Minister Finansów w PiS-owskim rządzie Mateusza Morawieckiego, Tadeusz Kościński, jeszcze jako wiceminister rozwoju mówił dla Forbes w grudniu 2016 roku: „Dla mnie wrogiem jest gotówka. Obsługa gotówki, czyli jej produkcja, przeliczanie, ubezpieczenie czy transport, to ok. 1 proc. PKB. Czyli płacimy za to 17 mld zł. Gotówka to także paliwo dla szarej strefy. Rocznie nie płaci się od 50 do nawet 100 mld zł należnego VAT-u, szara strefa po części za to odpowiada. Poza tym gotówka nic nie robi dla gospodarki. Jak wyciągniemy pieniądze z rachunku bankowego i one leżą pod poduszką, to na nikogo nie pracują”.
Gdy nowy minister, obywatel Wielkiej Brytanii, został zaprzysiężony, ktoś wygrzebał tę wypowiedź sprzed kilku lat. Kilka dni temu z otoczenia ministra Kościńskiego pojawiło się dementi, w którym tłumaczono, że celem jego ministerstwa nie jest likwidacja gotówki i że pojawiające się w mediach takie informacje nie są zgodne z prawdą. Wprost przeciwnie, ministerstwo chciałoby aby w przyszłym roku wprowadzono wręcz obowiązek przyjmowania przez sklepy gotówki. Myliłby się jednak ten, kto zacząłby podejrzewać ministra Kościńskiego o nadgorliwość. Otóż przymus ma być dwustronny: z jednej – przyjmowanie gotówki, a z drugiej – obowiązek posiadania terminali do transakcji elektronicznych. Znaczy to, że – jeśli zamysł ministra wejdzie w życie – nawet malutki osiedlowy sklepik będzie musiał zainwestować w „instrumenty elektroniczne”. Ta zapowiedź ministra nie powinna jednak uspokajać zwolenników gotówki, czy mówiąc bardziej górnolotnie – wolnego wyboru w kwestii sposobu w jaki dokonuje się transakcji pieniężnych. Wprost przeciwnie – jeśli wprowadzi się zasadę „terminal w każdym sklepie”, wówczas tylko krok do likwidacji obrotu gotówkowego. Wszystkie sklepy i zakłady usługowe będą już bowiem przygotowane na karty płatnicze.
Zresztą informacja sprzed kilku dni, dotycząca nowego pomysłu ministra finansów, dobitnie wskazuje, że choć śle on dementi to jednak ma on jakąś niezrozumiałą awersję do fizycznego pieniądza, a już na pewno nie może ścierpieć faktu, że Polacy stosunkowo dużo mają go w swoich domach. Otóż Tadeusz Kościński wyliczył, że w przysłowiowych skarpetach zmagazynowaliśmy około 200 mld zł. I, co gorsza, nie chcemy się tymi miliardami podzielić z rządem premiera Morawieckiego. Minister Finansów myśli więc jakby tu te pieniądze z tych skarpetek wyciągnąć i zasilić nimi budżet państwa.
W rozmowie z Money.pl Kościński zdradza pewien pomysł – „pożyczka na zero procent”. Polacy za pieniądze wyciągnięte ze skarpet mieliby kupować od rządu nieoprocentowane obligacje. Zysku z nich by nie było, natomiast rząd organizowałby loterie, w których można by wygrać coś ekstra. „Chciałbym, żeby takie obligacje były na dowolnie długi czas. Nawet 50 lub 100 lat” – mówi minister portalowi i dodaje: „Myślę o takiej propozycji i nawet uważam, że mogłaby się ona spotkać z dużym zainteresowaniem. Tu nie powinien nas odstraszać brak oprocentowania, gdyż chciałbym, żeby były to obligacje, które dają coś innego, możliwość wygrania ciekawej, atrakcyjnej nagrody”. Jak przyznaje Kościński, mógłby to być np. milion złotych „albo zupełnie inna nagroda, której tak po prostu nie można kupić w żadnym sklepie. Mam tu pewne pomysły, ale na razie jeszcze nie chcę ich zdradzać”. Obligacje miałyby być kupowane na dowolnie długi czas. „Może to być rok, ale także 5, 10 czy nawet 50 lub 100 lat. A każdy kolejny okres, to nowe szanse na wygranie ciekawych nagród” – mówi.
Gdy czyta się zapowiedzi nowego ministra finansów, można się trochę przestraszyć. Ale z drugiej strony, premier Morawiecki też zapowiadał 3 lata temu, że będzie budował mosty, statki, samochody elektryczne itp. Wiele z tego nie wyszło i trzeba mieć nadzieję, że i to nie wypali. Pewności jednak mieć nie można, bo kto wie, czy oszczędności Polaków trzymane w skarpetkach nie mają posłużyć właśnie do tego, by Mateusz Morawiecki mógł wreszcie rozwinąć w pełni swoje etatystyczne skrzydła. No i by łatać bankrutujący system ubezpieczeń społecznych.
P