Wprawdzie przystąpienie Polski do unii walutowej zostało przesądzone w referendum akcesyjnym, kiedy to 8 czerwca 2003 roku większość głosujących zdecydowała o przyłączeniu Polski do Wspólnot Europejskich, w następstwie czego Polska ratyfikowała traktat akcesyjny bez żadnych zastrzeżeń, jakie np. w kwestii unii walutowej poczyniły Wielka Brytania i Szwecja – ale nie przeszkadza to oczywiście biciu piany na temat urządzenia w tej kwestii referendum.
Takie referendum mogłoby co najwyżej dotyczyć momentu przystąpienia Polski do unii walutowej, czyli wprowadzenia u nas euro zamiast złotego. Z punktu widzenia partii, które, na użytek skołowanych wyborców, musza czymś się „pięknie różnić”, ma to pewien sens, natomiast merytorycznie – już niekoniecznie. Bo albo wprowadzenie euro zamiast złotego jest dla Polski dobre – a w tej sytuacji powinniśmy wprowadzić je jak najszybciej, albo złe – a wtedy nie powinniśmy wprowadzać go w ogóle. Jednak, jak już wspomniałem, „w ogóle” to już nie mamy w tej sprawie nic do powiedzenia, więc partie muszą ograniczyć się do bicia piany w sprawie terminu.
Nie ulega wątpliwości, że wprowadzenie do Polski euro z punktu widzenia gospodarczego nie ma większego znaczenia. Euro jest bowiem takim samym pieniądzem „fiducjarnym” a więc mającym wartość dlatego, że ludzie wierzą, że ma wartość – a jeśli czymś różni się od innych walut, to tym, że banknoty euro nie są nawet przez nikogo podpisane. Wprawdzie propagandziści, którzy kiedyś doktoryzowali się i habilitowali z „centralizmu demokratycznego”, albo z „ekonomii politycznej socjalizmu”, czyli z czegoś czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie, prawią duby smalone o korzyściach, jakimi obsypana zostanie nasza gospodarka, kiedy tylko w transakcjach zaczniemy posługiwać się euro, ale właśnie im nie wolno w żadnym wypadku wierzyć, bo za pieniądze, albo na polecenie oficera prowadzącego – co na jedno wychodzi – gotowi są uzasadnić i propagować cokolwiek. Choć wydaje się to niepodobieństwem, liczba prostytutów wśród tzw. pracowników nauki może być znacznie większa, niż wśród polityków, chociaż dla niepoznaki kamuflują oni swój proceder, drapując się w kostiumy patetycznych durniów. Nie jest wykluczone, że to jest właśnie przyczyna, dla której zarówno politycy, jak i naukowcy cieszą się w naszym społeczeństwie wysokim poważaniem. Zwrócił na to uwagę Stanisław Cat-Mackiewicz, twierdząc, że szczególnie wysokim prestiżem cieszą się u nas właśnie patetyczni durnie.
Na czele owych rzekomych korzyści, jakie ma naszej gospodarce przynieść euro, wymieniane jest uwolnienie się od ryzyka kursowego przy transakcjach eksportowo-importowych w ramach Unii Europejskiej. To oczywiście prawda, ale warto zwrócić uwagę, że przy walucie złotej unika się ryzyka kursowego nie tylko w ramach Unii Europejskiej, ale w ramach całego świata! Skoro zatem unikanie ryzyka kursowego jest takie ważne i zbawienne dla gospodarki, to dlaczego Unia Europejska, ani Stany Zjednoczone, ani nikt inny nie przywraca złotej waluty, która jeszcze przed I wojną światową była w państwach rozwiniętych, a nawet w Rosji regułą? Co więcej – tamte waluty, jak np. krugerandy, luidory, złote dwudziestodolarówki, czy złote ruble, nadal mają wartość, mimo, że państwa, które wypuściły kiedyś te pieniądze, już dziś niekiedy nie istnieją. Tymczasem, gdyby tak z jakiegoś powodu Unia Europejska przestała jutro istnieć, nie wiadomo, czy euro warte byłoby przysłowiowy funt kłaków.
Tymczasem tak się jakoś składa, że akurat ci sami ludzie, którzy stręczą nam euro z powodu zbawiennych korzyści dla gospodarki, kręcą nosami na każdą propozycję przywrócenia standardu złota. A przecież pojawienie się pieniądza „fiducjarnego” jest najlepszą ilustracją działania prawa Kopernika-Greshama, według których pieniądz gorszy wypiera z obiegu pieniądz lepszy. Skoro w obiegu jest np. euro, podczas gdy złoto leży schowane w piwnicach banków centralnych („już w podziemiach synagog wszystko złoto leży”), to nieomylny to znak, iż euro jest walutą znacznie gorszą od złota, nieprawdaż? Żeby się o tym przekonać, nie trzeba robić doktoratu z ekonomii, a wystarczy odpowiedzieć szczerze na pytanie – co zostawiłbym sobie na tzw. „czarną godzinę” – czy banknoty euro, czy raczej złote rosyjskie półimperiały? Nie ulega wątpliwości, że zdecydowana większość wybrałaby złoto. Tymczasem euro, podobnie jak inne waluty „fiducjarne”, wbrew pozorom wcale nie są przez ludzi wybierane, tylko przeciwnie – narzucane przez polityków, na zasadzie przepisów o „prawnym środku płatniczym”.
To narzucanie ludziom obowiązku posługiwania się gorszymi walutami ma kilka ukrytych celów. Po pierwsze – dzięki temu łatwiejszy staje się gigantyczny rabunek obywateli przez własne rządy poprzez tzw. podatek emisyjny, czyli inflację. Po drugie – narzucona waluta staje się jednym z ważnych czynników państwotwórczych – i to właśnie jest główny powód stręczenia euro przez promotorów Eurosojuza. Oczywiście wolą oni głośno tego nie mówić, a zamiast tego robią ludziom wodę z mózgu, opowiadając o zbawiennych skutkach wprowadzenia tej waluty dla gospodarki. Tymczasem – poza nielicznymi sytuacjami, jak np. hiperinflacją – rodzaj waluty nie ma dla gospodarki większego znaczenia. Znacznie większe znaczenie ma np. zakres wolności gospodarczej, poziom obciążeń fiskalnych, koszty pracy i model państwa – ale o tym – sza! O tym nasi okupanci wolą nie dyskutować, po pierwsze – że im nie wolno, a po drugie – żeby nie wywoływać wilka z lasu. Dlatego będą próbowali nas wciągać do bicia piany.
Stanisław Michalkiewicz
Źródło: Nasza Polska
Przedruk za: www.michalkiewicz.pl
Skoro przesunięcie terminu wprowadzenia euro na n.p. 2050 rok ma sens (data zaproponowana przez UPR), lepiej jednak zrobić referendum w tej sprawie i to nie będzie „bicie piany”!
Piotr Korzeniowski
Comments are closed.