Obecny kryzys demokracji liberalnej poprzedził okres pesymizmu co do jej trwałości, narastającego w węższych, naukowo-intelektualnych gremiach. Zwracano przy tym uwagę na wiele problemów, takich jak upadek debaty publicznej, rosnące nierówności czy kształtowanie się nowych oligarchii. Bodaj najmniej uwagi poświęcono jednak największemu może zagrożeniu, jakie dla przetrwania liberalnej demokracji niesie… współczesna edukacja.

Fabryka poddanych

Zapomnieliśmy, jak ściśle związane są ze sobą te idee. W słynnym eseju „Czym jest wolna edukacja?” (What is Liberal Education?) Leo Strauss pisał tak: „Mawiano niegdyś, że demokracja jest ustrojem, którego filarem jest cnota: takim reżimem, w którym większość dorosłych to ludzie cnoty – a ponieważ ta zdaje się wymagać mądrości, to demokracją jest reżim, w którym większość dorosłych jest cnotliwa i mądra – czyli jest społeczeństwem, w którym większość dorosłych rozwinęła swój rozum, jest społeczeństwem racjonalnym. Krótko mówiąc, demokrację uważano za arystokrację poszerzoną do postaci uniwersalnej. Możliwość takiego ustroju budziła ongiś – zanim powstała demokracja współczesna – pewne wątpliwości. Jak to ujął jeden z dwóch największych w gronie teoretyków demokracji: «Gdyby istniał naród składający się z bogów, rządził by się on demokratycznie. Rząd tak doskonały nie jest odpowiedni dla istot ludzkich». Ten wyciszony i spokojny głos brzmi dziś niczym ogromnej mocy głośnik”.

Strauss dowodził – z pełnym zrozumieniem różnicy między demokracją antyczną a współczesną – że zanik tego, co Anglosasi nazywają „wolną edukacją” (liberal education, bałamutnie tłumaczoną na język polski jako „edukacja liberalna”) przekłada się na najgłębszy, nawet jeśli niełatwo dostrzegalny, kryzys „najlepszego z ustrojów”. Jeśli bowiem jest on zbudowany z myślą o ludziach tak znakomitych, że niemal boskich, to jesteśmy bardzo daleko od spełnienia tego warunku. Co gorsza, oddalamy się od celu wraz z upadkiem klasycznej edukacji: zerwaniem z tradycją „sztuk wyzwolonych”, opartą na poszukiwaniu całościowego obrazu rzeczywistości i doskonałości moralnej. Dzisiejsza szkoła (wszystkich szczebli) nastawiona jest na kształcenie specjalistycznych umiejętności, aspiracje do uzyskania i przekazania pełnego obrazu uznając za niemożliwe, a misję formowania cnót – za w najlepszym razie anachroniczną, częściej: „autorytarną”. Symbolem zmiany, która zaszła, jest status filozofii: dawniej „królowej nauk”, dziś – pogardzanego hobby nieudaczników. Współczesna szkoła kształci więc konsumentów, pracowników, ale nie: obywateli, zafrasowanych rozważaniami o najlepszym z możliwych ustrojów i swojej roli w dążeniach do przybliżenia go do rzeczywistości.

Na gruncie klasycznej filozofii politycznej jest więc rzeczą ewidentną, że dzisiejsza edukacja wychowuje (odżegnując się od tego pojęcia jak diabeł od święconej wody) mieszkańców państwa despotycznego, względnie oligarchicznego lub ochlokratycznego, ale na pewno nie demokratycznego w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Jak obywatelstwo straciło wartość

Wciąż pamiętamy o pewnych wymogach wobec polityków, poddając ich różnorakiej kontroli, ale zapomnieliśmy o wymaganiach wobec wyborców. Pozorna dygresja: prof. Agnieszka Nogal poczyniła swego czasu ważne spostrzeżenie co do historii starożytnego Rzymu („Nowy Republikanizm”, „Rzeczy Wspólne” nr 2/2011). Gwoździa do trumny republiki nie wbił Juliusz Cezar ani Oktawian August, jak się na ogół uważa. Jeszcze długo po nich władcy imperium pozowali na kultywatorów dawnego ustroju, zachowując jego ważne elementy w mniej lub bardziej dekoracyjnej roli. Republikę złożył ostatecznie do grobu dopiero dwudziesty siódmy cesarz, Karakalla. Jego constitutio Antoniniana (212 r.) nadała obywatelstwo wszystkim wolnym mieszkańcom imperium, tym samym czyniąc z niego nic nieznaczącą formalność, znosząc ostatecznie jego wyróżniający – wielce nobilitujący dawniej – sens. Wysokorozwinięta cywilizacja potrzebowała przeszło dwustu lat, aby pożegnać się z dawno nieaktualnymi złudzeniami na swój temat.

Pod względem adekwatności naszego rozumienia obywatelstwa do ustroju politycznego przypominamy starożytnych Rzymian doby schyłku republiki. Zrobiliśmy z tego pierwszego nieważny świstek, rozdawany automatycznie jak dowody osobiste. W niczym nie przypomina ono już z trudem zdobywanego przywileju, o który trzeba dbać niczym o rodowe srebra, jak myśleli o nim architekci republik różnych epok. Co jest mało warte, może być łatwo odebrane lub zamienione na pośledni profit w prostej jak bazarowy handel politycznej transakcji wymiennej.

Nie ma republiki bez edukacji

Rzecz nie w tym, by w związku z tym wzywać do ograniczania praw obywatelskich. Powszechne prawa wyborcze były i są rozwiązaniem słusznym, ale pod warunkiem, że od ich posiadaczy wymagamy przygotowania, zrozumienia i powagi. Na dłuższą metę nie ma republiki bez (odpowiedniej do stopnia jej złożoności) edukacji.

W tworzeniu dzisiejszych, przeładowanych rozmaitą wiedzą i przeróżnymi zadaniami programów szkolnych, nikt nie zadaje sobie nawet trudu zastanowienia się, jakich obywateli programy te wychowują. W rzeczywistości, obdarzamy nasze dzieci skrawkami informacji o świecie politycznym z mniej więcej połowy dwudziestego wieku, uczymy bardzo podstawowych informacji o parlamencie, rządzie, konstytucji, ale już zrozumienia samorządu czy rządów prawa – raczej im nie dajemy. Tymczasem współczesna polityka od dekad kaskadowo się komplikuje, poddawana procesom finansjeryzacji, cyfryzacji czy rozdzielenia władzy od odpowiedzialności. Jak starałem się niedawno pokazać, nawet pierwsza liga intelektualna świata nie nadąża dziś za przemianami rzeczywistości, a cóż dopiero nauczyciele wiedzy o społeczeństwie i historii. Żyjemy już w nowej rzeczywistości, a rozmawiamy o niej językami z poprzednich epok. My, znaczy tu: pasjonaci i analitycy polityki; przeciętny obywatel wyposażany jest w wybrakowane narzędzia do rozumienia zaledwie ułamków minionego świata. Nieprzygotowany, doświadcza następnie medialnej tresury do emocjonowania się najbardziej błahymi i pozornymi problemami politycznymi. Można by go nauczyć krytycznej analizy treści, rozdzielania faktów od opinii i innych umiejętności umożliwiających radzenie sobie z permanentnym bombardowaniem dezinformacją i info-rozrywką (infotainment), ale, poza samorzutnymi misjonarzami, nikt się tym nie zajmuje.

Potrzeba rewolucji

Efektem jest antyteza społeczeństwa obywatelskiego, skryta pod blichtrem względnej zamożności, powszechnej edukacji, bezprecedensowego dostępu do wiedzy. Wciąż mówimy o ludzie (demos), nazywając tak zdezorganizowany tłum, bezbronny wobec mniej lub bardziej inteligentnych manipulacji wpływowych graczy potrafiących zarządzać medialnymi sieciami. Z perspektywy głównego problemu nie jest aż tak ważne, czy akurat tych zainteresowanych trwaniem status quo, czy też demagogicznych wywrotowców.

Konstrukcja liberalnej demokracji, pozbawiona instytucji adekwatnego do wyzwań epoki przygotowania obywatelskiego, jest nie tylko problematyczna, ale i wewnętrznie sprzeczna. Dotyczy to zresztą także każdego innego typu republiki. Sytuacja jest już zbyt poważna, żeby dłużej kryć się za poprawnością polityczną. Liczba krajów praworządnych w skali świata od dawna spada; te, które trwają, przeżywają coraz większe trudności ze stabilnością instytucji. Obserwujemy kolejne sukcesy demokracji nieliberalnej. Te ostatnie mogą wydawać się na razie dość niewinne, znajdując się pod silną presją krajowych i zagranicznych opinii publicznych, ale ulegającym temu wrażeniu wypada przypomnieć, że w nieliberalnej demokracji ateńskiej większość mogła zabić czy wywłaszczyć, kogo chciała.

Rozwiązanie jest teoretycznie proste. Potrzebujemy edukacyjnej rewolucji, która przywróci powagę idei obywatelstwa i uzbroi obywateli w wiedzę niezbędną do rozumienia współczesnej polityki. Czy jednak wystarczy nam czasu i determinacji?

Bartłomiej Radziejewski

Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji.

1 KOMENTARZ

Comments are closed.