Jak wiadomo, 1 maja minęło 5 lat od przyłączenia Polski do Unii Europejskiej. Z tej okazji otrzymaliśmy rozkaz, żeby się radować, a ponieważ nie było pewności, czy wszyscy się do tego zastosują, na wszelki wypadek zorganizowano w Warszawie Paradenmarsch Szumańskiego Komsomołu, z udziałem czołowych entuzjastów Anschlussu. Niezależnie od tych objawów radości, które starsi pamiętają nie tylko z okazji pierwszych majów, ale i 22 lipców, że o rocznicach Rewolucji Październikowej i urodzin Lenina nie wspomnę – piąta rocznica Anschlussu stała się również okazją do rozmaitych podsumowań.
Zajął się tym między innymi Rzecznik Praw Obywatelskich, pan dr Janusz Kochanowski. W sporządzonym przezeń sprawozdaniu poświęconym wdrażaniu tak zwanych europejskich standardów do naszego ustawodawstwa i praktyki życia publicznego można przeczytać, że Komisja Europejska w ciągu tych 5 lat skierowała do państw członkowskich, między innymi Polski, 1692 dyrektywy w różnych sprawach.
Pięć lat, to inaczej mówiąc 1825 dni. W ciągu 1825 dni Komisja Europejska wyprodukowała i nakazała państwom członkowskim wykonać 1692 dyrektywy. Jeśli odejmiemy wszystkie niedziele, kiedy to Komisja Europejska nie pracuje, otrzymamy w ciągu 5 lat 1565 dni roboczych. Tymczasem dyrektyw w tym okresie wydano 1692, więc wynika z tego, że Komisja Europejska produkowała średnio więcej, niż jedną dyrektywę dziennie! W takiej sytuacji śmiało możemy mówić o biegunce legislacyjnej, którą Komisja Europejska zalewa cały kontynent.
Taka legislacyjna biegunka to oczywiście nic dobrego. Jeszcze w głębokiej starożytności rzymski historyk Tacyt zauważył, że im słabsze państwo, tym więcej w nim ustaw i rozporządzeń. Z pozoru mogłoby się wydawać, że jest akurat odwrotnie, że liczba aktów prawnych świadczy raczej o prężności i sile państwa. Tak by się mogło wydawać, ale to Tacyt miał rację. Zwróćmy bowiem uwagę i spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, po co właściwie istnieje państwo?
Czy po to, żeby drobiazgowo regulować każdy moment życia ludzi pozostających w jego zasięgu, dyktując im – za przeproszeniem – w jakich godzinach i w jakim porządku mają chodzić za potrzebą, czy też państwo istnieje po to, byśmy – jak to mówili dawni Polacy – „wolności naszych zażywali”?
Państwo, które próbuje drobiazgowo regulować wszystkie aspekty życia, odbierane jest przez obywateli jako nieznośna tyrania. Składają się na to co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze – prawo, to są nakazy i zakazy. Na straży każdego takiego nakazu i zakazu trzeba postawić urzędnika, który z pilnowania tych nakazów lub zakazów powinien się utrzymać. Zatem – im więcej nakazów i zakazów, tym mniejszy zakres wolności ludzi, tym większa biurokratyzacja państwa – a więc liczba pasożytów na utrzymaniu i tym sroższe łupiestwo obywateli, osłonięte pozorami legalności. Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w Polsce, gdzie nasi okupanci wymyślają coraz to nowe sposoby rabowania kierowców w majestacie prawa. Na przykład – ustawiając na drogach jeden za drugim fotoradary, czy znaki-pułapki, za którymi zaczajają się drogowi policjanci, a właściwie – poprzebierani w policyjne mundury poborcy haraczu.
Po drugie – ludzie na ogół godzą się z ograniczeniami wolności, jeśli maja pewność, że służą one powszechnemu bezpieczeństwu. Jeśli takiej pewności nie mają, odbierają takie ograniczenia jako uciążliwy ucisk. Zwrócił na to uwagę już Mikołaj Machiavelli, a nie trzeba chyba dodawać, że ludzie starają się unikać ucisku i walczyć z nim różnymi sposobami.
W rezultacie państwo, w którym rośnie liczba ustaw i rozporządzeń, wcale nie jest prężne i silne. Coraz więcej bowiem bogactwa marnotrawi się na utrzymywanie pasożytniczej biurokracji. Ograniczenia wolności sprawiają, że ekonomiczny potencjał wykorzystywany jest jedynie w niewielkim stopniu, a wreszcie – uciskani obywatele coraz częściej zaczynają myśleć, jakby się z tej tyranii wyswobodzić. Oceniając z tego punktu widzenia Unię Europejską spróbujmy odpowiedzieć sobie szczerze na jedno pytanie: czy dla Unii Europejskiej poświęcilibyśmy własne życie, a przynajmniej – własny majątek? Jestem pewien, że w całej Europie nie znalazłby się ani jeden człowiek, który wyraziłby taką gotowość. Warto o tym pamiętać przed wyborami do Parlamentu Europejskiego – komu tak naprawdę ta cała Unia jest potrzebna.
Wśród dyrektyw, jakimi w ramach biegunki legislacyjnej Komisja Europejska bluzga na Europę, są również dyrektywy nakazujące przeciwdziałanie tak zwanej „homofobii”. Jak wiadomo, wśród ludzi normalnych istnieją również i tacy, którzy swoje potrzeby seksualne zaspokajają w sposób wynaturzony. Dopóki ta sprawa traktowana jest jako ściśle prywatna, nie ma żadnego problemu prawnego, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdzie w grę wchodzi przemoc i podstęp. Wynika to z przyjętej postawy tolerancji.
Tolerancja pochodzi od łacińskiego słowa „tolere”, które oznacza „znoszenie”. Polega ona zatem na cierpliwym znoszeniu czegoś, czego nie pochwalam, czym się np. brzydzę, co nawet uważam za niebezpieczne – w imię jakiejś wyższej racji, na przykład – pokoju społecznego. Ale nie znaczy to wcale, że moja cierpliwość nie ma granic. Taką granicą, poza którą cierpliwość już mnie nie obowiązuje, jest próba narzucenia mi akceptacji czegoś, czego z takich czy innych powodów zaakceptować nie chcę lub nie mogę.
Otóż wśród osób zaspokajających swoje potrzeby na modłę homoseksualną pojawiła się grupa swego rodzaju fundamentalistów, opanowanych poczuciem misji. Ci fanatycy próbują uczynić kwestię z natury należącą do sfery ściśle prywatnej, centralną kwestią polityczną. Dlatego, w odróżnieniu od zwyczajnych homoseksualistów, którzy żadnego poczucia misji nie mają i swoich upodobań nikomu nie chcą narzucać, tych fanatyków nazywam sodomitami – czerpiąc tę nazwę z opisu wizyty wysłanników Pana Boga u Lota w biblijnej Sodomie. Jak pamiętamy, tamtejsi sodomici usiłowali dokonać na nich homoseksualnego gwałtu – zupełnie tak samo, jak obecnie na nas wszystkich. Dlatego nazwa „sodomici” jest określeniem adekwatnym i ścisłym.
Problem polega na tym, że dyrektywy Komisji Europejskiej w tej sprawie zmierzają do doprowadzenia nas do stanu bezbronności wobec roszczeń sodomitów. Szermując pojęciem „homofobii”, która oznacza każdą próbę sprzeciwu wobec zuchwalstwa sodomitów, Komisja Europejska domaga się, by „homofobia” została uznana w państwach członkowskich Unii Europejskiej za przestępstwo ścigane z urzędu. Spełnienie tych oczekiwań oznaczałoby poddanie całych europejskich narodów nieznośnej tyranii hałaśliwej i bezczelnej mniejszości.
Nie ma oczywiście najmniejszego powodu, żeby się na to godzić i z tym większym zdumieniem czytamy z tym kontekście w opracowaniu dra Janusza Kochanowskiego, że „traktat akcesyjny oraz traktaty europejskie stanowią od 1 maja 2004 roku niezwykle istotne źródło wolności i praw jednostek w naszym państwie.” Szanowny Panie Doktorze! To chyba jakieś żarty?
Stanisław Michalkiewicz
Źródło: www.michalkiewicz.pl