Jak wiadomo, w Unii Europejskiej panuje gospodarka planowa. Może nie w takiej postaci, w jakiej pragnął uszczęśliwić świat Hilary Minc, niemniej jednak. Hilary Minc, dyktator gospodarki polskiej w latach stalinowskich („A teraz wchodzi wicepremier Minc i więcej wam nie powiem ninc” – pisał poeta – bo i po cóż w takich momentach cokolwiek mówić?), zwycięzca „bitew o handel”, przemysł i wszystko, co tylko państwo może obywatelom ukraść, w głębi duszyczki pielęgnował swój gospodarczy ideał, w postaci „planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy”.
Ideał ten próbowano zbliżyć do życia najpierw tak zwanymi „metodami administracyjnymi”, to znaczy – poprzez zabijanie krnąbrnych przedsiębiorców i właścicieli, umieszczanie ich w więzieniach i obozach pracy, a w najlepszym razie – poprzez tzw. „domiary”, czyli grabież za pośrednictwem urzędów skarbowych. Kiedy minął okres surowości („za Stalina – dyscyplina!”), „metody administracyjne” zostały pryncypialnie skrytykowane przez ich beneficjentów, którzy, obłowiwszy się na socjalistycznych przemianach, pragnęli w spokoju przetrawić zdobycze ludu pracującego. Nie zabijano już tedy krnąbrnych przedsiębiorców, chociaż więzienny miecz Damoklesa wciąż nad nimi wisiał, podobnie jak „domiary”, przed którymi można się było uchronić, wchodząc w niebezpieczne związki z płomiennymi krzewicielami socjalizmu. Jak to przewidział jeszcze przed wojna św. Ildefons – „Bo mówiła żony ciotka: tych co płacą – nic nie spotka”.
W Unii Europejskiej żadnego zabijania, ani więzień nie ma, to znaczy – jeszcze nie ma, ale bo też Unia Europejska dopiero zaczyna rozwijać przed nami pawi ogon swoich możliwości, więc wszystko przed nami, zwłaszcza, że prawne narzędzia terrory są już gotowe i tylko od politycznej woli lub konieczności zależy, kiedy zostaną użyte. Niezależnie od tego jednak, w Unii Europejskiej też obowiązuje gospodarka planowa, z uwzględnieniem ideału Hilarego Minca, w postaci planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy. W latach 80-tych uczestniczyłem w realizacji tego ideału na francuskiej winnicy w gminie Saint-Amour, kiedy to podczas winobrania musieliśmy zniszczyć w sposób widoczny niemal połowę zbioru gwoli zadośćuczynienia normie określającej dopuszczalną wydajność z hektara winnicy w ilości 50 hektolitrów. Ta norma była rezultatem tzw. kwotowania produkcji wina; Komisja Europejska, to znaczy urzędujący tam przedstawiciele biurokratycznej międzynarodówki ustalali, ile wina „potrzeba”, po czym rozdzielali tę ilość między poszczególne kraje winiarskie. Te z kolei rozdzielały przyznaną kwotę między poszczególne departamenty, departamenty z kolei – na gminy i w ten oto sposób w gminie Saint-Amour dopuszczalna wydajność z hetara została ustalona na 50 hl. Wspominam o tej drodze służbowej („Od idioty do idioty idzie sobie, panie złoty, papier. Potem w męce, w wielkim pocie, zwróci idiota idiocie papier”) również dlatego, że jakiś kretyn, których dlaczegoś mnóstwo zatrudnia „Gazeta Wyborcza” napisał, że taka wydajność jest „optymalna” ze względu na „walory smakowe”. Czego to nie wymyślą poprawni politycznie durnie!
Jak wiadomo, w Unii Europejskiej kwotowana jest również produkcja mleka. Poszczególne państwa mają poprzydzielane „kwoty mleczne”, podobnież dokładnie wyliczone przez brukselskie i inne biurokratury. Kwot tych nie wolno przekroczyć pod rygorem drakońskich kar („król srogie głosi kary…”), w rezultacie czego w znanych mi miejscowościach na Lubelszczyźnie trudno zobaczyć dzisiaj krowę, ponieważ hodowla przestała się „opłacać”. „Opłaca się” najbardziej otrzymywanie „dopłat rolniczych” w czym, jeśli chodzi o Polskę, przoduje Kościół. Zgodnie z diagnozą Stefana Kisielewskiego, „socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju”, toteż na rezultat nie trzeba było długo czekać. W połowie roku 2007 mleko, śmietana, masło, twaróg i ser żółty podrożały średnio o 30 procent. Ciekawe, co brukselskie biurokratury w związku z tym postanowią. Wprawdzie najgorsze są nieproszone rady, ale ponieważ sprawa jest poważna, przeto zupełnie bezinteresownie podsunę sposób zastosowany jeszcze przed pierwszą wojną światową przez niejakiego pana Zapalskiego, ziemianina z powiatu proszowskiego.
Jak wspomina w swoich pamiętnikach Adam Grzymała-Siedlecki, pan Zapalski w młodości był na uniwersytecie, gdzie przyswoił sobie mnóstwo rozmaitych mądrości. Wrócił potem do odziedziczonego majątku, w którym gospodarował wcale rządnie. Aliści pewnego razu przytrafiło mu się nieszczęście; sanie wywróciły się tak fatalnie, że pan Zapalski uderzył głową w węgieł stodoły. Na domiar złego, europejskie rynki zaczęło zalewać tańsze zboże amerykańskie, co wywołało kryzys w rolnictwie. Pan Zapalski postanowił stawić mu czoła, ale na skutek wspomnianego wypadku, jego umysł zaczął pracować jakimś iloczynem teorii naukowych i bzika. Doszedłszy do wniosku, że nie może zwiększyć popytu na zboże, co pozwoliłoby na utrzymanie wyższej ceny, postanowił ograniczyć podaż. W związku z tym zarządził, by nie obsiewać większości należących do majątku pól. Zrozpaczony rządca wymógł na nim tyle, że zakazem obsiewania objął tylko połowę posiadanych gruntów. Sąsiedzi-hreczkosieje jeszcze długo potem wzdychali, że kiedy w młodości szedł na uniwersytet, to wiedzieli, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
Okazuje się, ze postępowanie Komisji Europejskiej jest bardzo podobne w skutkach do poczynań pana Zapalskiego, chociaż nie słychać, by tamtejsze biurokratury płci obojga miały wypadki z uszkodzeniami głowy. Zresztą może i miały, ale najwyraźniej utrzymują to w ścisłej tajemnicy.
Stanisław Michalkiewicz
(12 listopada 2007)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)