Publikujemy fragment powieści Jerzego Sczepkowskiego „Upadły książę” (Wydawnictwo PROHIBITA 2022). Lektura obowiązkowa dla wszystkich lubiących wielowarstwową intrygę, spiski, historię, filozofię, sztukę, mroczną atmosferę…
* * *
(środa 11 listopada 17xx)
Zbudziłem się w płaszczu na sofie, z ciepłą plamą słońca na twarzy, trzeci dzień w tym samym ubraniu. Nareszcie pogoda piękna, jakby wiosenna. I nagle ta wiadomość, Książę na dwunastą prosi mnie do siebie. Czym prędzej posłałem po najlepszy z mych strojów, przywieźli, lecz przez to zamieszanie nieco się spóźniłem. Na szczęście zastałem Księcia zatopionego w papierach. I przyznać to muszę, że widok starca pogrążonego bez reszty w sprawach kancelaryjnych i chwilowych, ma w sobie coś wstydliwego. Stałem, a on wciąż czytał. Zdumiał mnie tym image nietypowym. Chrząknąłem.
– Co wiesz o rodzinie von Vischenick? – zapytał, nie unosząc wzroku znad dokumentów. Pomyślałem, że skoro uniknął dwóch zdań przywitania – on, który pozór grzeczności nad wszystko przekłada, darzyć mnie musi osobliwą odrazą. Zaczem postanowiłem być takim, jakim mnie sobie wyobraża, krótko mówiąc – idiotą.
– To bardzo stary ród, niestety wymarły – odparłem. – Mieli posiadłość dwadzieścia mil stąd, na południowym brzegu rzeki. O ile wiem, zarządza nią teraz niejaki Speranza, wdowiec po pani hrabinie, jak powiadają, wżeniony w rodzinę.
– Więc gdzie ta posiadłość?
– Dwadzieścia mil na południe, w stronę Ulm.
– To świetne tereny myśliwskie, nieprawdaż?
– Niestety, nie poluję.
– A to osobliwe, u nas wszyscy polują.
– Bezpieczeństwo kraju wymaga, bym czuwał, gdy inni polują.
– Herr Herwoltz, czy nie przeceniasz czasem wagi swego urzędu? Zdasz mi się nadgorliwym.
– Zadaniem mym jest wiedzieć, że coś się stanie, nim się stanie. A to wymaga, panie, szczególnego skupienia.
– Więc jesteś prorokiem złych zdarzeń?
– Zapobiegam złu.
– Czy nie stwarzasz go czasem, aby mu zapobiec?
– Na moim stanowisku to nieuniknione. Powiem panie najszczerzej: w państwie sprawnie rządzonym, połowa zła zwalczonego jest zaplanowana.
– A druga połowa?
– Jest złem samym w sobie – skwitowałem, a on wstał i w zamyśleniu przemierzał gabinet w tę i z powrotem. Nagle przystanął.
– A umiałbyś uprzedzić zło największe z możliwych, idące jak huragan, który jeszcze nie dotarł, zło jak rozpad świata, który dotąd znamy? Czy takiemu złu, umiałbyś zapobiec? – zapytał poważnie i najzupełniej nieretorycznie, co wydało mi się nad wyraz głupie.
– Wybacz panie, ale policja nie wtrąca się do Apokalipsy – odparłem szydząc w duchu, świadom cienkiej granicy, po której stąpam. Zaś Książę Pan podszedł i przyjrzał mi się z bliska, wręcz z bardzo bliska. I nie dostrzegł w mej twarzy ironii, lecz zafrasowanie.
– Apokalipsa to sprawa boska, a nie policyjna – wyjaśniłem śmiertelnie szczerze i odetchnąłem z ulgą, widząc, że znajduje we mnie psa z dobrym węchem, ale bez rozumu. Ta konstatacja, nie wiedzieć czemu, wzmogła jego bezsiłę. Opadł w fotel i głośno oddychał. Napełnił kieliszek i szybko wypił, po nim drugi i pół trzeciego, jakby mnie tu nie było lub jakbym był nikim.
– Ludzie tego nie widzą – wystękał po namyśle, mniej do mnie, bardziej do siebie – Zachowują się, jakby nic się nie działo… Ryglują drzwi przed złodziejami sztućców, a do bram puka zagłada… Czujesz ten swąd Wezuwiusza? Pojmujesz grozę? Nie, nie odpowiadaj, wszak nie wiesz o czym mówię. Jesteś jak oni wszyscy, jak ci których śledzisz, by wiedzieć, że ukradną portfel, zanim go ukradli… Powiem ci teraz coś przeokrutnego. Świat, który znamy, z jego kunsztem i pragnieniem wzlotów, osuwa się ku krawędzi. Zwyczajność się obroni, genialność runie w przepaść. Pojmujesz to? – Nie odpowiadaj – przecież nie pojmujesz; znajduję w twoich oczach jedynie zdziwienie. Dziwi cię moja osoba, zaś to co słyszysz, zda ci się bez sensu!
– Jakżebym śmiał myśleć w ten sposób? – zdumiałem się fałszywie.
– Daruj sobie czcze zaprzeczenia… Muszę ci zadać proste pytanie. Znasz myśli zwykłych ludzi: czemu są głusi na tchnienie zagłady, na napór dekompozycji, na tę ideę straszną, którą ja każdym zmysłem ogarniam i każdym członkiem obolałym czuję, na tę pulsację piekieł. Czemu ci prości mają dusze ślepe?
– Wybacz panie, ale ja widzę ludzi z wierzchu – odparłem, bacząc, by nad poziom durnia nadto się nie wzbić. – Oceniam ich po rękach, ułożeniu ramion i oczach. Nie myślę co tkwi w ich duszach. Powiem najokrutniej, z wierzchu zwykli ludzie są zbyt prości, by w środku coś mieli. A ich namysł nad życiem, nie wzbija się nad plotkę.
– Zwyczajność jest ślepa?
– Ty tak mówisz, panie.
Książę wstał i znów spacerował, wbijając dwa palce w policzek.
– Powiadasz, że widzisz ludzi z wierzchu, ale zważ, że przed rozkrojeniem, człowiek prostym jest z pozoru, a i symetrycznym aż do bólu. Lecz gdy go rozetniemy, otwiera się obraz takiej komplikacji i asymetrii, że najlepiej go zaszyć, by pierwotnej wizji prostoty nie burzyć.
– Nie mylmy panie, komplikacji jelit z komplikacją ducha. Zwykły człowiek to zwykły człowiek. Po co go kroić, kiedy prostym jest i tyle. A to, co w środku ma, wychodzi, gdy łapie siekierę, by zarąbać żonę przyłapaną na zdradzie. Choć to przypadki nieczęste, wszak w moim zawodzie zwyczajne. Wybacz, Książę, lecz powiem rzecz okrutną: dla przeciętnego człowieka świat składa się z zysków i strat oraz pożądań i zaspokojeń. I nie ma dla niego żądnej nadrzędnej idei zdarzenia te wiążące – zwykły człowiek porusza się wśród spraw pojedynczych. Zaś najpotworniejsze powiem teraz panie: dla niego jest tylko pusta i pełna miska,
u Niemca wypełniona tłustym żarciem, u Francuza zielskiem i ostrygami. A tchnienie idei zniszczenia – któż wie co to takiego?
– Czemu całe życie uciekają przed prawdą, w drobiazgach się gubiąc?
– By normalnie żyć, panie. Dla nielicznych życie jest oceanem, dla reszty – kałużą.
– Czy nie sądzisz, Herr Herwoltz, że to ich ocali? – zapytał z nutą powagi.
– Skoro genialność ma runąć, są niezagrożeni – odparłem.
Książę usiadł, chciałem coś powiedzieć, ale powstrzymał mnie uniesieniem dłoni. Napełnił kieliszek i wychylił szybko, wbrew wszelkim manierom. Po czym uniósł lwią głowę – spojrzeniem udzielając mi głosu.
– Powiem krótko – stwierdziłem. – Gdy ludzie są głodni,
a władza słaba, wszystko zdarzyć się może. Prócz tego, panie, w mieście szczurów przybywa.
– Tak, szczurów przybywa – powtórzył jak echo i zapadł się w kłąb myśli, a ja nie przerywałem jego zamyślenia. Znów napełnił kieliszek i sączył powoli.
– Ale do rzeczy – rzekł nagle odmienionym głosem. – Wróćmy do sprawy, dla której cię wezwałem. Pytałem o rodzinę von Vischenick, nieprawdaż?
– Tak, panie.
– Okazuje się, że ród ten doszczętnie nie wymarł. Żyje ponoć syn zmarłej hrabiny i tego… jak mówiłeś?
– De Speranza, panie.
– No właśnie, tego Speranza, o którym powiadają, że nad stan się wżenił. Ich syn podobno zatrzymał się w naszym mieście, pod zmienionym nazwiskiem, najpewniej w jakimś podłym lokum. Wieść niesie, że wcześniej służył w bawarskich dragonach, w stopniu oberlejtnanta, po czym zwolnił się z armii podupadłszy na zdrowiu… Otóż miałem w dragonach bawarskich kilku zacnych przyjaciół. Przed kilkoma laty straciłem z nimi kontakt, nie wiem nawet, czy żyją. Gnębi mnie myśl, co się u nich dzieje. Jeśli byś mi znalazł tego kawalera, rad bym dopytać go o mych przyjaciół.
– Postaram się panie. Czy coś jeszcze wiesz o nim?
– Podobno kaszle i nie śmierdzi groszem.
– To jak szukać igły w stogu siana.
– Już wy tam w policji macie swoje sposoby. Melduj mi, gdy coś będziesz wiedział.
– Oczywiście, panie.
– W tej kwestii byłoby na tyle – zawiesił głos, a ja czekałem na znak, by się oddalić. Lecz on błądził wzrokiem po ścianach i plafonie szepcząc coś do siebie, po czym zataczając krąg ręką, powiedział:
– Popatrz na ten gąszcz błahych motywów. Sztukę dziś zastąpiono czynnością zdobienia. Wyczerpały się możliwości form wyrazistych. A bez form wyrazistych nikną treści głębokie… Rozejrzyj się po tych ścianach, jakież to wszystko słabe, jakież rozdrobione i bezszkieletowe. W tym się wylęgają idee rozpadu. Wśród szczątkowych form, fantazja zmienia się w logikę, zaś wizja popada w rozumowanie.
– I szczurów przybywa – dodałem śmiertelnie poważnie z uśmieszkiem bęcwała. A on, o dziwo, wziął to za dobrą monetę.
– Ze szczurami świat odwiecznie się toczy – rzekł – Ludzie odwiecznie są głodni, zawsze są zarazy. Powiem ci najważniejsze: potwornym jest byt, zbawczym jest marzenie. Ale to ciężar bytu rodzi marzenie zbawienia… Coś się w tym nagle zmieniło: świat chce uszczęśliwić się w bycie. Czy pojmujesz, co się stanie, gdy byt uszczęśliwi ludzi? Wtedy pragnienie zbawienia stanie się zbędne. I nikt się już nie zbawi.
– To straszna perspektywa.
– Czy wierzysz w zbawienie?
– Jakże mam nie wierzyć, gdy jest to w zwyczaju.
– Twoja szczerość jest bezcenna! – zawołał zdumiony.
– Staram się, jak mogę – odparłem, jak mniemam głupawo,
a on podbiegł i spojrzał mi w oczy.
– Przysięgnij, że mnie ochronisz przed czymś strasznym, co przyjść musi – jęknął błagalnie, zaś ja pojąłem, że mą głupotę bierze za siostrę wierności.
– Przysięgam ci, panie.
– Dziękuję poczciwcze, jakże ci dziękuję – odparł i chwycił mnie za nadgarstki delikatnymi dłońmi pederasty, wstrętnymi jak dotyk płaza. Był pijany.
– A ja, panie, wdzięczny ci jestem za twe zaufanie – odparłem i choć chciałem powiedzieć coś jeszcze, to nic nie rzekłem, bo naszła mnie myśl: „po co”. Zwłaszcza że Książę spoczął w fotelu, i wysączywszy do końca kieliszek, zapadł w nagłą drzemkę. Wycofałem się delikatnie.
W drodze powrotnej naszła mnie refleksja, że na tyle jest mądry, co głupi. Widzi sprawy niezwykłe, a potyka się o najprostsze. Zmęczył mnie tym myśli potokiem. Choć, swoją drogą, dobrze udawał. Gdybym nie znał sprawy, uwierzyłbym, że idzie o rzecz drugoplanową, o jakiś przyjaciół z bawarskiej jazdy i podobne bzdury. Zgrabnie to wtopił w całą tę pianę.
Czemu nie wspomniałem o człowieku z kościoła? Z najprostszych przyczyn: burząc misterną intrygę, wydałbym wyrok na siebie, secundo, pragnę poznać finał nie przyspieszając fabuły. Mam, że tak powiem, pokorę względem nieuchronności.
*
Położyłem się i wstałem, spać nie mogę. Nieuchronność – czymże ona? Oganiam się od niej, a szarpie jak pies za nogawki. Czy na pewno umrę? Nie daj Boże, za chwilę? Czy jest Bóg i co potem? Lepiej, żeby Go nie było… Lepiej o tym nie myśleć, bo po co myśleć, skoro nic nie wiadomo. Jak dotąd tylko inni umierają. Żyją i zda się, że nigdy nie umrą, a gdy umrą, staje się tak, jakby nigdy nie byli. Śmierć jest doniosła, ale banalna jak pstryknięcie palców. Gdy już się zdarzy – nic nie znaczy… Może uniknę jej jakoś: wystarczy czas, który pozostaje dzielić na równe połówki i każdą równo długo przeżywać. Mówiąc szczerze, wciąga mnie ten pomysł…
A jeśli w końcu umrzeć? Najlepiej by było jak koń albo pies – normalnie.
Książkę można zamówić w księgarni Multibook.pl