Lwów i galicyjską ukraińskojęzyczność. Podczas i po pomarańczowej rewolucji to się zmieniło, ale mieszkańcy stolicy byli zawieszeni gdzieś pomiędzy lwowską i doniecką skrajnością, schylając się bardziej jednak w stronę Lwowa i UE. Z każdym rokiem proces językowej, tożsamościowej i politycznej ukrainizacji (i europeizacji) Kijowa systematycznie postępował, ale podczas tych wyborów stała się rzecz, która zdumiała absolutnie wszystkich: zarówno ukraińskiego premiera Azarowa, jak i opozycję. Mimo setek milionów dolarów włożonych przez partię władzy w zdobycie wyborczego zwycięstwa w stolicy (rzecz prestiżowa, ale też przekładająca się na kwestie praktyczne), Partia Regionów i komuniści ponieśli druzgocącą porażkę, zdobywając zaledwie ok. 20% głosów. Opozycja zyskała aż 70% (reszta to partie, które nie pokonały progu wyborczego) i zgarnęła wszystkie 13 mandatów z 13 jednomandatowych okręgów wyborczych, na które podzielono stolicę. Tak spektakularne zwycięstwo przywołuje na myśl wynik wyborów do polskiego sejmu kontraktowego z 1989 roku, gdzie na podobnej zasadzie skala porażki komunistów stała się na tyle wymowna, że doprowadziła do dobrowolnego oddania władzy przez PZPR.
Na Ukrainie, która jest krajem niestety wyjątkowo scentralizowanym, z pewnością będzie podobnie. Partia Regionów i osobiście sam Mykoła Azarow już zdążyli uznać tę porażkę, równocześnie nie mogąc się nadziwić, jak to się stało. Z komentarzy premiera widać, że wobec postawy kijowian partia władzy jest bezsilna. Tyle kasy i intryg włożono w podporządkowanie sobie stolicy – i daremnie. Żeby chociaż koalicja zyskała 35%, a opozycja 55% – taki wynik wyborów władza uznałaby za zadowalający. Ale 20% dla władzy w stosunku do 70% dla opozycji, przy takich ogromnych wysiłkach ze strony „regionałów”, którzy starali się wyborców przekupić, zastraszyć, zmanipulować czy po prostu zwyczajnie zachęcić – to mówi samo za siebie.
Dla kijowian ten wynik jest odpowiednikiem słynnego hasła z czasów pomarańczowej rewolucji „nas bahato, nas ne podołaty” (jest nas tak wielu, że nie da się nas pokonać). Dodajmy, że to właśnie w stolicy mieści się Centralna Komisja Wyborcza, Sąd Najwyższy, najważniejsze media i inne instytucje, ważne dla funkcjonowania ukraińskiej demokracji. I o ile jeszcze do dnia wyborów można było mieć obawy, że Centralna Komisja Wyborcza czy sędziowie będą łamać prawo, uginając się pod naciskiem władzy, to wynik wyborów pokazał, że jest inaczej. Donieccy, owszem, mogą sobie manipulować i robić fałszerstwa w Pierwomajsku na południu kraju (gdzie mimo to opozycji udaje się wywalczyć swoje prawa w sądach), ale w stolicy nie mają nic do gadania. Co ważne, nawet jeśli do tej pory kijowianie i tak nie darzyli donieckich sympatią, to wykazywali się większą biernością i obojętnością – z pryncypialności i radykalnej obrony zachodnich ideałów słynął natomiast Lwów. Dziś okazało się, że Kijów jest jeszcze bardziej pryncypialny i zdeterminowany w obronie demokratycznych wartości i prozachodniego kursu, niż Lwów i cała Galicja – a to będzie miało ogromny wpływ na dalsze losy kraju. Jednym słowem, donieccy owszem zachowają władzę i będą rządzić wcale nie najgorzej (jeśli chodzi o politykę gospodarczą czy niezależność gospodarczą), chociaż bez wielkich sukcesów i spektakularnych reform – ale na złamanie zasad demokracji nie będą mogli sobie pozwolić. W każdym razie nie w stolicy.
Wnioski na przyszłość
Jak podsumować ukraińskie wybory? Większość osób błędnie oczekuje prostej oceny, wyrażonej w jednym słowie. Demokratyczne – sfałszowane, krok w przód – krok w tył, wygrali „ci dobrzy” – wygrali „ci źli”, względnie był remis.
Pytanie należy jednak postawić inaczej. Po pierwsze, potwierdziło się, że Partia Regionów (czy szerzej obóz władzy) to środowisko bardzo szerokie i niejednorodne. Ot zbieranina ludzi, którzy dorwali się do koryta. Są wśród nich politycy co prawda nie grzeszący inteligencją i manierami, ale w gruncie rzeczy całkiem normalni, pozytywnie nastawieni do integracji europejskiej, stopniowej (!) ukrainizacji językowej kraju czy niezależności energetycznej od Rosji – przy równoczesnym utrzymywaniu poprawnych stosunków ze wschodnim sąsiadem. Należy do nich prezydent Janukowycz, wicepremier Serhij Tihipko czy oligarcha Rinat Achmetow. Są sprawni menedżerowie, robiący dobrą robotę, ale ideologicznie, cóż… Moskale i ludzie sowieccy po prostu (ale to w tym kontekście nie ma znaczenia). Są radykalni rusofile, pałający nienawiścią do Ukrainy (rozumianej jako niepodległe państwo z własnym językiem), stronnicy Putina, których nie może zdzierżyć nawet sam Janukowycz – ale musi ich trzymać w rządzie ze względów niezależnych od niego. Do nich należy np. minister edukacji Dmytro Tabacznyk. I są wreszcie totalne szuje, falsyfikatorzy wyborów (jak Kiwałow), którzy (w odróżnieniu od Janukowycza i Azarowa) nie liczą się z opinią Zachodu i najchętniej spacyfikowaliby własny naród na wzór putinowski. I to wszystko w ramach jednej partii – to tak, jakby u nas w jednej formacji politycznej znaleźli się Tusk, Biedroń, Kaczyński, Palikot i Rokita, których dzieliłoby wszystko, a łączyłaby tylko chęć pozostawania przy korycie.
Druga sprawa – ten szeroko pojęty obóz władzy zgodnie z racjonalnym interesem (mimo wszystko niechęć wobec Rosji i chęć podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE) powstrzymał się przed sfałszowaniem wyborów. Ale skrajne skrzydła obozu władzy, przy cichej aprobacie Janukowycza i głównych rozgrywających oligarchów, lokalnie wdawały się do prób fałszerstw i manipulacji. A to nie wystawia dobrego świadectwa Janukowyczowi, nawet jeśli on sam osobiście nie jest za to odpowiedzialny.
I trzecie, najważniejsze. Co by falsyfikatorzy nie robili – okazało się to nieskuteczne. Naród stanął na wysokości zadania, nie dał się przekupić, obronił swój wybór – również w sądach.
Jaki wniosek z tego wszystkiego dla UE i Polski: nagrodzić Ukraińców za ich postawę podpisaniem umowy stowarzyszeniowej z UE, zniesieniem wiz, budową nowych przejść granicznych, w tym pieszo-rowerowych – czy też nie: izolować się, pozostawiać granicę zamkniętą i zakorkowaną jak obecnie, nie znosić wiz – to już zostawiam do osądu Czytelnikom.
Jakub Łoginow
Tekst pochodzi z serwisu www.porteuropa.eu . Autorowi dziękujemy za nadesłanie go naszemu portalowi.

1 KOMENTARZ

Comments are closed.