Wiele lat temu usłyszałem w radio historię opowiedzianą przez pewnego radiosłuchacza. Prawił on o perypetiach swojego synka przedszkolaka. Ponieważ dość często dzieciaki zabierane z przedszkola nie potrafiły zapanować nad swymi fizjologicznymi potrzebami od chwili wyjścia z przedszkola do momentu powrotu do domu, panie przedszkolanki wprowadziły obowiązek zrobienia siusiu i kupki przed podróżą. Syn słuchacza płakał.
– Nie mogłeś zrobić kupki – zapytał ojciec
– Nie, zrobiłem ale Piotrek mi ją ukradł.
Indie – perła w koronie brytyjskiego imperium – mały na początku ubiegłego wieku bardzo poważny problem. Była nim plaga jadowitych węży. Grasowały wszędzie, siejąc strach i śmierć wśród ludności. Kolonialne władze postanowiły coś z tym zrobić. Postanowiono więc płacić za każdego schwytanego węża, aby nakłonić w ten sposób tubylców do chwytania beznogich bestii. Wszystko działało świetnie do momentu, gdy nie okazało się, że przynoszone do specjalnych punktów skupu wężowe truchła nie są wcale chwytane przez łowców, lecz hodowane w socjalnych fermach. Władze w reakcji na tę patologię natychmiast wstrzymały proces skupu, wtedy interes przestał się opłacać. Prowadzący hodowle węży zlikwidowali cały interes wypuszczając jadowite stworzenia.
Być może Anglicy nauczyli się tego podejścia od Francuzów, którzy chcieli w czasie wojny z owymi Anglikami załatwić ich indiańskimi rękami. Zaczęli płacić ponoć Indianom za angielskie skalpy. A sam zwyczaj skalpowania nie był ponoć u Indian tak powszechny. Indianie znaleźli na to patent. W okolicy występował gatunek jelenia (chyba) który miał rudą grzywkę, która skutecznie udawała brytyjski skalp, za który z kolei Francuzi płacili jak za zboże. Ale oni także w pewnym momencie pojęli, że są ładowani w beżowego i przestali skupować skalpy przyczyniając się niewątpliwie do przetrwania gatunku jeleni.
Pamiętam doskonale rozmowę z pewnym rolnikiem, który posiadał stado mlecznych krów. Gdy okazało się, że mleczny interes nie idzie jak należy, postanowił sprzedać krowy. Nie było to jednak takie proste, gdyż w umowie na dopłaty do produkcji mleka zadeklarował utrzymanie stada przez określony czas. Sprzedaż kwot mlecznych także nie wchodziła w grę, gdyż krowy mleczne należy doić, a wyprodukowanego mleka nie można sprzedać. Okazało się, że jedyna nadzieja jest w zamianie krów na rasę mięsną – w ramach przygotowywanego programu oczywiście. Wtedy można sprzedać zarówno krowy jak i prawa do produkcji mleka. I wszyscy są zadowoleni: rolnik, który nie ma już problemu, jak i urzędnik, który znalazł pożyteczne zajęcie.
Georg Simmel nauczał kiedyś, że wartość czegokolwiek zależy tylko od dwóch czynników: ilości tego czegoś i zapotrzebowania na to coś. Nie dziwi więc fakt, że naturalną reakcją na wszelką regulację jest powstanie patologicznego rynku. Dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło nie dziwi zatem fakt, że brukujący piekło zwolennicy dobrych interwencji potem narzekają jaki ten rynek jest zły i niedoskonały i ile trzeba się natyrać, aby poprawić jego niedoskonałości.
Adam Kalicki