Powszechną praktyką jest angażowanie się przez ekonomistów w bezsensowne dyskusje. I tak na przykład wolnorynkowcy kłócą się o to, czy lepszy jest VAT, czy PIT. Czy lepiej mieć stawkę liniową, czy progresywną itd. Zwróćmy uwagę na kilka błędów, jakie pojawiły się w niedawnej propozycji wprowadzenia podatku liniowego.
W całym bałaganie przypomnijmy uniwersalne prawdy o podatkach, o jakich uczył nas wiele lat temu Jean-Baptiste Say w swoim traktacie ekonomicznym. Przede wszystkim warto pamiętać, w którym miejscu książki pojawia się problem opodatkowania – w księdze „Konsumpcja”. Nic dziwnego, ponieważ podatki w momencie ściągania przez władzę oznaczają konsumpcję środków, których właścicielem jest podatnik. Wartość przepada w samym momencie nałożenia podatku, jak pisał francuski klasyk.
Podatki są szkodliwe, ponieważ utrudniają akumulację kapitału i poszerzanie dobrobytu. Pieniądze zamiast zostać przeznaczone na rzeczy produktywne (lub precyzyjniej: takie, które w oczekiwaniach podmiotów na rynku przyniosą większą produktywność), zostają przekazane na konsumpcję urzędników, którzy wydają te pieniądze w zależności od politycznych interesów. Często powtarzanym mitem jest stwierdzenie, jakoby wydatki państwowe mogły służyć inwestycjom. Nie. Tak nie jest. Państwo nie inwestuje w prawdziwym tego słowa znaczeniu – wszelkie jego wydatki są aktualną konsumpcją władzy, która tu i teraz dekretuje wydawanie pieniędzy na określone cele (z drugiej strony, aby mówić o inwestowaniu, należy pamiętać, że trzeba wcześniej coś oszczędzić; państwo się tutaj nie trudzi).
Twierdzenie, że podatki zwiększają dobrobyt Say od początku nazywa absurdem. Prywatne jednostki, aby uzyskać pieniądze, muszą służyć ludziom w dostarczaniu rozmaitych dóbr i usług, które ci są skłonni nabyć po określonych cenach. Państwo natomiast nie sprzedaje komukolwiek jakichkolwiek usług – wprost przeciwnie, jego działanie jest zaprzeczeniem złotych zasad wolności. Say również w swoim geniuszu zwraca słusznie uwagę na częste pomyłki w trakcie debat podatkowych oraz tendencję do mylenia przyczyny i skutku. Niektórzy zwracają uwagę, że bogatsze kraje mają często wyższe podatki niż biedniejsze. Niestety bezmyślna empiryczna obserwacja może poprowadzić do błędnych wniosków – dlatego też zawsze musimy szukać związków przyczynowo-skutkowych. I Baptysta tak robi. Bogate kraje nie są bogate dzięki podatkom, ale pomimo tych podatków – zaś ich aktualne bogactwo bierze się ze wcześniejszego rozwoju i długoletniej budowy struktury kapitałowej.
Say przypomina trywialną prawdę, iż dokładnie tyle, ile wyda państwo, o tyle jest pomniejszone bogactwo obywateli. Tak więc sam akt przechodzenia przez budżet pieniądza nie kreuje dobrobytu, miejsc pracy, dodatkowej podaży dóbr i usług. Tę ekonomiczną „zasadę zachowania energii” można odnaleźć później dokładnie rozpisaną u Bastiata znaną jako dylemat rozbitej szyby, rozpropagowany przez Henry Hazlitta. Dzisiejsi ekonomiści powołują się na magiczny mnożnik (wyczarowany w latach 30 przez Richarda Kahna), sprawiający, że każdy wydany przez państwo pieniądz tworzy dodatkowo więcej miejsc pracy niż działanie rynku. Podekscytowany tym John Keynes zaaplikował tę całkowicie błędną teorię do swojej książeczki w pięknym matematycznym opakowaniu. Do tego kilka przyjemnych wykresów i zdań owiniętych w profesjonalną terminologię i już mamy „teorię naukową”. Niestety stalaktyty i stalagmity słowne przybudowane nawet najśliczniejszymi rycinami i skomplikowanymi wzorami nie przeskoczą czegoś, co jest od wieków nazywane zdrowym rozsądkiem. Skutkiem ignorowania tego oczywistego faktu są chociażby przesycone błędami polskie podręczniki z ekonomii.
Jest jednak zasadnicza różnica między pieniędzmi wydawanymi przez państwo a pieniędzmi wydawanymi przez prawowitego właściciela. W drugim przypadku pieniądze trafiają w miejsca zgodne z preferencjami konsumenta. W pierwszym natomiast trafiają w miejsca dokładnie przeciwne. Stąd też w momencie przejścia pieniędzy przez ręce władzy nie jesteśmy w tym samym miejscu – jesteśmy w miejscu znacznie gorszym. Dlatego właściwe podejście do podatków podsumowuje teza Saya: najlepszy podatek to taki, który jest najmniejszy. Pomińmy kwestię, gdzie taki radykalizm nas zaprowadzi oraz jego analogię do tezy Thomasa Jeffersona, że najlepszy rząd to taki, który rządzi najmniej, i skupmy się na niedawnej propozycji Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych.
Pierwsza teza, jaka pojawia się w komunikacie PKPP to, że podatek liniowy jest dla polskiej gospodarki „najkorzystniejszy” i „najbardziej sprawiedliwy”. Nonsens. Jak uczył nas Say, najkorzystniejszy podatek to taki, którego nie ma. Im mniejsze podatki, tym lepiej dla gospodarki i korzystających z niej obywateli. Sama forma nie ma absolutnie żadnego znaczenia, bo liczy się ogólny poziom obciążenia fiskalnego. Twierdzenie, że podatek liniowy jest „najbardziej korzystny” dla gospodarki to absolutnie pusta, a właściwie zupełnie absurdalna teza. Obciążenie wszystkich 100% stawką to też podatek liniowy, podobnie jak obciążenie 1%. Jak sami widzimy, nieważna jest matematyczna procedura, lecz wielkość podatku.
Takim samym błędem jest twierdzenie, że podatek liniowy jest najbardziej sprawiedliwy ze wszystkich. Co ma być takiego sprawiedliwego w tym, że nalicza się procentowo wszystkim tak samo przymusowe świadczenie? Co jeśli wszystkie ceny na rynku byłyby zależne od dochodu i naliczane w stosunku do zarobku? Jaki sens wtedy miałoby bogacenie się? To jedna kwestia. Druga to smakowita przeróbka cytatu o darmowych obiadach w wykonaniu Murraya Rothbarda. There is no such thing as a fair tax. Nie ma czegoś takiego jak sprawiedliwy podatek, ponieważ wszystkie są przymusowe.
Nie rozumiem, gdzie ma być sprawiedliwość w liniowości. Weźmy sobie podatek 10% dla wszystkich. Osoba zarabiająca 1000 złotych płaci 100 złotych, a osoba zarabiająca 2000, płaci 200 złotych. Teraz wprowadźmy dwie stawki 1% i 10% przy progu w wysokości tysiąca. Osoba zarabiająca 1000 zapłaci 10 złotych, a osoba zarabiająca 2000 tysięcy, zapłaci 110 złotych. Co jest u licha niesprawiedliwego w drugiej sytuacji, co może znaleźć sprawiedliwe odzwierciedlenie w sytuacji pierwszej? Poza matematyczną proporcjonalnością oczywiście, która jak widzieliśmy wyżej jest zupełnie pusta (100% podatek „sprawiedliwy”). Poza tym ja zdecydowanie wybieram opcję drugą.
PKPP proponuje na wstępie 18% stawkę liniową powyżej „niezbędnego do życia minimum” nałożoną na wszystkie dochody (także od lokat kapitałowych) przy jednoczesnej likwidacji ulg poza ewentualną na dzieci (to już są dwie stawki). Oczywiście system ma „uwzględniać sytuację budżetu”. Tutaj wychodzi coś, co może być nazwane „terrorem podatku liniowego”, który fundują nam rozmaite środowiska „wolnorynkowe”. Do nich także zaliczają się enigmatyczni Lafferzyści, którzy z pewnej krzywej zrobili prawdziwy talizman, jaki swoim błyskiem zapewni świetlaną przyszłość każdej gospodarce, w której tnie się marginalne stawki podatkowe i obciąża wszystko, co się da, jednolitą stawką.
Tak więc zadajmy sobie pytanie: co jest wspaniałego w zachowaniu takich samych przychodów budżetowych i zamykaniu możliwości ucieczki przed podatkiem? W cięciu podatków chodzi o to, żeby jednocześnie ciąć wydatki i zmniejszać sektor publiczny, w przeciwnym razie cięcie podatków to jakiś przekręt. PKPP żali się, że wypełnianie sterty papierów w celu uzyskania ulg jest nieproduktywne i marnuje czas podatników. Wprost przeciwnie. To wypełnianie i uciekanie w koszty przez przedsiębiorców sprawia, że pieniądze są wyrywane ostatkiem sił z rąk urzędników. Receptą na tę sytuację zdaniem Konfederacji jest likwidacja takiej możliwości. No proszę! System z kategoriami A, D, E itd., który pozwala niektórym osobom uniknąć porwania zwanego „wypełnieniem patriotycznego obowiązku” jest niewydolny i marnuje dużo energii na to uciekanie z armii. Używając do końca analogii, jaka jest recepta PKPP? Zlikwidować w ogóle możliwość uniknięcia służby wojskowej i kazać wszystkim brać w niej udział. Cóż za oszczędność! Oczywiście, chociaż nie muszę dodawać, to jednak to zrobię, prawdziwy wolnościowiec opowiada się za zniesieniem przymusu poborowego jak również za likwidowaniem podatków. Ściślej: za wprowadzeniem ulg podatkowych dla wszystkich, a nie za zlikwidowaniem ich dla wszystkich. Różnica jest naprawdę zasadnicza.
Sam wysuwam propozycję, która wydaje mi się znacznie ciekawsza niż ta przyjęta przez PKPP. Mnie osobiście bardziej odpowiada system podatkowy (nie opowiadam się za nim, choć byłby lepszy niż to, co proponują nasi rzekomi „wolnorynkowcy”) z super progresją. Konkretnie system z aż dziewiętnastoma stawkami podatkowymi. Pierwsza to 0%, następna 1% i tak aż do 18%. Proszę mi teraz powiedzieć, który system będzie „sprawiedliwszy” tudzież „mniej socjalistyczny” albo „bardziej korzystny”? Oczywiście ten super progresywny, ponieważ mniej kradzieży (z prakseologicznego punktu widzenia rząd to rodzaj złodzieja) oznacza krok w stronę sprawiedliwości, ponieważ niższy podatek sprzyja wzrostowi gospodarczemu i ponieważ obniżka obciążeń fiskalnych oznacza krok w stronę desocjalizacji.
PKPP chce także zapędzić KRUSowców do ZUSu w celu „oszczędności budżetowych”. Czy naprawdę nie lepiej po prostu zlikwidować przymus ubezpieczeń zamiast sypać potworkami a’la „oszczędności budżetowe”? Które są tak absurdalną frazą jak zdanie „przez unikanie podatków państwo traci 10 miliardów złotych” (bo oczywiście Capone „traci” na tym, że Scorsese sprzeda Coppoli rower).
Niech pozostanie nam w głowie uniwersalna sayowska prawda: najlepsze podatki to podatki jak najniższe, nie jakieś „liniowe”. Chodzi przede wszystkim o to, aby dokładnie rozumieć naturę procesu rynkowego i państwowej ingerencji w jego pokojową strukturę. No i oczywiście o to, aby nie mieszać się w pustą i absolutnie zbędną dyskusję ideologiczną o rzekomej sprawiedliwości liniowego. Jeśli budownictwo jest zwolnione z VAT, to ja jak słowo daję, nie widzę niczego korzystnego, ani sprawiedliwego w tym, że państwo w imię integracji z UE, nałoży na ten sektor stawkę podatku od wartości dodanej, taką samą jak w innych sektorach.
Mateusz Machaj
(17 marca 2003)