Tezę o nieistnieniu suwerennego państwa polskiego uprzejmie proszę uważać za udowodnioną. Jeśli Sz. Czytelnik ma jeszcze jakieś złudzenia – niech nie czyta dalej, nie sięgnąwszy do bodaj paru ostatnich numerów „Opcji” (której zresztą wszystkie, a zwłaszcza ostatnie roczniki dostarczają obfitego materiału dowodowego w tej sprawie).

Kto procesu staczania się Polski w niebyt państwowy dotąd nie zauważył – kogo nie wybudził ze snu nawet zamach smoleński 2010 roku – temu nie zdadzą się zapewne szczególnie alarmujące nawet najoczywistsze akty abdykacji władz i służb, których nowe przykłady (wołające o Trybunał Stanu, a może nawet sądy doraźne) przynosi każdy tydzień. Oto np. Sejm przyjął ostatecznie ustawę zezwalającą funkcjonariuszom obcych służb na działanie w Polsce (włącznie z użyciem broni palnej). Oto prezydent jednego z miast górnośląskich zwrócił się do Ambasadora Rosji z prośbą o przyzwolenie na zmianę położenia jednego z postsowieckich pomników „wdzięczności” (z pominięciem MSZ). Oto parlament Izraela zbiera się na obrady w Krakowie (sic!).
   
braun_okl_banner

A im bardziej elity III RP okazują się uległe i dyspozycyjne względem swych zewnętrznych gwarantów i protektorów – tym bardziej stają się bezwzględne i bezczelne względem zarządzanej ludności tubylczej, jej praw i tradycji. Oto np. GIODO (Główny Inspektor Ochrony Danych Osobowych) dyktuje proboszczom, jak mają redagować księgi parafialne (urzędowo nakazując notowanie aktów apostazji). Oto prokurator umarza śledztwo ws. podpalenia kościółka w tarnowskiem (mimo przyznania się jednego ze sprawców). Oto jeden minister uparcie forsuje szkolny program promocji dewiacji i walki z rodziną (tzw. gender w szkołach), a drugi – lansuje satanistów i bluźnierców (w tzw. państwowych placówkach kulturalnych). Minister Spraw Zagranicznych powołuje nową (dziesiątą, czy może nastą już?) formację specjalną (SOiK – Służba Ochrony i Kontaktu), a Minister Finansów planuje de facto utworzenie kolejnej służby wyposażonej w narzędzia inwigilacji (RSUO – Rada do Spraw Unikania Opodatkowania). Minister Spraw Wewnętrznych, który od dawna pilnie wdraża europejski trend ewidencjonowania osób „o poglądach ekstremistycznych” (które np. w Białymstoku pomaga mu odnaleźć niemieckie radio publiczne Deutschlandfunk), ostatnio dla odmiany wzmaga kontrole „nietrzeźwych kierowców” (skąd z góry wiadomo, że akurat nietrzeźwych?), a sam Premier projektuje przymus posiadania alkomatu w każdym aucie (sic!).
   
Trudno doprawdy oprzeć się przypuszczeniu, że działa tu dobrze rozpoznany przez psycho-patologów mechanizm kompensacji: łajdacy i tchórze, którzy nami z wyższego nadania zarządzają, ostrzą kły i powarkują na nas, bo muszą sobie jakoś powetować dyskomfort stawania na tylnych łapach wobec swych aktualnych treserów, czy właścicieli.

Leninowskie pytanie
   
Nie warto jednak przedłużać tego rejestru dowodów na nieistnienie, czy przynajmniej skrajny niedowład państwa polskiego, nie próbując jednocześnie szukać sposobów jego restytucji, czy reanimacji. Jakie więc są – jeśli są w ogóle – optymistyczne scenariusze wybicia się Polaków na niepodległość jeszcze w tym stuleciu? Otóż najpierw wyraźnie skonstatować trzeba, że nie ma żadnego szczęśliwego zakończenia w ramach prognozy krótkoterminowej. Jeśli więc leninowskie pytanie: „Co robić?”, stawia sobie Sz. Czytelnik w formie skrajnie uproszczonej do aktualnych realiów, np. aktualnej konstelacji parlamentarno-medialnej; tzn. jeśli upiera się, jak czyni to większość nieszczęsnych polskich patriotów, redukować zagadnienie niepodległości do kwestii: „Na kogo głosować w najbliższych wyborach?” – to ponownie uprzejmie proszę o nie kontynuowanie lektury. Ponieważ niżej podpisany nie jest demokratą i nie wiąże żadnych nadziei z kultywowaniem przesądu demokratycznego – nie może więc szczerze rekomendować obstawiania jakichkolwiek numerów w demokratycznej ruletce (w której przecież i tak zawsze wygrywają anonimowi gangsterzy stojący za dyrekcją kasyna). Jeśli bowiem nawet stosując tę procedurę jakimś cudem dało by się Polskę na chwilę ocucić (trzymając się figury pacjenta w fazie terminalnej), to przecież z całą pewnością nie uda się go procedurą demokratyczną trwale zabezpieczyć. Takie przekonanie podpowiadają wszystkie lekcje historii ostatnich setek lat – włącznie z lekcją 2005 roku (kiedy to nastąpiła, jak się zdaje, pewne niedopatrzenie, pewien błąd w systemie) i lekcją 2010 (kiedy to błąd został radykalnie naprawiony). Nie znaczy to, że moim celem jest zniechęcenie kogokolwiek do udziału w tej grze – zachęcam jedynie do wyzbycia się złudzeń. A właśnie powszechne złudzenia są bodaj czy nie najpoważniejszą przeszkodą na drodze do wykorzystania przez Polaków ich dziejowej szansy. Myliłby się bowiem, kto by przypuszczał, że przeszkody na tej drodze są li tylko zewnętrzne – że oto „siła złego na jednego” przychodzi ze strony wrogów i przeciwności losowych od nas niezależnych. Owszem, jest takich całkiem zewnętrznych, „obiektywnych” przeszkód i zagrożeń całkiem sporo (patrz wyżej – i w poprzednich numerach „Opcji”) – ale warto odnotować także i te, których generatorem my sami jesteśmy.

braun_grzegorz_piotrkow_slide

Inteligencki zespół urojeniowo-roszczeniowy
   
Otóż właśnie DEMOKRATYZM jest pierwszym z fundamentalnych przesądów, którym hołdowanie prowadzi do samowykluczenia Polaków z gry – gry poważnej, w której stawką jest nie tylko własny byt narodowy, ale po prostu istnienie cywilizacji (o czym niżej). W wyniku wielowiekowych zaniedbań z jednej strony i równie długotrwałej postępowo-rewolucyjnej nawały propagandowej (od czasów rewolucji protestanckiej), Polska elita zdemokratyzowała się doszczętnie i do szpiku kości – i tak jej zostało. Kolejny na liście inteligenckich przesądów: ETATYZM – niewiara w możliwość życia poza układem posad państwowych, połączona z przywiązaniem do systemu nakazowo-rozdzielczego we wszystkich dziedzinach. Smutny fakt: polska inteligencja nadal aspiruje przede wszystkim do stałych pensji w systemie biurokratycznego czynownictwa. Statystycznie polski inteligent najczęściej jest po prostu szczerym socjalistą (z podziałem na tych „bezbożnych” i tych „pobożnych”). Następny zabobon: MODERNIZM – przekonanie o wyższości nowego nad starym, szczególnie dewastujące w sferze religijnej. Smutny fakt: polska inteligencja na zbyt długo przestała dawać swoje  dzieci Kościołowi – Kościoła w decydujących chwilach dziejowych odstąpiła, nie była mu obroną, a nazbyt często wprost przystąpiła do prześladowców (w szeregach rewolucji światowej). PACYFIZM – irracjonalne mniemanie, że wrogów państwa, jeśli są w ogóle, uda się zagadać, przekonać, demokratycznie przegłosować – w praktyce przejawia się obojętnością na sprawy obronności i sprzeciwem wobec perspektywy karania adekwatnego (tj. karą główną) zabójców i zdrajców stanu. Smutny fakt: polska inteligencja służbę wojskową i policyjną nadal lekceważy, a karę śmierci z gruntu opacznie ma za barbarzyństwo.  I piąty z kolei przesąd: JUDEOIDEALIZM – dziecinne abstrahowanie od realiów mocno ograniczające możliwości rozpoznania własnej sytuacji w planie historycznym i współczesnym. Smutny i żałosny fakt: polski inteligent wdrożony, by nie rzec, wytresowany do stanowczego odżegnywania się na komendę od wszelkich „teorii spiskowych” pozostaje ślepy i głuchy na spiskową praktykę dziejów. Tych to pięć ww. kluczowych przesądów składa się na ów zespół urojeniowo-roszczeniowy, ów fatalny, nieuleczalny syndrom „polskiej inteligencji postępowej”.

Hamartia
   
Wspomniane przesądy czynią polską elitę organicznie nieodporną na wszelkie dewiacje i zagrożenia cywilizacyjne – na wszelką postępową francę, proszę wybaczyć, jaką zechce do nas zawlec ten, czy ów misjonarz antycywilizacji. Czynią ją również coraz powszechniej niezdolną do rozpoznania i szacunku, nie mówiąc o twórczym pożytkowaniu największych skarbów cywilizacji łacińskiej, których kanon otwierają: TRADYCJA KATOLICKA i PRAWO RZYMSKIE (o zwykłej logice dwuwartościowej nie mówiąc). Wszystko zaś, co najpiękniejszego na tym fundamencie wyrosło, to jest dla polskiego inteligenta co najmniej podejrzane (jak np. WOLNOŚĆ GOSPODARCZA), jeśli nie wprost godne kpiny (jak np. WIERNOŚĆ MONARCHII). Dodatkową komplikacją utrudniającą jakiekolwiek leczenie, jest błoga nieświadomość pacjenta, który robi się agresywny, na samo wspomnienie jego najistotniejszych problemów. Irytuje się na słowa prawdy – nauczył się bowiem czcić to, co go zbakierowało (patrz np.: Komisja Edukacji Narodowej) i zrujnowało (patrz np.: Za wolność waszą i naszą), a najczulszą pamięcią i największym szacunkiem otoczył własnych prześladowców i fałszywych przyjaciół (patrz np.: Hugo Kołłątaj, Napoleon Bonaparte, Giuseppe Garibaldi etc.). Proszę samemu przetestować: ilu aspirujących do intelektualizmu Polaków NIE zareaguje patriotycznym zgorszeniem na „bluźnierstwa” przeciwko pamięci XVIII- i XIX-wiecznej oświeceniowej reformy i romantycznej irredenty – ?
   
Przykra to rzecz, ale już same słowa: reforma, oświecenie, postęp, a wreszcie i reformacja, i rewolucja – są miłe dla ucha statystycznego polskiego inteligenta. Jest to odruch warunkowy, nabyty wskutek fatalnego splecenia się w polskiej świadomości szczerego patriotyzmu – i równie szczerej lojalności wobec światowej rewolucji, której kondotierem stał się Polak-patriota w nadziei na odzyskanie utraconej ojczyzny. Niestety, maszerowanie – choćby i do ojczyzny – pod rękę z masonerią, nie było obojętne dla ducha skołowanego narodu. Z jednej strony żywo przypomina więc polski inteligent owego niefortunnego bohatera molierowskiej komedii, który sam nie wie, że mówi prozą. Z drugiej zaś, jest on jednak postacią głęboko tragiczną – wedle arystotelesowskiej systematyki można mu przypisać stan hamartii, tj. błędnego rozpoznania przyczyn i fałszywej oceny własnej sytuacji – a nieco bardziej potocznie: polski inteligent po prostu sam nie wie, co go trafiło. Czy zatem będzie zdolny do poważnej pracy państwowotwórczej – poważnej, to jest nie opartej na socjalistycznych mirażach z jednej, a egzotycznych sojuszach z drugiej strony – ? Nie pojmując w pełni, nie widząc ostro tego, co się zdarzyło – jakże można projektować jakąkolwiek przyszłość. Dopóki nie przyjmie polska elita do wiadomości, że np. coroczne przebieranie żołnierzy kompanii reprezentacyjnej w mundury podchorążych z 1830 r. to jest dowód nie mniejszej schizofrenii, niż składanie wieńców pod pomnikami „wdzięczności” Armii Czerwonej – dopóty państwo polskie nie ma poważnych perspektyw.
   
Polska inteligencja wymaga zatem pilnej reedukacji – a jej program nie może ograniczać się wyłącznie do tych najbardziej ewidentnych zaległości z ostatniego stulecia. By odzyskać orientację w trudnym terenie, by na dobre uleczyć zaburzenia narodowego błędnika, trzeba dobrze przestudiować biografie ideowych pra-pra-pradziadów „resortowych dzieci”. I to od króla Ćwieczka poczynając – ponieważ epoka popularyzacji historii przypadła właśnie na czasy największych tryumfów światowej rewolucji, zatem obowiązujące narracje (nawet jeśli dotyczą pierwszych Piastów, czy rozbicia dzielnicowego) podyktowane zostały tak, by służyć celom „postępowej” polityki historycznej. Co do pryncypiów (lewicowych, ma się rozumieć) pobieraliśmy więc gremialnie nauki ze źródeł silnie skażonych wszystkim ww. przesądami.

Nie na skróty
   
Kto jednak, jak i gdzie miałby prowadzić owe korepetycje do narodowej poprawki z historii (i nie tylko z tego jednego przedmiotu) – ? Otóż – dobra wiadomość – wcale nie trzeba tu wymyślać prochu. Trzeba tylko wrócić do tego, co oczywiste. A wystarczy brać pod uwagę pryncypialne cele, jakie wytyczył sobie nieprzyjaciel. Skoro rewolucja światowa walczy z Kościołem – co na aktualnym etapie w naszej szerokości geograficznej dokonuje się dziś nie przez krwawą eksterminację, ale przez troskliwą modernizację – tym bardziej więc opierajmy dzieło odbudowy Polski o Tradycję katolicką. Komu to nie w smak, kto chce Polski ideowo zdefiniowanej przez kuriozalną preambułę do Post-PRL-owskiej Konstytucji (nb redagowanej przez spółkę autorską agentów komunistycznej bezpieki) – ten najwyraźniej nie chce żadnej rzetelnej kontr-rewolucji, ale wyznacza Polsce horyzonty aspiracji co najwyżej na poziomie jakiejś neo-kiereńszczyzny.

Dalej: skoro rewolucja zaczyna od szkoły – i czyni tak zawsze, czy to za Jana Amosa Komeńskiego, czy za Makarenki – twórzmy własne szkoły. Nie liczmy na to, że się po następnych wyborach nowy minister z Warszawy przywróci Sienkiewicza do listy lektur, zwiększy ilość godzin historii ojczystej – i będzie Polska od pierwszego. Rzecz nie w personaliach i nie w pensum patriotycznych czytanek – sam kołłątajowsko-stalinowski system centralizowanej, państwowej edukacji jest narzędziem stworzonym do walki z Tradycją katolicką (alias: ciemnogrodem) i tradycją polską (alias: sarmatyzmem, szlachetczyzną etc.). Szkoła tego wzorca – warto nazywać rzeczy po imieniu – to po prostu masoneria dla nieletnich. Przy czym, jak widać, aktualna mądrość etapu dyktuje wzmożenie ataku na tradycyjną rodzinę. Na dłuższą metę nawet najdzielniejsza partyzantka i wojna podjazdowa (protesty, ulotki, listy do ministra) niczego nie zmieni – jeśli uczciwi Polacy nie będą mieli dla swoich dzieci i wnuków szkół bezpiecznych (od zgorszenia i wynarodowienia) przy własnych parafiach.
   
I po trzecie: skoro rewolucja propaguje pacyfizm, by nas rozbroić (by móc nas bezkarnie ograbić i przemienić w chłopstwo pańszczyźniane przywiązane do kredytów) – spotykajmy się więc na strzelnicy. Nie po to bynajmniej, by zaraz wychodzić na jakąś najbliższą ulicę – Boże broń! – żadnej improwizacji i żadnej samowolki. Ale podobnie jak nauka kaligrafii sprawia, że uczniom lepiej idą przedmioty ścisłe (fakt!) – tak też traktuj Sz. Czytelniku sztukę celnego strzelania: jako patriotyczną kaligrafię. Zatem strzelnica jako miejsce międzypokoleniowych spotkań Polaków i lokalne centrum życia towarzyskiego. Strzelnica to zresztą najmniejszy problem, bo wymaga najmniejszych inwestycji. Rzecz w tym, by nie niczego nie zaniedbać i nie mylić hierarchii: KOŚCIÓŁ, SZKOŁA, STRZELNICA – jeśli w bodaj jednej na dziesięć polskich parafii podjęty zostanie ten program, wtedy będzie o czym mówić. Co aby było możliwe, wymaga solidnej bazy materialnej. Do naszej triady dochodzi więc czwarty, podstawowy element: „MENNICA” – Polacy muszą mieć własne pieniądze. O tym, jak można to osiągać i co stoi na przeszkodzie, dosyć napisano łamach „Opcji” przez ostatnie ćwierć wieku. Tu zauważmy tylko, że bez polskiego przedsiębiorcy żadne plany naprawy Rzeczypospolitej pozostają abstrakcyjną brednią. Nie da się Polski odzyskać, ani utrzymać „na kredyt”, „z dotacji”, czy „programów pomocowych”; nie można robić poważnej roboty państwowej z zagranicznych grantów, czy diet europoselskich.

Dziś – jutro – pojutrze
   
Doskonale rozumieli i, chwalić Boga, dostatecznie szeroko praktykowali te wszystkie oczywistości nasi pradziadowie przed stu laty. Ich sytuacja – pod zaborami jeszcze – była oczywiście pod wieloma względami niewspółmiernie lepsza, nieporównywalnie lepiej rokująca niż nasza dzisiaj (sic). Był wszak wówczas we wszystkich trzech zaborach niemały polski majątek – majątek na ogół bynajmniej nie zadłużony na pokolenia, nie przygnieciony garbem omnipotentnej biurokracji i „sektora publicznego” i nie niszczony z taką zaciekłością zbójecką polityką fiskalną. Pieniądze – rzecz nie bagatelna – miały niereglamentowany złoty ekwiwalent. W sądach – ruskich, pruskich, austriackich – sądzono wedle kodeksów, do których nie wprowadzono jeszcze „sprawiedliwości społecznej”. Tak, tak – ani nasi zaborcy, ani zresztą nikt na świecie nie był zabrnął tak głęboko w socjalistyczne bagno. Żadna władza nie realizowała wówczas z takim zapałem antycywilizacyjnych projektów z piekła rodem – była więc relatywnie niezagrożona polska rodzina i mimo wszystko rosnąca polska populacja. Owszem, emigracja „za chlebem” wyprowadzała z kraju setki tysięcy, ale nie miliony ludzi w ciągu paru lat. Szkoły kształciły – a nie zajmowały się systemową popularyzacją dewiacji i przesądów. No i była jeszcze jedna rzecz sto lat temu w ogóle niereglamentowana i nietrudno dostępna: Tradycja katolicka. A reprezentowali ją m.in. kapłani tak przedsiębiorczy, tak gospodarni, jak ks. Wawrzyniak, czy ks. Bliziński – lekturę ich życiorysów gorąco polecam wszystkim, którzy mają się za polskich państwowców. Bez ich pracy – nie byłoby później sukcesu Powstania Wielkopolskiego, ani żadnego Cudu nad Wisłą – a więc żadnego państwa.

Cóż to ma wspólnego z nami? Tylko i aż tyle, że i oni wówczas nie znali dnia ani godziny. Kiedy jedni organizowali wówczas szkółki, spółki, kasy zapomogowe i spółdzielnie produkcyjne, a drudzy drużyny harcerskie i strzeleckie – wówczas nikt nie obiecywał, że ledwie za lat cztery, pięć ich wysiłek kulminować będzie niepodległym państwem. Kogo więc dziś zniechęca brak wyraźnych perspektyw szybkiej dywidendy od patriotycznego zaangażowania, kogo projekt „pracy organicznej” nudzi albo irytuje – ten niech zważy, że czas jest może krótszy, niżby się zdawało. Nie można go marnować na wyczekiwanie kolejnych znaków na niebie i ziemi (czegóż więcej trzeba?), czy wypatrywaniu mężów opatrznościowych (bo może limit już wyczerpany). Może to ostatnie lata, by się jeszcze tu i ówdzie „okopać” – i przeczekać tę nową „wojnę powszechną ludów”, która daj Boże, by nas szerokim łukiem ominęła – ? 
   
A po wojnie (jakkolwiek będzie ona wyglądała), jeśli się jeszcze jacyś ze szczętem nieograbieni Polacy odnajdą i policzą – to oby raźnie zabrali się do budowy poważnego państwa, a nie, za przeproszeniem, „naprawiania demokracji”.

Grzegorz Braun

(„Opcja na Prawo” styczeń 2014)

Powyższy tekst jest fragmentem najnowszej książki Grzegorza Brauna „Stałe warianty gry” – Wydawnictwo PROHIBITA, Warszawa 2016

1 KOMENTARZ

  1. Tak jak myślałem nikt z tutaj grasujących z komentarzami nie interesuje się sztuką, w tym sztuką filmową i jej wpływem na politykę i mentalność/wyobraźnię narodu. Naliczyłem wśród wyprodukowanych 2000 polskich filmów około 260 obrazów wojennych i blisko wojennych. Większość z nich gloryfikuje i stawia pomniki ludowemu wojsku polskiemu, radzieckiej Armii Czerwonej, komunistycznej partyzantce, złym Polakom mordującym cynicznie, przewrotnie i z zyskiem Żydów, czasem wspólnie z hitlerowcami=nazistami=faszystami, wszystko w lewicowym czy wręcz lewackim sosie propagandy i manipulacji. Wątpię, aby coś w tym względzie poprawiło się na lepsze, zwłaszcza pod takim kierownictwem jakie było, jest i długo jeszcze będzie w polskiej kulturze i sztuce, zwłaszcza, że jest ona upaństwowiona i organizowana oraz finansowana przez władze publiczną państwa.

Comments are closed.