W szkołach i na uczelniach uczy się umiejętności mało praktycznych. Dlaczego zatem pracodawcy płacą ludziom wykształconym znacznie więcej niż tym bez dyplomów? – pyta Bryan Caplan w książce „The Case Against Education: Why the Education System Is a Waste of Time and Money”.

„Uczniowie zdobywają za dużo oświaty” – zauważa Bryan Caplan. Oczywiście szkoła uczy kilku przydatnych umiejętności, zwłaszcza czytania, arytmetyki i języków. Na uczelniach można się też dowiedzieć na przykład, jak programować, co bez wątpienia jest umiejętnością mile widzianą na rynku. Ale czy potrzebne są inne przedmioty?

Czy trzeba poświęcać czas na poznawanie teorii sztuki, muzyki, historii, literatury klasycznej? Bo przecież większość przedmiotów uczonych w szkole nie znajduje zastosowania praktycznego. Oczywiście wiele osób mogłoby argumentować, że edukacja nie musi mieć bezpośredniego przełożenia na pieniądze. Może po prostu wzbogacać życie uczniów „poszerzać ich horyzonty”. Tak rzeczywiście bywa, ale chyba każdy przyzna, że zdarza się to rzadko.

A zatem, jeśli edukacja nie ma zastosowania praktycznego, nie jest też inspirująca, to jak możemy ją nazwać inaczej, jeśli nie olbrzymią stratą czasu i pieniędzy? – pyta autor. I dodaje: jeżeli rzeczywiście tak jest, to dlaczego pracodawcy płacą osobom wykształconym znacznie więcej?

Otóż dlatego, że wykształcenie zwiastuje pracodawcom cechy, którą są pożądane u pracowników (zdaniem autora owocem nawet 80 proc. czasu przeznaczonego na zdobywanie wiedzy jest wyłącznie zdolność przekazania wiadomości o swoich predyspozycjach). Takich jak inteligencja, pracowitość, sumienność i konformizm. Szkoła więc, to po prostu kilkunastoletni sprawdzian predyspozycji na dobrego pracownika.

Gdyby ktoś jeszcze nie był przekonany do tezy głoszącej, że przekazywanie wiedzy nie jest głównym zadaniem szkół, to niech zwróci uwagę, że najlepsze na świecie wykształcenie można dostać zupełnie za darmo, a jednak właściwie nikt z tej możliwości nie korzysta. Na przykład na Uniwersytecie Princeton, gdzie roczne czesne wynosi 45 tys. dolarów (ok. 180 tys. zł) każdy może wejść, wysłuchać wykładów, pójść na ćwiczenia, a później się wszystkiego nauczyć. Ale prawie nikt tego nie robi. Dlaczego?

Dlatego, że w ten sposób nie otrzyma świadectwa szkolnego. A do świadectwa przywiązują wagę pracodawcy. Tymczasem, gdyby na studiach chodziło głównie o wiedzę, to dla pracodawców „papierek” nie powinien mieć żadnego znaczenia, jeśli pracownik opanował wszystko, czego na studiach od niego wymagano.

Brak „papierka” zapowiada jednak nieumiejętność przystosowania się i podporządkowania, na co pracodawcy patrzą podejrzliwie. Jeśli bowiem kandydat na pracownika nie zapisze się na studia i nie zda egzaminów, jak wszyscy, to zapewne można się po nim spodziewać innych zaskakujących zachowań. Taki kandydat stanowi więc niebezpieczeństwo, którego większość pracodawców chce uniknąć.

Zauważmy, że uczniowie i studenci cieszą się, kiedy zajęcia są odwołane. Nawet wówczas gdy płacą za naukę. Na pierwszy rzut oka wydaje się to absurdalne. Jeżeli wydali pieniądze na zdobywanie wiedzy, a później tej wiedzy nie otrzymują, powinni się czuć okradzeni. Tymczasem takie podejście jest rzadkością.

Z drugiej strony, jeżeli tak się nie chcą uczyć, dlaczego po prostu nie opuszczą zajęć? Dlatego, że jeśli to jednak zrobią, ich wyniki, w porównaniu do innych uczniów, będą gorsze.
Czym zatem, zdaniem Bryana Caplana, zastąpić obecny układ oświaty? Autor wprawdzie uprzedza, że ma poglądy libertariańskie, z którymi mało kto się zgadza, lecz mimo to warto je poznać. Jego zdaniem nie ma innej drogi na przyswojenie umiejętności przydatnych w pracy niż… praca. Można ja wykonywać w ramach szkolnictwa zawodowego, ale także po prostu pracować.

Sęk w tym, że we współczesnych państwach rozwiniętych praca nieletnich jest postrzegana źle. Autor zwraca uwagę, że główne zastrzeżenie, jakie pojawia się w miejscu głosi, że biznes mógłby wykorzystywać młode osoby, płacąc im zbyt niskie stawki. Caplan sądzi, że ten kłopot zostałby rozwiązany przez rynek. Gdyby bowiem zatrudnianie nieletnich było zyskowne, to istniałby duży popyt na ich pracę, a konkurencja doprowadziłaby do podniesienia stawek. Kolejny argument przeciwko zatrudnianiu nastolatków jest taki, że młodzi nie mają wystarczająco doświadczenia życiowego, by zawrzeć z pracodawcą korzystną dla nich umowę. Tutaj jednak wystarczyłoby dać rodzicom prawo do zatwierdzania takich umów.

„Nie nienawidzę szkolnictwa. Raczej zbyt je kocham, by zgodzić się na jego orwellowski substytut, który teraz powszechnie obowiązuje. Co jest orwellowskiego w obecnym systemie edukacji? Przede wszystkim koncepcja oświecenia przymusowego. Krzewiciele oświaty ciągle bronią przymusu, wskazując na to, że niewielu uczniów chce się uczyć przedmiotów, które postrzegane są jako li tylko wzbogacające życie intelektualne. To prawda, ale zapominają oni, że wartościowa edukacja wymaga chętnych uczniów. Przymus niszczy przygodę intelektualną” – konkluduje autor.

I dodaje, że większość ludzi, którzy rzeczywiście są zainteresowani tzw. kulturą wysoką, to pracujący dorośli. Jego zdaniem, zamiast lamentować nad tym, że młodzież się do niej nie garnie, nauczyciele powinni skupić wysiłek na tych, którzy faktycznie łakną „oświecenia”.

Książka Caplana jest, niestety, nierówna. Zaczyna się bardzo ciekawie, później jednak autor niepotrzebnie powraca do tych samych wątków, jakby po raz kolejny próbując przekonać czytelnika do tez, które już wcześniej udowodnił. Sporo w niej też odniesień do amerykańskiego rynku oświaty, które czytelnika polskiego nie muszą zajmować.

Trudno mi się też zgodzić się z wieloma receptami autora, chociażby z tą, że rynek rozwiąże ewentualny problem niskich pensji dla nieletnich. Publikacja broni się jednak ciekawą analizą tego, co dziś szwankuje w układzie oświaty i dlaczego, choć jest tak zły, pracodawcy są skłonni płacić więcej osobom z dyplomami. Po książkę Caplana, mimo wszystko, warto jednak sięgnąć.

Aleksander Piński

Foto.: pixabay.com