Niemcy od konfliktu ukraińskiego zdecydowanie dryfują w kierunku przeciwnym do Rosji. Zarówno niemiecka polityka, jak i biznes zrozumiały, że w partnerstwie z putinowską, nieprzewidywalną Rosją nie zbudują swojej geopolitycznej światowej potęgi.
Niedawno „Bild am Sonntag” poświęcił prawie całe wydanie tematowi powrotu obowiązkowej służby wojskowej w Niemczech. Zagadnienie to od tygodni rozgrzewa opinię publiczną, a coraz więcej osób twierdzi, że taka służba jest niezbędna. Przyczyną tego stanu rzeczy nie jest nieprzewidywalność Donalda Trumpa ani dyskusja o podnoszeniu amerykańskich ceł na Europę. To Rosja jest dzisiaj uznawana przez Niemców za główne zagrożenie dla pokoju i jest to wpisane w wojskową doktrynę tego kraju. To nie wyklucza wykorzystywania surowców ze Wschodu do dalszego wzmocnienia Niemiec oraz ich europejskich partnerów.
O co chodzi Berlinowi z tym Nord Stream 2?
Po ostatnim spotkaniu Angeli Merkel z Władimirem Putinem odżyło w Polsce poczucie zagrożenia z potencjalnego zbliżenia między naszymi potężnymi sąsiadami z Zachodu i Wschodu. Do spotkania doszło na zamku w Mesebergu, co dodało sprawie pikanterii, ponieważ w tym pięknym miejscu na północ od Berlina niemieccy przywódcy mają w zwyczaju spotykać się tylko z wyjątkowymi parterami. Jeśli dodamy do tego uporczywe trwanie Niemców przy projekcie Nord Stream 2, antyeuropejską politykę Trumpa, która sprokurowała nową wykładnię polityki Niemiec wobec USA oraz tradycyjne polskie obawy o sojuszu „ponad naszymi głowami” i w naszym kraju mieliśmy gotowy medialny koktajl (Ribbentrop-)Mołotowa.
W Polsce największe obawy budzi projekt Nord Stream 2, który w ewidentny sposób pomija polską rację stanu. Zadajmy sobie jednak pytanie, czy na pewno NS2 świadczy o nowym geopolitycznym zbliżeniu Niemiec do Rosji.
Przed wszystkim nie możemy mówić tutaj o żadnej zmianie stanowiska Republiki Federalnej. Kurs na tani surowiec, który w najszybszy, najbardziej bezpieczny i najłatwiejszy sposób może dotrzeć do Niemiec, kraj ten brał od zawsze. Już wiele lat temu zbudowano NS1, który ma większą przepustowość niż Jamal 2 płynący przez Białoruś. Nie zapominajmy też, że zarówno NS1, jak i NS2 są projektami międzynarodowymi. W NS2, poza niemieckim Uniper i Wintershall, uczestniczą też holendersko-brytyjski Shell, francuski Engie oraz austriacki OMV. Nie jest więc tak, że Niemcy tworzą z Rosjanami jakąś szczególną relację ponad europejskimi partnerami. Zapraszają ich raczej do dzielenia wspólnych zysków.
Z niemieckiego punktu widzenia NS2 nie jest realizacją interesów rosyjskich, ale interesów niemieckich. Zapewnienie łatwego dostępu do surowców energetycznych jest niezbędne do dalszego rozwoju tamtejszej gospodarki. Niemcy bogatej w minerały Rosji potrzebują. Nie odkrył tej prawdy niedawno wspominany przez dra Michała Kuzia Stefan Meister. Od początku lat 2000. mówił o tym George Friedman na łamach Stratforu, a w geoekonomii Niemiec jest to oczywistością od końca zimnej wojny.
Dywersyfikacja po niemiecku
Musimy też uświadomić sobie, że NS2 nie jest dla Niemców kwestią życia i śmierci. Jest to jeden z projektów, który ma zapewnić dywersyfikacją źródeł energii – czyli realizację polityki, która w Polsce jest w pełni zrozumiała. Nasi zachodni sąsiedzi nie chcą być uzależnienie od sytuacji politycznej na Ukrainie czy Białorusi, przez które prowadzą lądowe gazociągi.
To prawda, że Niemcy kupują 40% całego użytkowanego przez siebie gazu w Rosji. Jest ona rzeczywiście ich największym pojedynczym dostawcą tego surowca. Jednak Norwegia i Holandia, które sprzedają już gaz drożej, odpowiadają w Niemczech za ponad 50% dostaw błękitnego surowca.
Najważniejszym dowodem na to, że Niemcy traktują na poważnie kwestie dywersyfikacji i utrzymania uniezależnienia od Rosji, jest podjęta przez nich decyzja o budowie gazoportu w Brunsbüttel pod Hamburgiem, aby móc ściągać w przyszłości LNG z Kataru, Trinidadu czy choćby USA (które dzięki technologii szczelinowania stały się największym producentem gazu na świecie, wyprzedzając w 2017 roku Rosję). Niedawno Martina Frietz, rzeczniczka niemieckiego rządu, powiedziała, że jej kraj jest otwarty na dostawy LNG z USA.
Na początku września do Niemiec z wizytą zawitał emir Kataru, które to państwo jest największym producentem gazu skroplonego na świecie. Niemiecki gazoport to inwestycja, która na początku 2018 roku została zapisana w koalicyjnym porozumieniu aktualnego rządu RFN. To efekt decyzji de facto politycznej, bez większego ekonomicznego sensu. Wystarczy powiedzieć, że dzisiaj niemiecki system gazowy jest podpięty do trzech gazoportów u partnerów Niemiec: w Zeebrugge, Rotterdamie oraz Dunkierce. Gazoporty te wykorzystują swoją przepustowość w minimalnym stopniu – Zeebrugge w 12%, pozostałe dwa poniżej 10%. Niemcy mogliby więc spokojnie ściągać LNG przez te porty.
Można by uznać, że pogrywanie w kwestii gazu z tyloma graczami równocześnie ma znamiona jakiejś skomplikowanej geopolitycznej strategii. Na stronach Ministerstwa Gospodarki i Energii znajdujemy jednak proste i zrozumiałe wytłumaczenie niemieckiego podejścia. W dokumencie Instrumenty zabezpieczenia dostaw gazu możemy wyczytać, że strategicznymi celami państwa niemieckiego są: dywersyfikacja miejsc pozyskiwania i dróg transportu gazu; stabilne relacje z państwami, które są dostawcami; długoterminowe kontrakty na dostawy tego surowca oraz wysoki stopień niezawodności struktury zaopatrzeniowej, w tym również magazynów gazu.
W tym miejscu warto zaznaczyć, że w Niemczech gaz jest używany aż w 42% przez przemysł, zaś tylko około w 25% do ogrzewania domów. Od kilku lat w ramach osławionego „Energiewende” na wielu poziomach – od gospodarstw po duże firmy produkcyjne – promuje się odnawialne formy pozyskiwania energii, szczególnie ciepła. Rekuperatory ciepła są dofinansowywane zarówno z kas regionalnych, jak i państwowych. Po 2014 roku powstały liczne opracowania na temat nowych źródeł energii, ze szczególnym naciskiem na źródła odnawialne. Autorzy niejednego z nich otwarcie wskazywali, że głównym zadaniem opracowania jest dywersyfikacja dostaw w celu uniezależnienia się od Rosji.
Po osławionym przemówieniu Trumpa przez niemiecką prasę przelała się fala artykułów analizujących tę kwestie. Obiektywny obserwator musi przyznać, że Niemcy od pewnego czasu robią naprawdę wiele, aby to właśnie od Rosji stawać się coraz mniej uzależnionymi. To nie Moskwa jest w tym tandemie rozgrywającym. Niemcy są w komfortowej sytuacji i ze współpracy z Rosją czerpią korzyści dla gospodarki, która staje się jeszcze bardziej konkurencyjna. Dzięki temu są w stanie osiągać choćby takie sukcesy, jak niedawno ogłoszone prześcignięcie Chin w rankingu największych nadwyżek w bilansie handlowym.
Europe first!
Niedawno szef niemieckiej dyplomacji Heiko Maas zapowiedział na łamach „Handelsblatt” nowy rozdział w stosunkach z USA. Niejeden obserwator skomentował to jako początek zwrotu Niemiec w odwrotnym kierunku, czyli ku Rosji. Czy jednak można dojść do takich wniosków tylko dlatego, że w jednym zdaniu napisał, że stary konflikt Wschód-Zachód nie jest już decydującą osią podziału świata? Czy mając na myśli dawny globalny konflikt między kapitalizmem a komunizmem Maas nie miał racji?
Przede wszystkich każdy, kto przeczytał ten tekst, wie że minister spraw zagranicznych Niemiec skupia się w nim wyłącznie na redefinicji współpracy między Waszyngtonem a Berlinem. Dla Maasa to nie niemiecko-rosyjski tandem, ale Europa ma stać się przeciwwagą dla USA i Chin. Ponadto Niemcy nie pozwolą sobie na otwarty konflikt polityczny z USA, czym groziłoby zbliżenie z Rosją.
Amerykanie są największym odbiorcą towarów niemieckich. Kupują ich 4,5 razy więcej niż Rosjanie. Ile mercedesów sprzeda się w kraju o średnim nominalnym PKB na głowę w wysokości niecałych 9000 dolarów, a ile w państwie, gdzie per capita wynosi ono 58 000 dol. przy populacji ponad dwa razy większej? Nie należy też zapominać o kwestiach kulturowych – choćby fascynacji Niemców krajem, który w istotnej części zbudowali niemieckojęzyczni emigranci.
Od upadku muru berlińskiego Niemcy faktycznie regularnie (z krótkimi przerwami) powiększają zakres współpracy gospodarczej z Rosją. Patrząc na statystyki wymiany handlowej w przeciągu ostatnich kilkunastu lat mieliśmy dwa przypadki, kiedy współpraca Niemiec z Rosją załamywała się. Raz powodem był kryzys finansowy roku 2008, drugi raz –kryzys spowodowany wojną ukraińską. W pozostałym czasie współpraca gospodarcza utrzymywała się na stabilnym poziomie. Obroty na rachunku handlowym balansowały między 50 a nawet 70 miliardami dolarów, co pozwalało pozostawać Rosji w pierwszej dwunastce największych partnerów handlowych Niemiec (aktualnie na miejscu 13., kilka miejsc niżej od Polski).
Najlepszymi latami współpracy był okres 2011-2014, który zakończył konflikt ukraiński. Spadek w handlu między dwoma krajami był spowodowany sankcjami unijnymi za agresję na Ukrainie, co pociągnęło za sobą drastyczny spadek wartości rubla. W roku 2017 r. Rosja znowu zwiększyła wymianę z Niemcami. Rubel zaczął się ponownie umacniać oraz, co nie jest bez znaczenia, cena ropy poszła do góry o 60% w przeciągu trzech lat.
Rosyjski budżet zasila większość domowych kas. W przedsiębiorstwach z udziałem państwa pracuje około 40% Rosjan, a wraz z zatrudnionymi bezpośrednio w „budżetówce” osoby pracujące w sektorze państwowym stanowią w Rosji zdecydowana większość społeczeństwa. Zauważmy, że z tego powodu słaby rubel jest problemem tylko krótkookresowym. Faktycznie miało to odzwierciedlenie w latach 2015 i 2016, kiedy załamała się konsumpcja i przez to też import do Rosji. Już jednak w średnim okresie słabość waluty przyczynia się do większych wpływów z eksportu w rublach (a w tym przypadku podwójnie – słaby rubel i dodatkowo globalny wzrost cen surowców wycenianych w dolarach). Przedsiębiorstwa oraz rząd mogły więc podnosić pensje, co pomimo wciąż słabego rubla pobudziło w Rosji import.
Z drugiej strony Niemcy, mogąc dalej kupować tanio rosyjskie surowce, skrzętnie z tego korzystają, co spowodowało w 2017 roku wzrost eksportu z Federacji Rosyjskiej do Niemiec o 19%. Wciąż jednak wzajemne obroty handlowe znajdują się na poziomie o około 25% niższym, niż w najlepszych latach przed ukraińskim kryzysem.
Pokoleniowa zmiana na niemieckiej lewicy korzystna dla Polski
W niemieckiej polityce od 2014 r. postępuje proces dokładnie odwrotny od tego, którego polscy eksperci doszukują się po ostatnim spotkaniu na szczycie w Mesebergu. Choć to zmiana powolna, to politycy niemieccy są coraz bardziej wobec Rosji nieufni.
Paradoksalnie najlepszym tego przykładem jest… postawa wspomnianego wyżej Heiko Maasa, jednego z prominentnych polityków niemieckiej socjaldemokracji. Szef MSZ, okrzyknięty w Polsce przez niektórych człowiekiem rzucającym wyzwanie Ameryce i w tym kontekście pragnącym zbliżenia z Rosją, podejmował się bardzo ostrej krytyki Moskwy. Choćby w marcu w swoim exposé i, co bardziej znamienne, w maju tego roku na kongresie swojej partii uchodzącej za prorosyjską (przypomnijmy że pochodzi z niej kanclerz Gerhard Schröder, dzisiaj szef rady dyrektorów w Rosnieft).
Mass uznał, że akty agresji dokonane przez to państwo są niedopuszczalne i że Niemcy koniecznie muszą zmienić retorykę wobec Kremla. W niemieckiej socjaldemokracji mamy od tego czasu starcie poglądów wciąż promoskiewskiej starej gwardii (Schröder, Gabriel, Schulz czy nawet prezydent Steinmeier) z politykami nowej generacji. Tym drugim Rosja kojarzy się raczej jako ultrakonserwatywne, antydemokratyczne, antyliberalne i agresywne państwo, depczące nie tylko suwerenność innych krajów, ale i prawa własnych obywateli (np. gejów czy ekspresyjnych artystów). Symptomatyczne jest to, że to właśnie tacy politycy jak Maas są w aktualnym rządzie, podczas gdy np. Sigmar Gabriel czy Martin Schulz zostali odstawieni na boczny tor.
Oczywiście rację mają ci, którzy podkreślają, że Niemcy rzucają wyzwanie Ameryce i dolarowi. Ale to też nie jest nic nowego! Od lat mówi się w Unii Europejskiej o konieczności stawienia czoła dominacji największych światowych potęg. Ba, jest to przecież jedno z głównych założeń powstania bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej, o czym ostatnio przypomniał Jean-Claude Juncker. Nie jest niczym odkrywczym, że od początku, obok celów integracyjnego, transakcyjnego i ekonomicznego, ważnym powodem powstania UE i waluty euro była chęć zwiększenia globalnej konkurencyjności gospodarki europejskiej, a w konsekwencji rzucenie rękawicy dolarowi jako głównej walucie transakcyjnej w obrotach gospodarczych. Euro liczy sobie już 16 lat i wciąż nie ma nawet odrobiny globalnej siły dolara.
Niemcy chcą się zbroić
Kolejnym dowodem na to, że Niemcy coraz bardziej oddalają się od Rosji jest kwestia obronna Bundesrepubliki. Kilka tygodni temu „Bild am Sonntag” poświęcił prawie całe wydanie tematowi powrotu obowiązkowej służby wojskowej w Niemczech. Temat ten od tygodni rozgrzewa opinię publiczną, a coraz więcej osób twierdzi, że taka służba jest niezbędna. Powodem tej dyskusji nie jest nieprzewidywalność Donalda Trumpa ani debata o podnoszeniu amerykańskich ceł na Europę.
Rosja jest dzisiaj uznawana przez Niemców za główne zagrożenie dla pokoju i jest to wpisane w wojskową doktrynę tego kraju. Jest zagrożeniem dla wschodniej flanki Unii Europejskiej, która wciąż jest dla Niemiec najważniejszym projektem politycznym. Nie zmienią tego ani asertywne wobec Niemiec rządy w krajach Grupy Wyszehradzkiej, ani rosnący w siłę w każdym kraju Unii eurosceptycyzm.
Minister obrony narodowej Niemiec Ursula von der Leyen jeszcze w czerwcu tego roku przypominała na zebraniu krajów NATO, ze Rosja wciąż stanowi „najbliższe zagrożenie dla wolności i bezpieczeństwa Europy”. Bundeswehra jest bardzo aktywna na europejskiej wschodniej flance, ponieważ niemiecka doktryna obronna wskazuje właśnie na ten obszar jako kluczowy dla bezpieczeństwa niemieckich granic.
W tym miejscu warto zauważyć, że Niemcy zdecydowali już o stopniowym podnoszeniu budżetu na armię, który do 2020 roku ma wynieść 55 miliardów euro. Będzie wówczas porównywalny do rosyjskiego, który dzisiaj wynosi około 66 miliardów euro. Co ważne, Rosjanie zapowiedzieli zmniejszanie tych wydatków (co już się wydarzyło w 2017 r. w stosunku do roku 2016 – i to aż o 20%).
Przypomnijmy, że udział tych wydatków w stosunku do PKB w Rosji wynosi aż 4,5%, co powoduje coraz większe trudności dla budżetu państwa. Dla porównania, wszystkie kraje UE wydają łącznie około 300 miliardów i wydatki te w większości krajów rosną i będą rosnąć. Z kolei USA wydało na wojsko tylko w 2017 roku aż 610 miliardów dolarów.
Piłka jest teraz po polskiej stronie
Całe to mesemberskie zamieszanie zostało bardzo dobrze podsumowane przez szefa działu polityki zagranicznej we „Frankfurter Allgemeine Zeiteung”, Klaus-Dietera Frankenbauera. Nazwał on domniemane niemieckie zbliżenie z Rosja iluzją. Redaktor „FAZ” przypomina, że kraj ten jest odpowiedzialny za cyberataki, aneksję Krymu i wojnę na Ukrainie. Według niego to nie Niemcy mają interes w kontakcie z Rosją, ale jest zupełnie odwrotnie. W Niemczech szeroko komentowano propozycję, którą złożył Putin, aby Niemcy dołożyły się do odbudowy Syrii. Trzeba przyznać, że w kraju, który absolutnie nie uczestniczył w tej wojnie, a wziął na siebie największy koszt jej konsekwencji w postaci milionów uchodźców, wywołało to spore poruszenie. Niejeden komentator uznał taką propozycję za, mówiąc delikatnie, niezręczną. Zresztą to kwestia syryjska, zupełnie pominięta przez polskich komentatorów po spotkaniu (którzy w większości skupili się na kwestii NS2), była prawdopodobnie głównym powodem tego szczytu.
Z drugiej strony musimy dostrzegać, że USA, chcąc bronić obecny światowy ład przed Chinami, uderzają w fundamenty systemu, dzięki któremu niemiecka maszyna przemysłowa przez ostatnie dziesięciolecia wzbogacała ten europejski kraj. Niemcy nie mogą stać bezczynnie i patrzeć, jak Amerykanie grają w globalnego pokera. Nie chcą jednak też grać w rosyjską ruletkę. Dlatego muszą szukać jeszcze mocniejszego oparcia w sile zjednoczonej Europy, jedynej sensownej alternatywie w komplikującym się świecie. Brzmi to może mało atrakcyjnie z punktu widzenia wielkich teorii geopolitycznych uwielbiających skomplikowane alianse i układy, jednak proste rozwiązania są z reguły najlepsze. Dla Niemców Francja, Włochy czy Polska zawsze będą lepszym partnerem, niż odmienne kulturowo Rosja, Chiny czy nawet USA.
W szczycie kryzysu imigracyjnego – kiedy wydawało się, że Angela Merkel nie przetrwa nawałnicy związanej z błędami w polityce imigracyjnej – kilku polskich komentatorów zwracało uwagę, że należało wtedy wyciągnąć pomocną dłoń do Merkel i ugrać jak najwięcej dla naszego kraju. Również w kontekście zmian w sądownictwie i innych niezbędnych reform, które przeprowadzamy w naszym kraju.
Teraz moment geopolityczny jest jeszcze bardziej dogodny dla Polski. Niemcy potrzebują silnej Europy. Udział Polski w tym projekcie byłby dla nich wsparciem trudnym do przecenienia.
Nieciekawa sytuacja, w jakiej dzisiaj znajduje się Europa pozwoliłaby Polsce na wynegocjowanie więcej, niż w szczycie kryzysu imigracyjnego. W zamian rządzący mogliby ubiegać się o to, aby instytucje unijne pozwoliły im reformować kraj zgodnie z oczekiwanymi obywateli i demokratycznym werdyktem społeczeństwa. W zamian moglibyśmy się jednoznacznie opowiedzieć za wzmocnieniem integracji europejskiej oraz za projektem europejskiej armii, które mogłyby zagwarantować Europie miejsce przy globalnym stoliku. Bo przecież tego, że Polska leży w Europie, zmienić się raczej nie da.
Adam Zych
Tekst pochodzi ze strony Klubu Jagiellońskiego…