Filantropi z organizacji Oxfam twierdzą, że majątek 1 proc. bogaczy wynosi tyle, ile udało się zgromadzić 99 proc. pozostałej ludności świata. Tak wmawia się ludziom, że na świecie jest gorzej niż kiedykolwiek, choć pod względem materialnym przez tysiąclecia nigdy nie było nam tak dobrze.
W wymiarze globalnym wejście do ostatniego decyla, czyli 10 proc. ludzi najbogatszych, wymaga według Oxfam zgromadzenia 68,8 tys. dol. w gotówce i pozostałych aktywach. Po bieżącym kursie to około 275 tys. zł. Nie jest to szczególnie dużo, bo tyle można dostać za zapuszczone mieszkanie w bloku z czasów PRL.
Wartość przepustki do elity „ostatniego procenta” też mieści się w rejonach wyobraźni przeciętniaków. Masz majątek wart 760 tys. dol. (nieco ponad 3 mln zł) i już jesteś w kręgu „absolutnych bogaczy”! Ilu takich chodzi po polskich miastach i jeździ rowerami po wsiach?
Bardzo warta polecenia jest wizyta w OECD, gdzie na stronie http://www.compareyourincome.org, subiektywną ocenę własnej sytuacji materialnej można porównać z tym, jaka jest naprawdę. Wyniki mogą być zaskakujące, bowiem bardzo wielu sądzi, że ciągnie się w ogonie lub ma tylko niewiele lepiej od innych, a w rzeczywistości należy do nieźle wyposażonych przedstawicieli przedostatniego i ostatniego decyla.
To niezbyt dziwne. Przy obecnej liczebności ludności świata 1 proc. osób najbogatszych to mniej więcej tyle, ilu obywateli liczy najludniejsze państwo naszego kontynentu. Czy ciężar grzechu nagrabienia bogactwa nie blednie, gdy uświadomić sobie, że wszystkich nababów jest w świecie tylu, ilu najpospolitszych w Europie Niemców?
Liczenie ma znaczenie
W narastającej debacie o nierównościach dochodowych i majątkowych zastrzeżenia metodologiczne mają wprawdzie znaczenie marginalne, bo chodzi o wielkie dysproporcje, a nie o miejsca po przecinku, ale dla porządku warto o nich wspomnieć.
Oxfam zastosował prostą metodę sumowania aktywów i odejmowania od nich pasywów w formie długów. W wymiarze agitacyjnym metoda jest w sam raz. Można jednak narzekać, że czyni metodologicznych biedaków z ludzi w istocie nawet niesłychanie bogatych, aczkolwiek zadłużonych (w celu rozwoju biznesu i fortuny) ponad wartość nagromadzonego dotychczas majątku.
Przeciwnicy ideologicznego podejścia do kwestii nierówności zwracają też uwagę, że świat nigdy nie był tak bogaty jak teraz, mimo że przez ledwie dwa stulecia z 1 mld gąb do wykarmienia zrobiło się ich już prawie 7,5 mld. W latach 1990–2010 o połowę spadła liczba ludzi żyjących poniżej granicy ekstremalnego ubóstwa. W okresie 1988–2008 osoby z dolnych i środkowych obszarów światowej dystrybucji dochodów otrzymały podwyżki średnio o 40 proc. O poprawie sytuacji materialnej ogółu Ziemian świadczą też takie procesy, jak zmniejszanie się nierówności mierzonych dalszym trwaniem życia i wzrostem ludzi.
Problem z obecną falą populistycznego wzmożenia informacji o nierównościach polega na przemilczeniach. Dlatego ktoś porównał kiedyś statystykę do bikini, mówiąc, że to, co ukazuje, jest sugestywne, lecz istotne jest to, co ukrywa. Uniwersalnym miernikiem nierówności jest tzw. współczynnik Giniego. Jeśli jego wartość wynosiłaby 0, bylibyśmy w stanie doskonałej równości każdego względem wszystkich, a jeśli zakończyłby wspinaczkę ku niesprawiedliwości na poziomie 1, to doświadczylibyśmy doskonałej nierówności, w której wszyscy poza jedną osobą nie mają nic, a ten jeden wybraniec wszystko.
Światowe nierówności pogłębiły Chiny
Chiny są najludniejszym państwem świata. Zamieszkuje je niemal 1/5 globalnej populacji. Pół wieku temu były synonimem koszarowego egalitaryzmu, ale oprócz 1 mld ludzi w burych mundurkach unisex żyły tam sobie dość liczne „czerwone elity” więc współczynnik Giniego wynosił dość spore 0,3. W tym samym czasie w Polsce miał mieć wartość 0,25, w Czechach nawet 0,19 (dane za Global Consumption and Income Project, GPIC) i to dopiero był egalitaryzm!
Chiny były też wówczas globalnym synonimem biedy. W 1958 roku przewodniczący Mao postanowił przeprowadzić nazwany Wielkim Skokiem Naprzód forsowny plan industrializacji. Jego celem było wyprzedzenie w 15 lat gospodarki Wielkiej Brytanii. Najbardziej namacalnym skutkiem trzech pierwszych lat jego realizacji była śmierć 46 mln ludzi w wyniku przemocy, pracy przymusowej, lecz przede wszystkim najstraszliwszego w dziejach świata głodu.
Następcą Mao został w 1978 r. pragmatyczny do bólu Deng Xiaoping – komunista z burżuazyjnym zacięciem i świadomością, że państwo w gospodarce jest do niczego. Wprowadził model silnej komunistycznej władzy i kapitalistycznej gospodarki pod jej kontrolą. Skumulowany efekt był piorunujący: w okresie 1990–2014 oczyszczony z inflacji dochód przypadający na jednego Chińczyka wzrósł 13-krotnie, podczas gdy w skali globalnej ledwie trzykrotnie.
Powstawanie i narastanie nowoczesnej gospodarki sprzyjało rozrostowi w Chinach tzw. klasy średniej. W ocenie McKinsey, w 2000 r. chińską klasę średnią tworzyło zaledwie 5 mln gospodarstw domowych. Dziś ma ich liczyć 225 mln, przy czym kryterium jest dochód roczny w przedziale 75–280 tys. juanów (11,5– 43 tys. dol.).
Według GPIC od 1980 roku mediana dochodów rosła w Chinach w olbrzymim tempie 12 proc. rocznie, dwa razy szybciej niż w Korei Płd. i trzy razy szybciej niż w Indiach. Skutkiem są należące do największych na świecie nierówności dochodowo-majątkowe. Tradycyjny wskaźnik Giniego obliczony dla Chin wynosi obecnie 0,52.
Bardziej obrazowe jest porównanie dochodów osób z 10. percentyla z dochodami osób z 90. percentyla, a więc biedaków (ale nie pariasów) z tuż-tuż-bogaczami. Proporcja ta wynosi w Niemczech 1:4, w USA 1:7,5, a w Państwie Środka 1:15,6. Wśród znaczących państw gorzej jest tylko w RPA, gdzie dysproporcja sięga 1:22,1.
Świat wyciągnęła z biedy gospodarka liberalna. Przysposobienie tego modelu przez komunistyczną dyktaturę wyostrzyło w Chinach nierówności, ale przede wszystkim wyciągnęło 1 mld ludzi najpierw z nędzy, a potem z ubóstwa.
Gdy tylko chce się to dostrzec, to widać z łatwością, że procesy, które zachodziły w Chinach, wpłynęły w wielkim stopniu na wzrost nierówności w skali globalnej, o których tak sugestywnie pisze m.in. Oxfam. Akumulacja kapitałów musi rodzić rozwarstwienia i to właśnie stało się w Chinach. Doszło po prostu do realizacji rozsądnego „kontraktu” – wyższe nierówności w zamian za wydobycie z biedy. Dodać też trzeba, że bardzo podobne procesy zachodziły i zachodzą w wielu innych bardzo ludnych państwach: w Indiach, Indonezji, Wietnamie, Brazylii itd. Czy to zbyt wysoka cena za pożegnanie bardzo ciężkich czasów przez miliardy ludzi?
Czytając i słuchając tego, co z café frappé w ręku mówią o nierównościach postępowcy z bogatego Zachodu, można być prawie pewnym, że w imię własnego dobrobytu oraz przekonania, że wiedzą lepiej, nie zapłaciliby tej ceny. Nie podoba im się model liberalnej gospodarki, bo chcieliby mieć i się nie narobić, bo łatwiej odebrać komuś to, co „zagrabione”. Gdyby jednak nie ów odsądzany dziś gremialnie od czci i wiary model liberalny, Chiny – a z nimi także Polska – tkwiłyby w globalnym przytułku dla biednych. Nierówności w skali globalnej byłyby za to istotnie mniejsze niż obecne.
W przypadku Chin widać też oczywiście wyraźnie, jak mnóstwo napsuto przy okazji wzrostu nie tylko w środowisku społecznym, lecz także naturalnym. W największym skrócie, jest to skutek liberalizmu na jedną nóżkę, bo drugiej nóżki nie chciało się stawiać.
Gates jak Rockefeller, Wozniak i Jobs jak Kruppowie
Oxfam wydziwia, że 62 najbogatszych ludzi świata ma tyle dóbr, co wszystkie osoby należące do biedniejszej połowy ziemskiej populacji. Czy aby jednak nie jest to w wielkiej mierze stan naturalny? Co by było, gdyby policzyć udziały majątkowe w czasach feudalnych czy we wczesnych latach węgla i pary, a potem nafty i amerykańskich trustów itd.? Czy w ZSRR i państwach pod kontrolą Moskwy majątek istotnie należał do ludu, czy może był wyciskany jak cytryna przez nielicznych bonzów i posłuszne im grupki beneficjentów?
Jesteśmy w trakcie trzeciej rewolucji przemysłowej. Dwie poprzednie stworzyły olbrzymie fortuny. Dość przypomnieć Carnegiego, Edisona, Rockefellerów, Morganów, Kruppów i parę dziesiątek innych nazwisk kontrolujących większość dostępnego w ich czasach kapitału. Większość tych fortun przetrwała do dzisiaj, choć oczywiście w zmienionej formie. Dzisiaj jednak króluje inna elita. Jest spod znaku Google’a, Amazona, Facebooka, a także SpaceX i samochodów tesla Elona Muska.
Przez większą część drugiej połowy XX w. problem elitaryzmu dochodowo-majątkowego nie nurtował egalitarystów tak bardzo jak dzisiaj, bo zwroty kapitałów zaangażowanych w tradycyjne dziedziny wytwórczości i usług musiały maleć. W konsekwencji stagnacja zapanowała także w debacie o nierównościach.
Całkiem niedawno rozpoczął się pochód IT i ICT, a wraz z nim globalizacja, która postawiła odwieczne problemy w rzekomo nowym świetle. Dyskusja o niesłychanych jakoby nierównościach narosłych w świecie w ostatnich latach najpierw kipiała pod pokrywką, aż wybuchła jak para z garnka kartofli, głównie dlatego, że ludzie pochłaniają proste informacje, nie zagłębiając się w konteksty.
Nie byłoby ani dzisiejszego poziomu i stylu życia, ani dużych – chociaż wyolbrzymianych w debacie – nierówności bez wielomiliardowych fortun zgromadzonych (w wielkiej części nie z zachłanności, lecz przy okazji) przez Billa Gatesa, Jeffa Bezosa, Steve’a Wozniaka, Steve’a Jobsa, Marka Zuckerberga, Sergeya Brina, Elona Muska i setki innych liderów innowacji i współczesnej gospodarki. Fortuny te nie służą bachanaliom, choć konsumpcji nikt z nich sobie nie odmawia.
Olbrzymia część majątków ludzi z górnego bieguna nierówności tkwi w wartości ich (tworzących światowe PKB i dających pracę) firm. Małe majątki to mało miejsc pracy. Nie jest więc w interesie dolnego bieguna ściąganie liderów w dół.
Państwo wyrównuje, choć walec kiepski
Bardzo wielu wierzy, że alternatywą dla górnego – dysponującego kapitałem – bieguna może być omnipotentne państwo. Jeśli pamiętają o zgliszczach gospodarczych w naszej części Europy ledwie ćwierć wieku temu i widzą, co się dzieje na Kubie, w Wenezueli, lecz również w Brazylii, to niech czym prędzej wiarę tę porzucą. W miarę słuszna jest natomiast krytyka wybujałych zarobków otrzymywanych przez kierowników korporacji. Gdyby je sprowadzić parę pięter w dół, nic strasznego by się w gospodarce nie stało, a atmosfera społeczna przestałaby być tak gęsta.
Economic Policy Institute (EPI) podaje, że każdy z szefów (CEO) największych firm amerykańskich za swoje usługi otrzymał w 2015 roku średnio 15, 5 mln dol., a więc 276 razy więcej niż zarobił rocznie przeciętny amerykański robotnik. W 1965 roku relacja ta wynosiła według EPI 20:1, więc przez pół wieku płace znalazły się w szpagacie.
Zarobki menedżerów rosną szybciej niż zyski firm, którymi zarządzają. Inne porównania pokazują, że wynagrodzenia nie są też bynajmniej odbiciem ponadprzeciętnej wiedzy i talentów szefów czołowych amerykańskich korporacji, bo nie wyprzedzają oni pod tym względem swoich dawnych koleżanek i kolegów z uczelni.
Tolerowane przez państwa przywileje zarobkowe menedżerów dużych i wielkich firm nie wytrzymują krytyki. W Polsce takim nieuzasadnionym przywilejem jest niski klin podatkowy tej grupy. To skutek odstąpienia od oskładkowania wypłat po przekroczeniu relatywnie niskiego progu zarobków i liniowego w praktyce podatku dochodowego będącego skutkiem dopuszczenia kontraktów między korporacją a tzw. jednoosobową działalnością gospodarczą jej szefa.
Jak w skali makro z nierównościami radzą sobie państwa? Wbrew powszechnym utyskiwaniom całkiem nieźle. Wykorzystują w tym celu dwa podstawowe narzędzia: podatki i transfery na rzecz potrzebujących.
Według danych OECD za 2012 rok, jeśli porównywać dochody przed opodatkowaniem i transferami z puli świadczeń społecznych z dochodami po nich, to na obszarze państw tej organizacji wartość współczynnika Giniego spadała o 25 proc. Po uwzględnieniu zapłaconych podatków i otrzymanych świadczeń zmalał również obszar biedy. Spadek ten wyniósł aż 55 proc.
Efekty polityki państwa widać doskonale na diagramie pokazującym wskaźniki Giniego przed i po ingerencji państwa. Rzuca się także w oczy, że po podatkach i transferach wartość tego współczynnika dąży w OECD do umiarkowania i jednolitości. Amerykańskie Tax Policy Center twierdzi, że 1 proc. tamtejszych gospodarstw domowych otrzymuje 16,7 proc. całkowitego dochodu Amerykanów przed opodatkowaniem, lecz grupa ta uiszcza też 27,9 proc. wszystkich podatków federalnych.
Nierówności istnieją, lecz w państwach bogatego Zachodu, gdzie koncentruje się dyskusja na ten temat, są niwelowane. Nie do tego stopnia, żeby o nich w ogóle nie mówić, lecz wystarczająco skutecznie, aby z lamentami nie przesadzać.
Jan Cipiur
Czy pan wie ze w Niemczech dochody realne spadly w ostatnich 10 latach katastrofalnie i ze wsparcie socjalne HARTZ IV to zaledwie 400 euro na miesiac?! Idzie w dol mimo iz niemieckie elyty bogaca sie z kazdym dniem. Liczac wg sily nabywczej z lat 70 i 80 -ych przecietny obywatel Reichu do dyspozycji mial 1000 euro, dzisiaj 400 – 800 (mowa o skali miesiecznej). Cos nie zgadza sie z panskimi teoriami.
Comments are closed.