„Czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie nasze życie bez powszechnej służby zdrowia, bez systemu ubezpieczeń socjalnych, bez rent i emerytur?” – pytał Krzysztof Rak w swoim tekście „Nacjonalizm w obronie welfare state”. Oczywiście są tacy, którzy mają do tego stopnia rozwiniętą wyobraźnię (libertarianie, „oddolni” anarchiści), ale to margines.

Nawet stereotypowi polscy liberałowie z Centrum im. Adama Smitha promują wprowadzenie emerytury obywatelskiej, a niektórzy, jak np. Cezary Kaźmierczak ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, wypowiadają się pozytywnie na temat programu „500+”. A czymże innym jest „500+” i zapewniona, nawet jeśli na granicy głodu, emerytura obywatelska, jak nie podstawowym dochodem gwarantowanym, dla osób znajdujących się w newralgicznym okresie życia – w którym albo jeszcze (dzieci), albo już (osoby starsze) się nie zarabia? Ba, są przecież nawet i tacy (w Stanach Zjednoczonych Ameryki nazywa się ich „bleeding heart libertarians”, co w wolnym tłumaczeniu można tłumaczyć jako „libertarianie o miękkich serduszkach”), którzy pokładają nadzieję w objęciu takim świadczeniem także ludzi w wieku produkcyjnym – oczywiście po likwidacji innych świadczeń socjalnych.

Wyobraźnia nie ponosi nas więc zbyt daleko, a jeśli już, to w kierunku rozbudowy siatki socjalnej, objęcia nią kolejnych grup społecznych czy zapewnienia nam jeszcze bardziej kompleksowej opieki. Szkoda, bo podczas gdy debata publiczna skupia się na pytaniu, ile nam się jeszcze od państwa „należy”, państwo opiekuńcze trzęsie się w posadach i wymaga przynajmniej solidnej reformy, o ile nie wieńca z szarfą „ostatnie pożegnanie”. Zostawiając kwestie związane z odwieczną debatą nt. teorii sprawiedliwości – z przyczyn czysto pragmatycznych – na rozbudowane państwo opiekuńcze nas zwyczajnie nie stać. A gdy już upadnie, to, co uznawano za fantazje teoretyków, stanie się rzeczywistością.

Nasz drogi socjal

Może to brzmieć dziwnie w momencie, w którym polski rząd na każdym kroku „udowadnia, że się da”, wprowadza kolejne kompleksowe i odważne (wolę określenie: brawurowe) programy, których nazwy kończą się na „plus”. Tymczasem zegar długu zawieszony przy Rondzie Dmowskiego w Warszawie bije coraz szybciej. Tłumaczenie, że nie ma sensu podawać długu w wartościach bezwzględnych (ponieważ liczy się tylko jego stosunek do PKB, gdyż mówi on o tym, czy jesteśmy w stanie go na bieżąco spłacać) jest bardzo krótkowzroczne. Nie możemy być przecież pewni, czy za rogiem nie czyha na nas recesja.

Kiedy już zaś dojdzie do takiego momentu, bardzo trudno będzie oszczędzać na szybko. Obecnie już wydatki sztywne polskiego budżetu wynoszą ok. 75 proc. wszystkich wydatków. W tym roku sam Fundusz Ubezpieczeń Społecznych otrzyma z budżetu państwa dotację w wysokości 46,7 mld złotych (a przecież to tylko nieco ponad połowa jego dochodów), zaś Fundusz Emerytalno-Rentowy rolników 17,5 mld złotych. Łącznie na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne przeznaczymy (z samego budżetu!) w tym roku ponad 85 mld złotych, co stanowi 22 proc. państwowej kasy. Obsługa długu będzie kosztowała nas 30 mld zł (8 proc. budżetu). Dług publiczny w stosunku do PKB nie jest może bardzo niepokojący (wynosi ok. 54 proc.), ale już gdy dodamy do niego zobowiązania emerytalne, wyniesie on zatrważające 229 proc. (a i to bez zobowiązań z tytułu emerytur rolniczych, mundurowych czy rent zusowskich). Jednym z głównych tematów podnoszonych przy okazji dyskusji nad reformami służby zdrowia jest to, że jest ona w Polsce niedofinansowana. Rzeczywiście, w porównaniu z innymi państwami Unii Europejskiej nasze wydatki są niskie, a jeśli weźmiemy pod uwagę, co w jej ramach nam się obiecuje – z pewnością niewystarczające. Jednak z drugiej strony, gdy wyobrazimy sobie, że, aby móc liczyć na „darmową” opiekę zdrowotną, płacimy miesięcznie abonament w wysokości średnio 260 zł (patrząc na medianę wynagrodzeń), to nie jest to już tak mało.

Opieka zdrowotna i emerytury to tylko dwa przykłady tego, jak drogie w utrzymaniu jest nasze polskie państwo opiekuńcze. Te przykłady świetnie pokazują źródło jego kryzysu: starzenie się społeczeństwa, wzrost liczby osób nieaktywnych zawodowo. Co za tym idzie, konieczność dodatkowego obciążenia pracujących – po to, by móc na dotychczasowym poziomie (emeryci) lub na coraz lepszym (niedomagająca opieka geriatryczna) zapewnić im opiekę. System ten oparty jest na przeświadczeniu, że gospodarka będzie rozwijać się cały czas, zaś ludzie albo nie będą żyli coraz dłużej, albo będzie ich się rodzić coraz więcej. Zresztą, sytuacja w innych krajach nie jest lepsza: w ojczyźnie współczesnych systemów emerytalnych, Republice Federalnej Niemiec, jeszcze w latach 70. XX wieku stopa zastąpienia wynosiła ok. 70 proc. Dziś jest to ok. 55 proc. i według OECD, jeśli nie nastąpi reforma polegająca m.in. na podwyższeniu wieku emerytalnego, będzie dalej spadać. Kryzys emerytalny dotyka całą cywilizację zachodnią.

Bańka emerytalna (i nie tylko)

Niby o tym wiemy, ale trudno nam przyjąć to do wiadomości – zwłaszcza, że problem nie dotyczy tylko emerytur czy opieki zdrowotnej. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że państwo opiekuje się nami „od kołyski aż po grób”. Rodzimy się – zazwyczaj – w państwowych szpitalach, chodzimy do państwowych szkół (a przynajmniej funkcjonujących wedle państwowego systemu), leczymy się w przychodniach opłacanych z kierowanego przez państwo ubezpieczenia zdrowotnego, a wraz ze zbliżającą się starością lubimy myśleć, że „zawsze będą jakieś emerytury” – tym bardziej, że przecież całe życie odkładaliśmy na ten cel coraz to wyższe składki. Poczucie oczywistości tego stanu rzeczy rozbudza apetyty i każe nie myśleć o tym, że źródłem danych świadczeń nie są jakieś przyrodzone prawa, tylko wypracowany i względnie stabilny dobrobyt. Radość katolickich konserwatystów z powszechności „500+”, dzięki której znika nam z pola widzenia socjalny charakter tego świadczenia, to sposób na zamykanie oczu na rzeczywistość.

Wszystko ma jednak swą cenę – i to cenę coraz wyższą. Gdy okazuje się, że zmieniająca się struktura demograficzna może doprowadzić do wywrócenia się systemów zabezpieczeń socjalnych, pojawiają się pomysły działań pronatalistycznych. Abstrahując od tego, czy należy obywateli traktować jak bydło rozpłodowe, mające zapewnić utrzymanie systemu emerytalnego, nie da się wskazać państwa, w którym te pomysły działałyby na stałym, zadowalającym poziomie. Nawet gdyby „500+” miało być tu wyjątkiem, to – zostawiając na boku inne, często pozytywne skutki tego programu – jako inwestycja w utrzymanie państwowych emerytur kompletnie się nie kalkuluje, co wykazał w swoim sławetnym przemówieniu sejmowym śp. poseł Rafał Wójcikowski z Kukiz’15 (by po totalnej krytyce programu… wstrzymać się od głosu). Jeśli przyjmie się prognozowany przez rząd wzrost liczby urodzeń, spowodowany przez ten program, z wydanych na „produkcję” jednego dziecka 850 tys. złotych, przez cały okres składkowy tego dziecka do ZUS-u wróci 350 tys. zł (oczywiście, jeśli dożyje wieku produkcyjnego). Ale to przecież nie wszystko, bo pieniądze na coraz liczniejsze „dasie” (nie tylko „da się”, ale i „pokazaliśmy, że da się”) można wyciągać i z innych kieszeni. Na przykład delikatnie, poprzez dalsze zadłużanie się (stąd genialny w swej prostocie, choć cieszący się nikłym wzięciem pomysł, by rodzice finansowali „500+” swoich dzieci, pożyczając państwu pieniądze, kupując za nie obligacje). Innym sposobem jest szukanie środków w kieszeniach coraz to szerszych warstw społecznych, począwszy od bogaczy (czyli tych, którzy w Polsce zarabiają już nawet po kilka tysięcy złotych), ale także np. studentów (pomysł na oskładkowanie ich pracy). Z biegiem czasu może powrócić konieczność ponownego podwyższenia wieku emerytalnego i podatków, aż kiedyś nastąpi moment, w którym Trybunał Konstytucyjny (bez względu na to, kto wybierze jego sędziów), kierując się odpowiedzialnością za sytuację finansów publicznych uzna, że „praw nabytych” nie powinniśmy traktować znowu tak dosłownie. Miraż wiecznego bezpieczeństwa socjalnego, zapewnianego nam przez państwo, pryśnie jak bańka mydlana i doprowadzi do upadku spokoju społecznego. Tym razem zantagonizowanymi grupami będą ludzie w wieku produkcyjnym, którzy nie będą chcieli być obciążani kolejnymi podatkami na rzecz swych antagonistów, osób starszych, które będą się (słusznie) czuły oszukane.

Oszustwo państwa dobrobytu

Tylko czy sami nie chcemy być oszukiwani? Oszustwem jest już sama nazwa, której konsekwentnie nie używam, a która jest powszechnie stosowana do określenia państwa opiekuńczego: państwo dobrobytu. W rzeczywistości jego specyfiką nie jest to, że wytwarza dobrobyt, ale to, że za cel stawia sobie zapewnienie opieki wszystkim swoim obywatelom. Robi to mądrzej (np. w państwach skandynawskich) lub głupiej (w realnym socjalizmie). W tym drugim przypadku zresztą łączy się to ze słynnym stwierdzeniem Churchilla, że największą wadą kapitalizmu jest nierówny podział dostatku, zaś największą zaletą socjalizmu jest równy podział biedy. Sytuacje takie jak rozmnożenie chleba przez Chrystusa nad Jeziorem Galilejskim zdarzają się niezmiernie rzadko: w rzeczywistości dobrobyt bierze się z pracy, nie z redystrybucji.

Kolejnym oszustwem jest to, że na stałe da się skonstruować taki system państwowy, w ramach którego obywatelom dostarcza się opiekę na takim samym, a z czasem coraz lepszym poziomie. To iluzja, która bywa nawet przydatna: spokojniej się żyje nie myśląc o tym, co będzie się działo z nami za 30–50 lat. Ma ona źródła w marzeniu o statycznym świecie, w którym niewiele się zmienia, a jeśli już, to wystarczy od czasu do czasu coś podregulować lub dosypać środków, by mechanizm działał dalej. Problem w tym, że żyjemy w Świecie nieustannej zmiany – a najlepszym środkiem na nieprzewidziane skutki zmian nie jest myślenie, że „zawsze jakoś to będzie”, tylko nieustanna zapobiegliwość. Prawdą jest oczywiście, że zanim pojawiło się państwo opiekuńcze, nie wszystkich na tę zapobiegliwość było stać. Czy to mentalnie, czy finansowo. A jednak – rozwijały się instytucje oddolne, zapewniające swoim członkom to, co obecnie obiecuje im państwo: towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych, robotnicze kasy zapomogowe czy stowarzyszenia bratniej pomocy (takie jak np. „Bratniaki”, prowadzące przed wojną na uczelniach tanie stołówki czy wypłacające stypendia). W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych Ameryki istnieje bogata tradycja „stowarzyszeń bratnich”, organizujących pomoc w potrzebie czy emerytury dla swoich członków i ich rodzin, do których do dziś należą miliony osób – by wspomnieć choćby Rycerzy Kolumba, działających obecnie także w Polsce. Powstanie państw opiekuńczych upowszechniło opiekę, ale jednocześnie pozbawiło wielu ludzi zapobiegliwości.

Praca, własność, współdziałanie

Kryzys państwa opiekuńczego, a może nawet jego klęska, nie musi oznaczać pojawienia się państwa minimum. Dla jasności wywodu specjalnie oddzielam w tym miejscu funkcje socjalne od usługowych, o których pisał wcześniej na naszych łamach Piotr Wójcik. Jednak moja uwaga tyczy się i samych funkcji socjalnych. Po pierwsze, mogłoby to z pragmatycznego punktu widzenia skończyć się katastrofalnie – nie jesteśmy bowiem ani mentalnie, ani instytucjonalnie gotowi na to, by z nich zrezygnować. Świetnie widać to na przykładzie nieudanej próby poradzenia sobie ze zbliżającą się katastrofą emerytalną pod koniec lat 90. XX wieku. Biorąc za dobrą monetę rzeczywistą chęć decydentów politycznych zapewnienia obywatelom godnego zabezpieczenia na starość – poprzez „outsourcing” na rzecz Powszechnych Towarzystw Emerytalnych – warto zauważyć, że było to nie tyle odejście od opiekuńczości, co przejście do kapitalizmu opiekuńczego, w ramach którego to firmy prywatne (w tym przypadku: wielkie instytucje finansowe) zapewniają nam to, co do tej pory robiło państwo. Skończyło się to skokowym wzrostem długu publicznego, niegospodarnością OFE i koniecznością rozmontowania programu po kilkunastu latach (a w niedługiej przyszłości pewnie likwidacji). Jednocześnie nie wpłynęło na zapobiegliwość obywateli (zwróćmy uwagę choćby na nikłe zainteresowanie III filarem).

Po drugie zaś, funkcje socjalne mogą być przydatne z punktu widzenia spójności społecznej, po to, aby ludzie, którzy rzeczywiście nie są w stanie sobie sami pomóc – lub nikt nie chce tego dla nich zrobić – nie „odjechali” zbytnio od reszty społeczeństwa, co miałoby negatywne skutki nie tylko dla nich samych, ale i dla reszty obywateli (wzrost przestępczości, zagrożenie rozruchami, przewrotami itp.). Chodzi raczej o to, by zmienić paradygmat funkcjonowania państwa w tym zakresie: odejść od sytuacji, w której opieka państwa „należy się” wszystkim, w kierunku rzeczywistej realizacji zasady pomocniczości, w ramach której państwo udziela pomocy dopiero wtedy, gdy rzeczywiście nikt inny nie jest w stanie tego zrobić.

Kierunek, w jakim należałoby pójść, streściłbym w trzech słowach: praca, własność, współdziałanie. Najbardziej pragmatycznym i umiarkowanym rozwiązaniem, jakie państwo opiekuńcze przy swojej dekompozycji mogłoby podjąć, byłoby stopniowe przechodzenie od modelu opiekuńczego (welfare state) w stronę państwa wspierającego pracę (workfare state). Narzędzi jest sporo, wiele z nich jest z sukcesami używanych w różnych państwach świata. To np. połączenie bogatej siatki socjalnej (a jednak!) z liberalnym prawem pracy, czyniącym rynek elastycznym (dziś nie mamy w Polsce ani jednego, ani drugiego) w ramach flexicurity; dopłaty do nisko wykwalifikowanej płacy (ale przy jednoczesnej likwidacji płacy minimalnej – gdyż utrzymywanie jednego i drugiego jest przeciwskuteczne); wspieranie edukacji przygotowującej ludzi do odnalezienia się na rynku pracy. Osobom do tej pory z niego wykluczonym (trwale bezrobotni, alkoholicy, bezdomni) pozwalają „z niewielką pomocą przyjaciół” stanąć na nogach takie instytucje jak spółdzielnie socjalne. Rozwiązania te mają także swoje minusy i mogą być zaproszeniem do nadużyć, jednakże pomoc w znalezieniu pracy, która zapewni nam byt, jest lepsza od sytuacji, w której wszystkich z automatu traktujemy jako niezdolnych do zadbania o siebie i swoich bliskich. Likwidacja kolejnych funkcji socjalnych państwa jednocześnie zmniejszyłaby nacisk na fiskalizm i pozostawiłaby więcej środków w kieszeniach obywateli – które mogłyby zostać wykorzystane w celu pokrycia ich potrzeb socjalnych.

W czasie, gdy udział pracy w PKB się zmniejsza, może ona jednak nie wystarczyć. Redystrybucja środków (np. w postaci „500+”) stworzy w Polsce być może klasę średnią w swych cechach zewnętrznych, jednak nie będzie to klasa średnia w klasycznym rozumieniu tego słowa – czyli taka, która posiada własność, dzięki której może czasowo utrzymywać się bez pracy, lub też uzupełniać dzięki niej swoje dochody. „Klasa średnia” z redystrybucji jest uzależniona od państwa – potrzeba więc takich rozwiązań, które uczynią z nas społeczeństwo właścicieli. Oczywiście nie każdy „założy firmę” i będzie biznesmenem, jednak rozwiązania takie jak promocja akcjonariatu pracowniczego pozwalają pracownikom czerpać środki nie tylko z pracy, ale i z posiadanego przez siebie kapitału. Najbardziej popularne tego typu rozwiązania w USA, czyli plan pracowniczej własności akcji (ESOP) oraz Plan 401(k) polegają m.in. na powiązaniu akcjonariatu pracowniczego z zabezpieczeniem emerytalnym, pełnią więc po części także funkcje socjalne. Państwo może wspierać je np. przez ulgi podatkowe dla przedsiębiorców „dzielących się” z pracownikami swoją własnością. Nie będzie to jednak działało bez wytworzenia się u pracowników etosu właścicielskiego – poczucia, że firma jest rzeczywiście „moja” i nie służy mi tylko do pobierania dywidendy, tudzież szybkiego odsprzedania akcji menedżerowi.

I wreszcie to, z czym u nas chyba najtrudniej: współdziałanie. Wspomniane już spółdzielnie socjalne to świetny „inkubator przedsiębiorczości”. Towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych pozwalają pomagać sobie nawzajem w trudnych sytuacjach. Stowarzyszenia wzajemnościowe potrafią pełnić rolę „kas chorych”. Kooperatywy mieszkaniowe ułatwiają ludziom zbudowanie własnego domu, bez pośrednictwa dewelopera. Przykłady rozwiązań, w ramach których ludzie łączą się, by osiągnąć wspólny cel, zaś ich jedynym profitem jest osiągnięcie tego celu właśnie, można mnożyć – oduczeni tego przez realno-socjalistyczne państwo opiekuńcze, którego kontynuacją jest dzisiejszy opiekuńczy kapitalizm, nie potrafimy sobie tego wyobrazić. A jednak, to działało u nas i działa w licznych państwach świata.

To wszystko wymaga jednak przede wszystkim zmiany myślenia. Sam wiem, jakie to trudne, niemniej zdanie sobie sprawy z tego, że nasz państwowo redystrybuowany dobrobyt może w każdej chwili pęknąć niczym bańka mydlana, powinno nas otrzeźwić i skłonić do samodzielnej, ale i wspólnej zapobiegliwości, bez urzędniczego pośrednictwa. Zanim będzie za późno.

Stefan Sękowski

Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji.

4 KOMENTARZE

  1. Pan sam nie rozumie co Pan napisal. Czy czytal Pan statystki mowiace o tym jak wielka jest rynkowa podaz produktow i uslug w Polsce? Watpie. Gdyby Pan to czytal i potrafil logicznie myslec (a tego Pan na pewno nie potrafi) to by Pan zrozumial ze klepie glupoty zwane lagodnie propaganda. Jesli na rynku jest nadpodaz towaru i uslug to jak moze on peknac? Niech mi Pan to po chlopsku wytlumaczy. Ja twierdze ze pisze Pan kompletne ale to kompletne nielogiczne FARMAZONY.

  2. Państwo, jak każda organizacja – jest zawsze opiekuńczym.
    Inaczej by nie powstało. Celem państwa jest ochrona interesów jego właścicieli, a czasem nawet mieszkańców. Tytuł więc bzdurny.
    O formie opieki i jej rozmiarach w kontekście finansowym (ale i politycznym) – możnaby bez końca…

  3. Ciekawy tekst, jednak na końcu autor wyraźnie dąży do wprowadzania nowych regulacji, niby bardziej wolnosciowych, ale jednak nowych zasad niewolnorynkowych. Myslę jednak że nadzieja na większą wolnosć w zostawieniu tego co jest, i stopniowym zmniejszaniu przepisów, regulacji, zezwoleń, pozwoleń itd.

  4. Nie można przejeść z obecnego systemu do klasycznego libertańskiej wizji państwa jednym cięciem za sprawą ustaw. Pracuję nad analizą takiej transformacji i pozwolę sobie zacytować kilka myśli z tego artykułu. Zapraszam wkrótce na mój blog: twojetrzygrosze.blox.pl/html

Comments are closed.