Przechować naszą cywilizację na lepsze czasy…

Przykład lewicowego „długiego marszu” pokazuje, jak skomplikowana i ryzykowna jest walka z obowiązującym systemem i jak łatwo bunt oraz buntownicy mogą zostać wciągnięci w głąb systemu. Bardzo często w trakcie maszerowania gubi się pierwotną ideę, gdyż człowiek, wchodząc między wrony, musi krakać jak one. Wejście w istniejące instytucje oznacza bowiem w większości przypadków przejęcie ich logiki funkcjonowania.

0
Foto.: Prokapitalizm.pl

Lektura prac Arnolda Toynbeego nie napawa optymizmem. Jego model rozwoju cywilizacji pokazuje, że nasz zachodni świat jest bliżej końca niż dalej. Już teraz pojawiają się grupy społeczne, które zdecydują o obliczu nowego świata po demokracji liberalnej. Wyciągając wnioski z porażki lewicowego długiego marszu przez instytucje oraz inspirując się historią średniowiecznych klasztorów i projektem społeczeństwa alternatywnego Edwarda Abramowskiego, można pomyśleć, co z tym cywilizacyjnym fantem zrobić.

Teoria wzrostu i rozkładu cywilizacji według Arnolda Toynbeego

Arnold Joseph Toynbee, brytyjski historyk i historiozof, w monumentalnym (12-tomowym) dziele „Studium historii” stworzył unikalną teorię cywilizacji. Analizując dzieje wszystkich cywilizacji na świecie (23 „pełne cywilizacje”, trzy „poronione” i pięć „wstrzymanych w rozwoju), dokonał ich kategoryzacji oraz opracował uniwersalny model zawierający kolejne etapy ich rozwoju. Wyszedł on z założenia, że jedynie cywilizacja daje nam wystarczająco szeroki, w sensie terytorialnym i czasowym, obraz umożliwiający zrozumienie w pełni procesów historycznych.

W wizji brytyjskiego historyka istotną rolę odgrywają szczególnie dwa czynniki. Pierwszym z nich są trudności, z jakimi muszą się borykać cywilizacje. Stanowią one niezbędne bodźce do rozwoju, choć ich nadmiar może prowadzić do jego zatrzymania. Występuje tutaj mechanizm „wyzwania i odpowiedzi” („challenge-and-request”). Na wyzwania odpowiadają twórcze mniejszości, za którymi podąża następnie bierna większość. W tym miejscu Toynbee wprowadza pojęcie élan vital zaczerpnięte z filozofii Henriego Bergsona, które oznacza pęd życiowy prowadzący do ciągłego ustanawiania, a następnie przekraczania stanu równowagi. Wyzwanie zaburza harmonię, rozwiązanie dąży do jej przywrócenia, jednak efekty jego zastosowania ostatecznie skutkują przekroczeniem stanu równowagi i pojawieniem się nowych wyzwań, na które ponownie trzeba szukać odpowiedzi.

Drugim istotnym czynnikiem w teorii Toynbeego jest sfera duchowa, czyli religie. Są one wyznacznikiem żywotności oraz nośnikiem swoistych cech danej cywilizacji. Co więcej, przemiany kulturowe, polityczne i gospodarcze pełnią funkcję służebną wobec rozwoju religii. Upadek cywilizacji tworzy warunki do wspięcia się religii na wyższy poziom.

Toynbee opisał cykliczny proces składający się z pięciu stadiów: genezy, wzrastania, załamania, dezintegracji oraz rozkładu. Punktem wyjścia do jego sformułowania były losy cywilizacji helleńskiej. Jej geneza związana jest z upadkiem cywilizacji minojskiej, na której ziemie zaczęli przybywać indoeuropejscy Achajowie. Okres wzrastania, obejmujący setki lat rozwoju cywilizacyjnego opartego o mechanizm „wyzwania i odpowiedzi”, znalazł swoje ostateczne spełnienie w greckiej kolonizacji basenu Morza Śródziemnego i powstaniu rozwiniętych systemów politycznych Aten i Sparty.

Momentem załamania były wojny peloponeskie. Z czego to załamanie wynikało? Rozwój technologiczny oraz kumulacja bogactwa w okresie wzrastania prowadzą do osłabienia bodźców środowiskowych (zamiast wyzwań pojawia się wygoda), skupienia się na konsumpcji i w konsekwencji – materializmu. Twórcza mniejszość zaczyna tracić swoją élan vital, osiada na laurach i przestaje w sposób kreatywny odpowiadać na problemy. Staje się wtedy dominującą mniejszością, która zamiast pociągać resztę cywilizacji, zaczyna tylko rządzić. Rosnące napięcia wewnątrz systemu i spadek kreatywności doprowadzają do załamania i następnie do okresu zaburzeń.

Następującą po wojnach peloponeskich dezintegrację podzielić można na trzy podokresy. Pierwszy z nich, czas zaburzeń, charakteryzował się dojściem do głosu militaryzmu. Cywilizacja wkracza w etap nieustannych wojen prowadzonych w ramach cywilizacji, ale także z siłami zewnętrznymi. Paradoksalnie, stadium dezintegracji może przejściowo prowadzić do rozwoju terytorialnego cywilizacji. W przypadku cywilizacji greckiej chodzi o podboje Aleksandra Wielkiego.

Drugi podokres to powstanie tzw. państwa uniwersalnego. W naszym przykładzie – Imperium Rzymskiego. Nowy hegemon zapewnia porządek, spokój oraz rozwój materialny. To jednak tylko pozory, bo cywilizacja żyjąca w coraz większej wygodzie, odcięta od pobudzających jej rozwój bodźców zewnętrznych (mechanizm „wyzwania i odpowiedzi”) stopniowo gnuśnieje. Dominującymi wartościami stają się święty spokój i pełny żołądek. Elity skupiają się na zaspokajaniu egoistycznych potrzeb kosztem cywilizacyjnego rozwoju i potrzeb reszty społeczeństwa.

Aż w końcu dochodzi do upadku państwa uniwersalnego (co jest procesem ewolucyjnym, długotrwałym i trudnym do rejestracji z „wewnątrz cywilizacji”) i rozpoczyna się trzeci podokres, tzw. interregnum. To czas rywalizacji sił, które stworzą następnie nową cywilizację. Interregnum charakteryzuje się dojściem do głosu czynnika religijnego, rezygnacją z materializmu na rzecz ducha. Cały cykl kończy etap rozkładu, kiedy pozostałości znikającej cywilizacji koegzystują jeszcze ze swoimi następcami.

Przyszłość w rękach proletariatu

Kim są więc ci następcy, budujący nowy świat na gruzach odchodzącej cywilizacji? Toynbee nazywa ich zewnętrznym i wewnętrznym proletariatem. Proletariat zewnętrzny, w konsekwencji wędrówki ludów, tzw. Völkerwanderung, zadaje dotychczasowej cywilizacji ostateczny cios, prowadząc do jej upadku. Jednocześnie wzmacnia swoimi siłami witalnymi nową strukturę cywilizacyjną powstającą na gruzach tej dopiero co zniszczonej. Strukturę, którą buduje wraz z proletariatem wewnętrznym, już wcześniej wykształconym w samej upadającej cywilizacji.

Proletariat wewnętrzny brytyjski uczony rozumie jako grupę ludzi wyobcowanych z istniejącego systemu politycznego, gospodarczego i społecznego, osoby, które się z nim nie utożsamiają oraz nie mają większego wpływu na jego funkcjonowanie. Nie musi się to wiązać z biedą materialną ani faktycznym poziomem jej wpływu, w większym stopniu zasadza się bowiem na samoświadomości grupy.

Co ciekawe, proletariat zewnętrzny w ostatecznym rozrachunku przejmuje większość cech kulturowych zniszczonej cywilizacji. Nowy świat nie powstaje więc w wyniku radykalnego zerwania, lecz przy zachowaniu pewnej cywilizacyjnej ciągłości, nowa konstrukcja powstaje na zrębach starej budowli.

Zdaniem niektórych badaczy cywilizacja europejska znajduje się aktualnie na etapie dezintegracji, gdzieś między podokresem dominacji państwa uniwersalnego (Unia Europejska/Stany Zjednoczone) a etapem interregnum, a oba rodzaje proletariatu są już w naszej cywilizacji obecne. Z tego powodu warto przyjrzeć się bliżej pojęciu proletariatu, zderzając ze sobą jego rozumienie w Imperium Rzymskim i współczesnym świecie Zachodu.

I tak za proletariat wewnętrzny w Imperium Rzymskim uznać możemy spauperyzowanych obywateli, niewolników, wszystkich członków podbitych ludów (którzy nie uzyskali obywatelstwa) oraz barbarzyńców osiedlanych na jego pograniczu. Ich interesy stały w coraz większym konflikcie z interesami dominującej mniejszości, która przestała być dla nich atrakcyjna. To pierwotnie wśród nich toczyła się walka o „rząd dusz” pomiędzy nowymi religiami (chrześcijaństwem, manicheizmem, mitraizmem, i neoplatonizmem). Ostatecznie to wyłoniona z proletariatu wewnętrznego twórcza mniejszość buduje nową cywilizację na resztkach starej. W przypadku upadku Rzymu bój o „rząd dusz” wygrało chrześcijaństwo, tworząc podwaliny pod nową cywilizację zachodnią (będącą spadkobierczynią cywilizacji helleńskiej).

Za proletariat wewnętrzny naszej obecnej, europejskiej cywilizacji możemy uznać dwie odrębne od siebie grupy. W pierwszej kolejności żyjące na przedmieściach zachodnich miast społeczności imigranckie, często zamknięte w sobie, z wysokim poziomem przestępczości i niskim poziomem wykształcenia ich członków. Po drugie, „przegrani globalizacji” – mieszkańcy dawnych przemysłowych hrabstw w Anglii głosujący za Brexitem, tzw. white trash, ludzie z amerykańskiego Południa, „ruch żółtych kamizelek”, znikająca klasa robotnicza i niższa klasa średnia państw Zachodu. Dawni beneficjenci powojennego modelu państwa dobrobytu, którzy w epoce kapitalistycznej wędrówki fabryk i ludów tracą dotychczasową stabilność zawodową i ekonomiczną, a jednocześnie ich uporządkowany społeczny świat znika pod wpływem procesów migracyjnych. Generalnie, często wyborcy rosnących w siłę politycznych populistów, których również należy zakwalifikować do kategorii współczesnego proletariatu wewnętrznego.

O „rząd dusz” w tych grupach walczą co najmniej cztery religie: chrześcijaństwo, islam, coś, co Grzegorz Lewicki w pracy „Nadchodzi nowy proletariat! Cywilizacja helleńska a zachodnia według Arnolda Toynbeego” nazywa areligią (a ja nazwałbym światopoglądem liberalnym, który rości sobie prawo do meblowania każdej sfery naszego życia), oraz „kult państwa parafialnego” (jak brytyjski historyk nazywał nacjonalizm).

A co z proletariatem zewnętrznym? W przypadku Rzymu mówimy oczywiście o wielkiej wędrówce ludów, spowodowanej, o czym w debacie publicznej mówi się mało albo wcale, zmianami klimatycznymi. Z jednej strony na początku naszej ery kończyło się tzw. rzymskie optimum klimatyczne, a na jego miejsce przyszło ochłodzenie, które osiągnęło swój szczyt ok. III–IV wieku n.e. To właśnie ono stało za masową migracją ludów germańskich ze Skandynawii na południe. Z drugiej strony wiele obszarów Wielkiego Stepu zaczęło w tamtym czasie pustynnieć, popychając koczownicze ludy do tworzenia ord i marszu na zachód (na wschodzie „odbiły się” one od Wielkiego Muru Chińskiego). Ostatecznie ludy germańskie i ludy Wielkiego Stepu spotkały się w Europie Środkowej, a to cywilizacyjne zderzenie wywołało prawdziwy efekt domina, skutkujący zalaniem Imperium Rzymskiego masami barbarzyńców z północy i wschodu.

Dzisiaj zaczyna się kształtować podobny mechanizm. Ocieplenie klimatu prowadzi do nowej wędrówki ludów z globalnego Południa do bogatej europejskiej enklawy cywilizacyjnej. Na niekorzystne zmiany klimatyczne sprawiające, że coraz większe połacie terytoriów Południa nie nadają się do zamieszkania, nakłada się boom demograficzny w państwach Afryki, który nie jest równoważony odpowiednią dynamiką rozwoju gospodarczego. Dla przykładu, w Nigerii dzietność jest na poziomie trzykrotnie wyższym niż ten wymagany do zastępowalności pokoleń. Prawdziwa wędrówka ludów, przy której kryzys migracyjny z 2015 r. to ledwie skromne preludium, jest dopiero przed nami.

Taktyczny odwrót dla ratowania cywilizacji

W trakcie spotkania organizowanego przez warszawski oddział Klubu Jagiellońskiego, Bartłomiej Sienkiewicz wyszedł z zaskakującą propozycją. Jako odpowiedź na postępujący kryzys demokracji liberalnej i słabnącą kondycję europejskiej cywilizacji były minister w rządzie Donalda Tuska przedstawił… konieczność stworzenia współczesnego odpowiednika klasztoru na Monte Cassino – wzorem klasztoru założonego w VI w. przez Benedykta z Nursji – gdzie będziemy mogli przechować skarby upadającej cywilizacji na lepsze czasy.

Oczywiście, dla byłego ministra był to jedynie zabieg retoryczny. Spróbujmy jednak, wbrew woli autora, potraktować go poważnie. Szczególnie, że takie rozwiązanie bezpośrednio koresponduje z koncepcją tzw. palingenezy, przedstawioną przez Toynbeego, która zakłada tymczasowe wycofanie się ze świata, aby wrócić gotowym do jego ponownego, duchowego przekształcenia. A tym samym pokuszenie się o przejęcie roli „awangardy proletariatu”.

Na pierwszy rzut oka pomysł ten wydaje się formą kapitulacji. Rejteradą od odpowiedzialności i zamknięciem na świat zewnętrzny. To jednak nieprawda. Ten fałszywy obraz wynika z nowoczesnej percepcji eremityzmu. Z punktu widzenia Kościoła jest dokładnie odwrotnie. Wspólnoty klasztorne i pustelnie nie są oderwanymi od życia ogółu wyspami, ale integralnymi jego elementami. Pełnią one co najmniej trzy niezmiernie istotne funkcje.

Po pierwsze i najważniejsze, współuczestniczą one w modlitwie Kościoła, będąc jego awangardą i najgorliwszą, najbliższą Bogu częścią.

Po drugie, stanowią one przykład, są jak „miasto na wzgórzu”. Ewangeliczne ubóstwo, wyrzeczenie się wielu ziemskich przyjemności oraz całkowite podporządkowanie się Bogu są niewygodnym memento dla wszelkich prób relatywizowania nauki Chrystusa. Praktyczna realizacja zasad ewangelicznych zadaje kłam twierdzeniom o ich nieżyciowości. Przypomina nam, że celem naszego życia jest miłość, która wymaga przekroczenie samego siebie.

Po trzecie, od samych swoich początków eremityzm stanowił bezcenne źródło wiedzy. Spuścizna literacka klasztorów i pustelni jest ogromna. Poczynając od dzieł ojców pustyni, poprzez dokumenty ojców Kościoła, dzieła mistyków nadreńskich, po Dzienniczek św. Faustyny. To duchowe i mistyczne doświadczenia mnichów budowały przez wieki tożsamość Kościoła. To w zakonach swoje początki znajdowały inicjatywy naprawy życia kościelnego. Wspomnijmy tutaj tylko reformę z Cluny czy działalność świętych Dominika i Franciszka.

Klasztory nie były depozytem jedynie wiedzy duchowej. Wspomniane przez Bartłomieja Sienkiewicza Monte Cassino stanowiło centrum życia monastycznego Europy, to tam św. Benedykt z Nursji spisał regułę zakonu benedyktyńskiego, rozpoczynając w ten sposób długą historię łacińskich klasztorów. Klasztorów, które stanowiły skarbnice wiedzy budującej nową, chrześcijańską cywilizację Europy.

To właśnie przepisywane przez mnichów księgi przyczyniły się do zachowania dziedzictwa starożytności, w tym filozofii greckiej. Stanowiło to podstawę dla rozwoju scholastyki, a dalej powstania średniowiecznych uniwersytetów, które w dalszej kolejności zbudowały fundamenty pod gmach nowożytnej nauki. To właśnie klasztory kształciły i wychowywały rzesze urzędników na dworach, badaczy i twórców kultury. Słynna dewiza „ora et labora”, „módl się i pracuj” w momencie jej sformułowania była prawdziwą rewolucją w myśleniu, która podważyła głęboko zakorzenione starożytne przekonanie, że praca jest domeną niewolników. To właśnie ta zasada dała początek etosowi pracy i racjonalnej organizacji produkcji.

Dzięki rozrastającej się sieci klasztornej wiedza ta, wraz z ideami rodzącej się cywilizacji europejskiej, mogła rozlać się na całą Europę. Mimo iż w VI w. budowa klasztoru mogła wydawać się ucieczką w góry i skryciem się przed barbarzyńcami żerującymi na zwłokach Imperium. W ostatecznym rozrachunku ta decyzja okazała się zaczynem pod budowę nowego świata.

Musimy „przekroczyć” system: długi marsz przez instytucje

Alternatywnej strategii w „grze o cywilizację” od klasztornego „taktycznego odwrotu” w duchu palingenezy dostarcza nam historia nowej lewicy, a konkretnie podjęta przez ruch próba przekroczenia kapitalizmu „od wewnątrz”. Chodzi mianowicie o tzw. długi marsz przez instytucje.

Koncepcja ta sformułowana przez Antonio Gramsciego, a następnie wprowadzona w życie przez ruch społeczny i polityczny nowej lewicy, stawiała na głowie marksizm. Gramsci odrzucił bowiem „kanoniczną” nadrzędność bazy w stosunku do nadbudowy, uznając, że konieczna jest modyfikacja obu sfer jednocześnie. W praktyce sprowadzało się to głównie do zmiany nadbudowy za pośrednictwem wprowadzania do kolejnych instytucji publicznych osób mających odpowiednią „świadomość” w celu ideologicznego przekształcenia tychże instytucji.

Zdaniem dominującej części prawicy ten długi lewicowy (czy też lewacki) marsz zakończył się sukcesem, a w jego konsekwencji żyjemy dziś w tyranii politycznej poprawności, w której nie ma już miejsca dla tradycyjnych wartości. To właśnie z tą tyranią pragnie walczyć alt-right oraz kolejne partie sprzeciwu. W debacie publicznej umyka nam jednak jeden bardzo istotny fakt. Donald Trump, Marie Le Pen i Viktor Orbán zdają się bowiem sprzeciwiać tym samym elitom politycznym, co Bernie Sanders, Jeremy Corbyn czy Janis Warufakis.

Nowa lewica, podejmując swój długi marsz, zapomniała o jednej z podstawowych tez marksizmu: że to „byt określa świadomość”. Okazało się, że podczas długiego marszu zmianie uległy nie tylko instytucje, ale i sami maszerujący, którzy porzucili dawne ideały antykapitalistyczne na rzecz dobrze skrojonych garniturów. Strategia pozwoliła na drugorzędne sukcesy, lecz przyniosła klęskę, jeśli chodzi o cel zasadniczy. Wszak baza nie uległa zmianie w kierunku zgodnym z wolą nowolewicowych marksistów. Kapitalizm nie tylko nie zniknął, ale zdaje się dalej umacniać.

Powyższa teza wydaje się kontrowersyjna, gdyż w powszechnej świadomości w działalności nowej lewicy chodziło przede wszystkim o osiągnięcie trzech celów: rewolucję seksualną, zmianę świadomości ekologicznej i emancypację kolejnych grup mniejszościowych. Takie ujęcie sprawy marginalizuje jednak punkt wyjściowy ruchu nowej lewicy – chęć przekroczenia kapitalizmu i stworzenia nowego porządku gospodarczego, społecznego i politycznego.

Wskazane wyżej trzy cele miały charakter tylko uzupełniający. Dlaczego? Bo każdy z nich był tylko częścią nadbudowy. Patriarchalny model rodziny z opresją ojca wobec żony i dzieci to odpowiednik wyzysku pracownika przez kapitalistycznego właściciela. Brak środków antykoncepcyjnych to reprodukcyjny wyzysk kobiet. Mniejszości etniczne stanowią przede wszystkim źródło taniej siły roboczej. Ekologia to w pierwszej kolejności podważenie kapitalistycznego paradygmatu nieustającego wzrostu produkcji opartego o akumulację kapitału w rękach oligarchicznej elity kosztem nędzy społecznej i niszczenia środowiska naturalnego.

Stosując marksistowską retorykę, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że zmiany w nadbudowie spowodowane przez działania nowej lewicy nie tyle przekształciły bazę, ile… reagowały na zmiany niej samej. Trzecia rewolucja przemysłowa oraz idące za nią przekształcenia w stosunkach produkcji wytworzyły nadbudowę, której obecnie broni establishment wychowany na myśli ruchów kontestacyjnych lat 60 i 70.

Zmiany stosunków produkcji związane z rozwojem naukowo-technicznym weszły w sprzężenie zwrotne ze zmianami obyczajowymi. Zmniejszenie roli przemysłu oraz jego automatyzacja unieważniły biologiczną przewagę siły fizycznej mężczyzn na rynku pracy. Z kolei wzrost znaczenia działalności biurowej oraz sektora usług stworzył warunki do szerokiego wejścia na rynek pracy kobiet. Nie byłoby to jednak możliwe w takim stopniu bez wcześniejszego „uwolnienia” kobiet od „przymusu” macierzyństwa. Jednocześnie zmiany obyczajowe pozwoliły stworzyć nowe rynki zbytu oparte o spełnianie (a wcześniej tworzenie) potrzeb konsumpcyjnych kobiet, teraz już uniezależnionych od wypłat męża. Kapitalizm szybko zagospodarował również hasła „zielonej rewolucji”, przekształcając szczytne hasła w biznes oparty o odnawialne źródła energii i korzystając przy okazji z rozbudowanych systemów państwowych dotacji (tzw. kapitalizm regulacyjny).

Czy gra warta jest świeczki?

Przykład lewicowego „długiego marszu” pokazuje, jak skomplikowana i ryzykowna jest walka z obowiązującym systemem i jak łatwo bunt oraz buntownicy mogą zostać wciągnięci w głąb systemu. Bardzo często w trakcie maszerowania gubi się pierwotną ideę, gdyż człowiek, wchodząc między wrony, musi krakać jak one. Wejście w istniejące instytucje oznacza bowiem w większości przypadków przejęcie ich logiki funkcjonowania. Za drobnymi ustępstwami idą coraz bardziej zgniłe kompromisy, niby wydaje się nam, że kontrolujemy sytuację, aż w końcu zapominamy, że pierwotnym celem naszego zaangażowania była zmiana zasad gry.

Drugi ważniejszy powód dotyczy… pieniędzy. Wybierając strategię dzierżenia „rządu dusz”, zmiany kulturowej i meblowania świadomości społecznej, mimowolnie nowa lewica zrezygnowała z ambitnych projektów „świata po kapitalizmie”. Tymczasem, jak pokazała historia, to rządy kapitału ostatecznie wygrały, dyktując zasady demokracji liberalnej.

To, jak trudne jest współdziałanie z systemem finansowym, pokazuje przykład organizacji pozarządowych. Po przekroczeniu pewnego poziomu rozwoju sama ambicja i zaangażowanie wolontariuszy nie wystarczą. Potrzeba większej stabilizacji i środków na stałe etaty. I wtedy można próbować sięgnąć po środki grantowe (system) bądź prywatne dotacje od wielkich graczy (elity systemu). I w tym miejscu znów wchodzi mechanizm drobnych ustępstw, dostosowywania agendy do zewnętrznych oczekiwań, mówienia tego, czego oczekuje od nas system etc. Z pierwotnego radykalizmu ostatecznie niewiele zostaje.

Projekt alternatywnego społeczeństwa Edwarda Abramowskiego

Jeszcze inny pomysł na „grę z systemem” przedstawił żyjący na przełomie wieków XIX i XX Edward Abramowski. Początki jego działalności związane są z marksizmem, który jednak ostatecznie odrzucił. Stworzył wtedy własną inspirującą koncepcję zmiany społecznej.

Główną jej osią było zrozumienie, że każda zmiana ma swój początek w świadomości jednostki. Odrzucał on kolektywne koncepcje przemiany społecznej poprzez proste przekształcenie istniejących instytucji. W zamian postulował budowę licznych oddolnych organizacji produkcyjnych, handlowych (kooperatyw, w których to sami konsumenci organizowali handel), czy społecznych, mających na celu zmianę moralną wśród ich członków, przekształcenie ich sumienia przy jednoczesnym tworzeniu nowych instytucji. Świadom był, że „nowy świat wymaga nowych ludzi. Z natur niewolniczych nie mogą powstać instytucje wolnościowe. (…) Z ludzi goniących za zyskiem i zbytkiem nie może narodzić się sprawiedliwość społeczna”. Z tego powodu promował i sam tworzył liczne organizacje mające na celu budowę nowej rzeczywistości społecznej.

Jego program można sprowadzić do trzech punktów: bojkotu państwa, samoorganizacji i samokształcenia. Tworzone w ten sposób nowe instytucje miały zastąpić te istniejące. Chodziło o zbudowanie prawdziwego społeczeństwa równoległego, zdolnego do samodzielnego zaspokajania potrzeb swoich członków. Dlatego poza organizacjami społecznymi niezbędne były te o charakterze gospodarczym. Pozwalały się one z jednej strony uniezależnić od systemowego obiegu dóbr i kapitału, z drugiej – wypracować nową etykę pracy.

Wizja Abramowskiego była w pełni holistyczna. Nie można przecież być bankierem od 9.00 do 17.00, a po pracy przeobrażać się w społecznika walczącego z zasadami promowanymi przez system, w którym bezpośrednio partycypujemy. Podobnie, jak drobne kompromisy idealistów próbujących przekształcać instytucje nawarstwiają się, oddalając perspektywę realnej zmiany, tak drobne kompromisy w życiu prywatnym budują stopniowo poczucie zakorzenienia w istniejącym systemie.

Stojąca pozornie na uboczu organizacja skupiona na rozwoju sumienia i kształceniu cnoty, zrzeszająca osoby działające dla dobra wspólnego, żyjące i pracujące razem. Czy to nie brzmi jak klasztor?

***

W tych wszystkich okolicznościach otwiera się szerokie pole do działania dla Kościoła rozumianego nie jako wąska hierarchia, lecz Mistyczne Ciało Chrystusa, całość wiernych. Inspirując się metodą budowania alternatywnego społeczeństwa stworzoną przez Abramowskiego (bo już nie samą wizją jego kształtu), katolicy mogą zbudować współczesne „miasto na górze”, stanowiąc atrakcyjną opcję dla dzisiejszego proletariatu, opcję na nowy porządek, który nastąpi po demokracji liberalnej.

Kamil Wons

Esej pochodzi z 54. teki czasopisma idei „Pressje”. Przedruk za Klub Jagielloński… Tytuł pochodzi od redakcji PROKAPA.