„To przykre wrażenie potęgowało się w ciągu całego wieczoru; zaledwie włożyłem papierosa do ust, już znalazło się, jakby na wyścigi, kilka zapałek; nie zdążyłem jeszcze zawołać na kelnera, a już zjawiał się z całą tacą wódek i zakąsek; zapytałem, gdzie mogę mój czek zrealizować, a w tej chwili wypłacono mi całą zawartość mego czeku i to w samych pięcioguldenówkach, aby suma pokaźniej wyglądała” – pisze w swoich wspomnieniach Stanisław Przybyszewski o przyjęciu, jakiego doznał po przybyciu do Krakowa.
Było to na przełomie wieku XIX i XX, w epoce wyzysku człowieka przez człowieka, pary i elektryczności, ale jeszcze przed rewolucją socjalistyczną, co to wyzysk człowieka przez człowieka podobno zniosła, no i przed rewolucją informatyczną. Obecnie żyjemy w epoce informatycznej, kiedy potężne komputery w każdej sekundzie wykonują miliony operacji, ale kiedy chciałem w Warszawskim BRE-Banku zrealizować czek, to usłyszałem, że potrwa to… trzy miesiące, zaś opłata za ten mozół wyniesie aż 30 złotych, tj. 20 procent wartości czeku! Konfrontując to współczesne doświadczenie ze wspomnieniami Przybyszewskiego sprzed stu lat, możemy nabrać wątpliwości, czy rzeczywiście mamy do czynienia z postępem, czy tylko z jego nędzną namiastką, zaimprowizowaną naprędce dla ukrycia jakichś niegodziwości.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
W czasach opisywanych w zacytowanym fragmencie wspomnień Przybyszewskiego bohaterem życia gospodarczego był inżynier i przemysłowiec. Pierwszy swymi pomysłami wyznaczał kierunki gospodarczego rozwoju, a drugi potrafił inżynierskie wizje przekształcać w rzeczywistość. Wydaje się, że ci dawni bohaterowie odeszli w cień, zaś na plan pierwszy wysunęła się inna postać: bankier. Dzisiaj inżynierowie egzystują sobie na marginesie życia gospodarczego, podobnie jak i producenci towarów, ledwo dyszący w żelaznych cęgach fiskalizmu. Na opróżnione w ten sposób miejsce jednym susem wskoczył bankier. Skąd się wziął, dlaczego nagle stał się taki ważny, że wszyscy musieli mu ustąpić?
Warto zwrócić uwagę, że postać bankiera w życiu gospodarczym rośnie jednocześnie z fiskalizmem. Przed pierwszą wojną światową za najbardziej fiskalne państwo uchodziła monarchia austro-węgierska, w której stopa podatkowa przekraczała 12 procent. Dzisiaj coś takiego istnieje jedynie w tzw. rajach podatkowych, podczas gdy w pozostałych państwach socjalizm i demokracja doprowadziły wyzysk do granic absurdu. Najlepszym tego dowodem jest choćby to, że prawie 30 procent PKB, czyli tego, co w Polsce zostało wytworzone i sprzedane, powstaje w tzw. szarej strefie, a więc w konspiracji przez argusowym okiem fiskusa. Gdyby nie poczucie odpowiedzialności, a nawet poświęcenie przedsiębiorców, gospodarka poddana presji fiskalizmu prawdopodobnie by się już załamała. To jednak jeszcze nie wyjaśnia przyczyn, dla których na stanowisko kapitana życia gospodarczego awansował bankier. Wydaje się, że przyczyn tego awansu należy szukać zarówno w obydwu wojnach światowych, jak i rozroście socjalizmu.
Rabunek w dwóch postaciach
„Wielka wojna” 1914-1918, nazwana później pierwszą wojna światową, projektowana była na co najwyżej pięć miesięcy. Potem miało nastąpić ostateczne zwycięstwo, po którym wszyscy mieli żyć długo i szczęśliwie, oczywiście za wyjątkiem poległych. Toteż rządom państw wojujących zabrakło pieniędzy już po pierwszych pięciu miesiącach wojny, która jednak ani myślała się zakończyć. W tej sytuacji państwa wojujące zdobyły środki na kontynuowanie wojny poprzez rabunek własnych obywateli. Zatem już w pierwszym półroczu każde z państw dopuściło się wobec własnych obywateli tego, przed czym, przy pomocy wojny, miało ich uchronić. Rabunek ten polegał na jednostronnym wycofaniu się rządów ze zobowiązań wynikających z kursu waluty względem złota, przy jednoczesnym narzuceniu obywatelom obowiązku posługiwania się nadmuchiwaną walutą poprzez przepisy o prawnym środku płatniczym. Rabunek ten mógł być dokonany przy udziale banku centralnego, któremu w tej sytuacji podporządkowane zostało całe życie gospodarcze każdego kraju.
Druga wojna światowa, w której państwa odrzuciły wszelkie pozory, zależność gospodarki każdego kraju od banku centralnego i w ogóle banków pogłębiła jeszcze bardziej, zwłaszcza, że socjalizm w tym okresie też poczynił ogromne postępy, polegające m.in. na objęciu wszystkich obywateli przymusem ubezpieczeń społecznych i wieloma innymi przymusami, mającymi konsekwencje finansowe. Gromadzone w ten sposób środki były przejmowane przez banki, które z kolei udzielały z tego pożyczek rządom mającym deficyty budżetowe. Tworzące się w ten sposób długi publiczne muszą być „obsługiwane”, a to znaczy, że obywatele, którym własne rządy już raz odebrały ich pieniądze pod pretekstem wspomnianych przymusów, muszą jeszcze raz płacić bankom wynagrodzenie za umożliwienie im skorzystania z tych pieniędzy. Nic więc dziwnego, że w tych warunkach bankier wyrósł na pierwszoplanową postać życia gospodarczego, zaś opowieści, jak to jeden grandziarz podszedł drugiego, zajmują czołówki gazet.
Smarowanie tłustych połci?
Panuje jednak powszechne przekonanie, że zmuszenie ludzi do oszczędzania w bankach, pozwala im na skorzystanie z kredytu konsumpcyjnego, co podkręca gospodarczą koniunkturę. Ten sposób myślenia przypomina co prawda wymówki Ugolino, że zjadł własne dzieci po to, by zachować im ojca, ale czasy są dziś takie, że logiki nie ma nie tylko w tej, ale i w innych dziedzinach. Powiedzmy jednak, że to wszystko prawda i możliwość sięgnięcia do zgromadzonych przez lichwiarzy skarbów Sezamu stanowi dobrodziejstwo dla ludzi biednych, bo wcześniej, w interesie tychże lichwiarzy, obrabowanych przez własnych, demokratycznych przywódców. Przekonałem się jednak na własnej skórze, że tak nie jest. Oto w tych dniach przyszedł mi do głowy pomysł, by kupić sobie na raty rower. Sklep, w którym chciałem to zrobić, ma umowę w bankiem Cetelem, który się chwali, że jest „liderem” w dziedzinie kart kredytowych. Jednak ja kredytu w tym banku nie dostałem, chociaż przedstawiłem zaświadczenie, że zarabiam całe tysiąc złotych, a telefonicznie poinformowałem, że oprócz tego uzyskuję jeszcze inne dochody z praw autorskich. Wprawdzie pani z banku interesowała się, gdzie to tak pisuję, ale uprzejmie zakładam, że nie odmówiono mi kredytu na rower ze względów politycznych, tylko z powodu niskich zarobków. Ale gdybym zarabiał więcej, to nie chciałbym w ogóle mieć nic wspólnego z bankiem Cetelem, tylko kupiłbym sobie rower za gotówkę bez żadnej łaski. Zresztą mniejsza już o mnie i moje nastroje, ale jeśli odmówiono mi kredytu ze względu na zbyt niskie zarobki, to znaczy, że ludzie biedni, bo obrabowani przez fiskusa, nie mają z tych banków żadnego pożytku i to nie tylko w dziedzinie kredytów konsumpcyjnych, tylko również kredytów np. na rozkręcenie przedsiębiorstwa. W takiej sytuacji wygląda na to, że banki nie są żadnym kołem zamachowym gospodarki, tylko rodzajem pasożyta, takiego tasiemca, na szczęście nie uzbrojonego. Wydaje się tedy, że jedynym lekarstwem na ten gospodarczy parazytyzm jest przywrócenie ludziom władzy nad własnymi pieniędzmi, poprzez skasowanie większości przymusów powodujących finansowe konsekwencje i uchylenie wszelkich przepisów zmuszających ludzi do lokowania pieniędzy w bankach, czy rozliczania się za ich pośrednictwem.
Stanisław Michalkiewicz
(10 lipca 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)