Kiedy rozum zastępują emocje, terminy opisowe zostają obciążone oceną; wówczas istotny materiał do badania staje się symbolem świętym lub przeklętym. Przykładem pierwszego jest „dobrobyt społeczny”, przykładem drugiego „bezrobocie”. Wydanie oceny wymaga uprzedniego zrozumienia rzeczy ocenianej, a przynajmniej rzetelnego namysłu nad nią; więc jako że propaganda przyzwyczaja do pierwszego, a usilnie tłumi drugie, logiczna (i prywatna) analiza zjawiska staje się tym niezbędniejszym warunkiem wstępnym do przyzwolenia na takie czy inne tego zjawiska potraktowanie.
Człowiek podejmuje pracę, ponieważ ceni przewidywane efekty tejże wyżej niż zadowolenie wynikające z bezczynności lub oddawania się rozrywce. I odwrotnie, jak długo ceni on konsumpcję już dostępnych dóbr wyżej niż spodziewane korzyści wynikające z produkcji dóbr nowych, tak długo optymalnym planem na życie jest dla niego pozostawanie bezrobotnym. Podobnie, w realiach zmieniającej się gospodarki świeżo zwolniona osoba może trwać w stanie niezatrudnienia ze względów spekulacyjnych – zamiast natychmiastowo chwytać się pierwszego lepszego zajęcia, czeka na stosowniejszą okazję, umożliwiającą skorzystanie z już posiadanych kwalifikacji i tym samym lepsze (zazwyczaj też przyjemniejsze) zarobkowanie. To wszystko nie mechaniczne reakcje na wyroki sił wyższych, ale umyślne strategie. Czyżby ci wszyscy, którzy gardłują o „walce z bezrobociem”, pragnęli wydać też walkę dobrowolnym decyzjom wszystkich ludzi działających jak powyżej?
W obszarze w pełni wolnego rynku nie występuje zwierz pod tytułem „bezrobocie mimowolne” – jeśli działające w tymże obszarze osoby pozostają niezatrudnione, czynią to albo z uwagi na wyżej wymienione względy przywiązania do uroków bezczynności lub rozrywki, albo z (również już wspomnianych) powodów spekulacyjnego oczekiwania, albo wreszcie z racji domagania się płac wyższych, niż te, które pracodawca jest gotów zaoferować. Oczywiście, te ostatnie w pewnym sensie pozostają niezatrudnione „mimo” czy „wbrew” swojej woli, ale bez gwałtu na logice nie da się przeskoczyć od tej obserwacji do wniosku, iż ich obecna sytuacja została im narzucona (w domyśle: przez system rynkowy). Wolnorynkowe umowy cechuje niewymuszona zgoda obu uczestniczących stron, i wyłącznie możliwość niezawierania tego rodzaju umów w obliczu braku rzeczonej zgody oddziela działania dobrowolne od mimowolnych – jeśli przyjąć, że wystarczy sprzeciw jednej ze stron, by bezrobocie wynikłe z fiaska porozumienia uznać za mimowolne, wówczas mimowolnie nie jesteśmy wszyscy miliarderami i sułtanami brunejskimi.
Zapotrzebowanie rynku na pracę jest wypadkową mnóstwa indywidualnych analiz kosztów i zysków, a koszt i zysk to pojęcia subiektywne, wymierne tylko z perspektywy danego gospodarczego decydenta. Dlatego też potencjalny pracownik nie może zarzucić potencjalnemu pracodawcy, że ten oferuje mu obiektywnie za niską płacę – obiektywnie za niska (lub za wysoka) płaca to pojęcie z krainy kwadratowych kół.
Nieobiecująco wygląda też pogląd, jakoby warunkiem koniecznym dobrowolności podjęcia pracy była możliwość wyboru spośród co najmniej kilku akceptowalnych opcji. Akceptowalność to kolejny termin subiektywny – jeśli coś zostało wybrane lub może być wybrane, wtedy z definicji jest akceptowalne. Nie ma również jakiejkolwiek sprzeczności w łączeniu dobrowolności działania z brakiem alternatyw – jeśli pod groźbą „czapy” płacę mafiosie za ochronę, ale mimo to ochronę tę cenię i byłbym gotów za nią płacić nawet bez tego rodzaju wątpliwych pobudek, wówczas działam dobrowolnie, choć po prawdzie innych wyjść nie mam.
Sytuacja zmienia się dopiero wtedy, gdy wprowadzimy do niej podmiot pozarynkowy, taki jak rząd. Rząd, ustanawiając płacę minimalną na poziomie wyższym niż ten, który odpowiada krańcowej produktywności pracy w danym zawodzie, jest w stanie wytworzyć tak wiele mimowolnego bezrobocia, ile tylko zapragnie. Powyższa praktyka sprawia, że dwie strony – pracodawca i potencjalny pracownik – które na prawdziwie wolnym rynku dostarczyłyby sobie wzajemnie pożądanych usług, nie są w stanie zawrzeć obopólnie korzystnej umowy; potencjalny pracownik wbrew swojej woli pozostaje niezatrudniony, pracodawca zaś zmuszony jest do wykorzystania posiadanych przez siebie środków produkcji w sposób mniej niż optymalny.
Inną metodą wytwarzania bezrobocia mimowolnego przez podmioty pozarynkowe jest subsydiowanie niezatrudnienia, polegające na płaceniu potencjalnym pracownikom nie za pracę, ale za jej brak. Wynikiem tego procederu jest wzrost wartości bezczynności w stosunku do wartości zatrudnienia, odpowiadający wysokości subsydium. Odpowiednio maleje też pobudka do przyjęcia oferowanej na rynku pensji.
Na koniec refleksji – wnioski. Bezrobocie, czyli stan niezatrudnienia, nie jest czymś z natury złym; istnienie bezrobocia dobrowolnego – a tylko takie może wystąpić na wolnym rynku – mówi nam coś znaczącego o wyborach i preferencjach danych osób, ale nie zakłada jakichkolwiek ich wartościowań. Bezrobocie mimowolne natomiast – które, jak każdy efekt bezpodstawnego naruszania ludzkiej wolności, jest czymś niepożądanym – zwalczyć potrafi nie tuczenie czy przeobrażanie wywołującego je nowotworu, ale przepędzenie go i pozwolenie, by swoboda działania trzymała z dala problemy znane wyłącznie centralnym planistom społecznego dobrobytu.
Jakub Bożydar Wiśniewski
W czasach „szczęśliwości społecznej” nasi czerwonoskórzy bracia bezrobotnych pałami zapędzali do pracy. Teraz, nasi różowo-brunatni bracia pałują tylko tych pozostających w „stosunku pracy” (fajne?), bo przecież z pustej kieszeni i pałą nic nie wydusisz. A że w kieszeniach coraz to mniej, to i pałują coraz mocniej. A Rzymianie powiadali, że chcącemu nie dzieje się krzywda…
U nas „chcącym” rzuca sie pod nogi kłody. Ot, choćby słynna już zmiana kodeksu pracy w kwestii zatrudniania strażaków. Państwo nie dość, że zdziera z „chcących” ile sie da, to jeszcze dzieci będzie konfiskować od 6-go roku życia. Ten przykład najlepiej pokazuje, że w ustroju demokratycznym traktuje się ludzi jak niewolników.
Comments are closed.