Stanisław Michalkiewicz gościł niedawno w Australii i Nowej Zelandii. Wizyta nie obyła się bez przygód, które dowodzą tylko, że nawet Antypody nie są wolne od donosicieli, czy – mówiąc bardziej nowocześnie – „sygnalistów”.
Pisaliśmy już na PROKAPIE, jak to polski publicysta musiał przejść przez pierwszą „kwarantannę”, w drodze do Australii, na lotnisku w Abu Dhabi, a następnie kolejną – w Melbourne. Także w Nowej Zelandii, a konkretnie w Auckland nie obyło się bez pewnych trudności, kiedy to odmówiono Michalkiewiczowi odbycia wcześniej ustalonego spotkania się z Polakami w tamtejszym Domu Polskim.
W niedawnym felietonie opublikowanym w „Najwyższym Czasie” publicysta bardziej szczegółowo opisuje swoje „przygody”. Michalkiewicz pisze: „Okazuje się, że komuna bez terroru długo wytrzymać nie może, czy to w Europie, czy to w Północnej Ameryce, czy też na Antypodach, gdzie, akurat w stanie Queensland tamtejszy parlament przeforsował ustawę zezwalającą na aborcję również w 9 miesiącu ciąży. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego Przemiła Pani na lotnisku w Melbourne tak wnikliwie przypytywała mnie o stosunek do aborcji i polskie regulacje w tym zakresie”.
I tu dzieli się Michalkiewicz z czytelnikami swoją wiedzą, jaką udało mu się uzyskać w sprawie donosów na siebie: „Nawiasem mówiąc, dowiedziałem się, że wyróżnienie na lotnisku w Abu Dhabi, Melbourne i Sydney, dokąd przylecieliśmy z Nowej Zelandii, zawdzięczam panu Aleksandrowi M. Gancarzowi, piastującemu jakąś wysoką godność w Australijskim Instytucie Spraw Polskich, który poinformował australijskie władze o moich sprośnych błędach Niebu obrzydłych, od których oczywiście się >>odciął<<„. I dalej zauważa w swoim stylu: „Ale niezależnie od intencji, jakie mu przyświecały, jestem mu wdzięczny za reklamę, której własnymi siłami nie byłbym w stanie sobie zapewnić. Dzięki niemu bowiem trafiłem do australijskich gazet, w których publikacjach była tylko jedna nieścisłość – że mianowicie potępia mnie >>australijska Polonia<<. Tymczasem wśród Polaków, którzy na spotkania ze mną przybyli w Melbourne, Wellington, Auckland i Sydney, nie zauważyłem żadnych oznak potępienia, tylko życzliwe zainteresowanie, dzięki któremu każde spotkanie trwało mniej więcej 3,5 godziny. Nie jest tedy wykluczone, że potępił mnie tylko pan Gancarz – a dlaczego to robi i co z tego ma – tego oczywiście nie wiem”.
S