Na wykładzie z instytucji gospodarki rynkowej pokazuję studentom, gdy przychodzi omawiać teorię praw własności, prostą tablicę podzieloną na dwie części. Po lewej jest lista zwierząt takich jak krowy, świnie, kury, indyki i inne, a po prawej lista innych zwierząt: lwy, gepardy, słonie, nosorożce, hipopotamy. A następnie proszę o zdefiniowanie różnic między tymi dwiema grupami.
Odpowiedzi najczęściej są mało odkrywcze. Dziewięć razy na dziesięć odpowiedź jest następująca: te pierwsze, to zwierzęta hodowlane, a te drugie to „dzikie”, czyli żyjące na wolności. Dużo rzadziej zdarza się dodatkowa klasyfikacja, mianowicie, że tych pierwszych mamy w bród, a te drugie są zagrożone wyginięciem.
Ani razu – przez kilka lat i w trzech różnych krajach – nie zdarzyło się, aby ktoś zwrócił uwagę na to, że te pierwsze są własnością konkretnych osób (lub prywatnych firm), a te zagrożone wyginięciem są własnością państwa.
A tymczasem warto zwrócić uwagę na ten właśnie związek: to co państwowe, jest zagrożone wyginięciem. Niestety, polityczne dupki żołędne (nie znającym ludowego karcianego nazewnictwa wyjaśniam, że dupek żołędny to walet treflowy – mało ważna figura w większości gier) najczęściej nie rozumieją tego również. Dlatego teraz, w dobie globalnego kryzysu finansowego, którego przyczyny są poza możliwościami ich pojmowania, tak łatwo szermują hasłami państwowego nadzoru, państwowego zarządu, a nawet upaństwowienia, czyli przejęcia prywatnej własności.
W krajach, w których żyjące dziko zwierzęta są własnością państwa, liczba tych zwierząt nieubłaganie maleje, bo padają ofiarą kłusowników albo miejscowej ludności, dla której stanowią zagrożenie życia i majątku (jednorazowa wizyta stada słoni na farmie może kosztować rodzinę farmera jego całoroczne zbiory!). Ludność wiejska ma więc bodźce do tego, aby tych zwierząt nie było lub było jak najmniej. Opłacani przez państwo strażnicy mają znacznie słabsze bodźce do tego, aby zwierzęta te chronić. I dlatego jest tak jak jest.
Kilka krajów Afryki, pod wpływem argumentacji liberałów-zwolenników kapitalistycznego rynku (i co za tym idzie prywatnej własności; nie ma sprawnego rynku bez prywatnej własności) namówiło władze Afryki Południowej, Namibii, Botswany i niegdyś także Zimbabwe, aby zwierzęta te oddać prywatnym osobom lub grupom mieszkańców (np. konkretnej wioski). Efekty są od paru dziesięcioleci rewelacyjne. Gdy ludzie mają bodźce do tego, by chronić dzikie zwierzęta, bo mogą z tego żyć (np. przy tzw. fotograficznych safari), opłaca im się troszczyć o zwierzęta, będące źródłem dochodu. I liczba słoni, nosorożców, żyraf, lwów itd. stale w tych nielicznych krajach rośnie.
To dość nieskomplikowana gałąź gospodarki. Ale mechanizm zysku i straty działa tak samo w przemyśle lotniczym, czy stoczniowym, jak w ochronie zwierząt i turystyce. Jak coś będzie państwowe, to grozi wyginięciem. Nasze stocznie były państwowe i wyginęły. Moda w niektórych krajach zachodnich na nacjonalizację banków – gdyby się utrzymała dłużej – też zapowiada wyginięcie zysków. I jak w krajach trzeciego świata w przeszłości do banków trzeba będzie dokładać.
Słyszałem w Londynie taki żart, że w związku z upaństwowieniem niektórych banków przewiduje się, że nie tylko pracownicy, ale nawet bankomaty będą – w ramach równouprawnienia – miały regulaminową przerwę na drugie śniadanie i drugą na obiad. Czekamy na kolejne „sukcesy” nacjonalizatorów…
Jan Winiecki
Źródło: http://winiecki.pl

1 KOMENTARZ

  1. Tylko jak przekonać motłoch,który uwielbia być pieszczony przez państwowe wadze bo „im sie nalerzy”, do sprywatyzowania, do wolności i do odpowiedzialności?A jak się nie uda to kto będzie ratował bankrutów? Proszę podać jak przełamać mentalność tłumu? Wiadomo co jest źle, nie wiadomo jak temu złu zaradzić, jak przełamać opór urzędasów,polityków i tłuszczy do wolności i odpowiedzialności.

Comments are closed.