Jak wiadomo, w teologii katolickiej grzech pierworodny określany bywa „szczęśliwą”, a nawet „błogosławioną winą”. W jednej z modlitw znajduje się nawet uzasadnienie tego paradoksu: „o szczęśliwa wino, którą zmazał tak wielki Odkupiciel!”

Mimo „szczęśliwego”, a nawet „błogosławionego” charakteru grzechu pierworodnego, nie przestaje on być uznawany za grzech. „Błogosławiony grzech”? Czy coś takiego jest w ogóle do pomyślenia?
W związku z kryzysem w sektorze ochrony zdrowia i zamieszaniem wokół Centralnego Biura Antykorupcyjnego, debata na temat korupcji nabrała znowu rumieńców. Oliwy do ognia dolała wypowiedź Rzecznika Praw Obywatelskich, dra Janusza Kochanowskiego, który en passant przyznał, że również on sam wręczył prezent lekarzowi, który wyprowadził z ciężkiego stanu jego matkę. Dziennikarze wywęszyli, że prezent został wręczony jeszcze przed zakończeniem leczenia, a więc nosił znamiona podarunku ad captandam benevolentiam, czyli mówiąc wprost – łapówki.
Jak wspominał wielokrotnie Stefan Kisielewski, „socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju”. Jednym z takich problemów jest korupcja. Pojawia się ona jako rezultat działania prawa podaży i popytu. W czasach PRL, zwłaszcza w jej fazie agonalnej, na rynku brakowało wszystkiego, mimo, a właściwie wcale nie „mimo” – tylko w następstwie tak zwanej „gospodarki planowej”. Pamiętam, że jako uczeń II klasy szkoły podstawowej, korzystałem z czytanek, wśród których znajdowało się porównanie ZSRR i USA. W pierwszym punkcie (a było ich chyba ze dwadzieścia), autorzy czytanki stwierdzali, że „W ZSRR istnieje planowa gospodarka państwowa”, podczas gdy „W USA pracuje się bez planu”. Nawet dla dziecka było jasne, że z pracy „bez planu” nic dobrego wyniknąć nie może, dlatego tym bardziej zagadkowe były przyczyny dobrobytu, z którego wtedy słynęła w świecie Ameryka. „To jest Ameryka, to słynne USA, to jest wspaniały kraj, na ziemi raj!” – śpiewali chłopi w Radawie koło Jarosławia, popijając piwo. Propaganda głosiła swoje, a ludzie, jak się okazuje, wiedzieli swoje.
Gospodarka planowa polegała bowiem na tym, że urzędnicy w Warszawie wyliczali, ile to potrzeba będzie wyprodukować fajerek, a ile pogrzebaczy, a następnie próbowali dostosować do tego i „moce produkcyjne” i „zasoby surowcowo-materiałowe”. Na tej podstawie uchwalany był Narodowy Plan Gospodarczy w postaci ustawy i od tej chwili wszyscy musieli wykonywać zapisane tam zadania. Wynikał z tego nieprawdopodobny bałagan, jak zwykle, kiedy ludzie próbują zastępować spontaniczny porządek rynkowy biurokratycznym porządkiem zadekretowanym. Na rynku pojawiało się mnóstwo towarów, których nikt nie potrzebował, ale które produkowano, bo „zaczepiły się” o plan, podczas gdy towarów poszukiwanych nieustannie brakowało. Nikt jednak nie mógł przestawić produkcji z towarów niechodliwych na poszukiwane, bo plan był obowiązującym prawem. W rezultacie gospodarka socjalistyczna była gospodarką permanentnego niedoboru. Na ten niedobór rynek reagował zgodnie z prawem podaży i popytu; cena towarów poszukiwanych stale rosła, ale nie w sposób zwyczajny, tylko bardziej skomplikowany. Ponieważ ceny były ustalane urzędowo, to oficjalnie rosnąć nie mogły. Rosły jednak nieoficjalnie, powiększane o prowizję, jaką inkasowali urzędnicy pracujący przy dystrybucji towarów, błędnie nazywani „handlowcami”. Oczywiście żadnymi „handlowcami” nie byli, bo głównym źródłem ich dochodów była renta z przyznanego im przez władzę przywileju dystrybucji towarów. Każdy, kto pamięta czasy PRL, zapewne zgodzi się z poglądem, że kierownik sklepu, a nawet sprzedawca, nie był przedsiębiorcą w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, tylko – przedstawicielem władzy. W sytuacji przewagi popytu nad podażą, wejść w posiadanie deficytowego towaru można było dopłacając do oficjalnej jego ceny prowizję dla sprzedawcy, czyli – łapówkę. W ten sposób, co prawda trochę bardziej skomplikowany, niż w normalnych okolicznościach, prawo podaży i popytu jednak działało; w posiadanie deficytowego towaru wchodził ten, komu bardziej na nim zależało i kogo stać było na zapłacenie wyższej ceny. Warto przy tym dodać, że nie zawsze chodziło o pieniądze. Wartość rynkową miały również towarzyskie znajomości. W takich przypadkach dochodziło do swoistego obrotu bezgotówkowego; przedmiotem obrotu były wzajemne przysługi, co wyrażało się w dwuznacznej formule: „róbmy sobie na rękę”. Te wzajemne przysługi, w miarę pogarszania sytuacji na rynku oficjalnym, wyświadczane były w coraz to większej skali, doprowadzając wreszcie do wykształcenia się rynku alternatywnego, funkcjonującego już według normalnych zasad.
Korupcja zatem była naturalną reakcją obronną ludzi i rynku na gospodarkę socjalistyczną i jej doktrynerskie dziwactwa w postaci choćby „gospodarki planowej”. Gdyby jej nie było, sytuacja byłaby z całą pewnością o wiele gorsza, przede wszystkim dlatego, że niemożliwe byłoby powstanie rynku alternatywnego, który w sposób co prawda trochę kosztowny, niemniej jednak bezbłędnie korygował absurdy będące następstwem ustroju, jakiego świat nie widział. Ponieważ od czasów PRL niewiele w Polsce pod tym względem się zmieniło i nadal bardzo wiele dziedzin gospodarki, np. ochrona zdrowia czy edukacja, funkcjonuje według doktrynerskich, absurdalnych zasad socjalistycznych, korupcja umożliwiająca istnienie rynku alternatywnego, stanowi prawdziwe dobrodziejstwo. W przeciwnym razie osoby naprawdę chore, mogłyby nie dożyć swojej kolejki do operacji, podczas gdy dzięki korupcji mogą przeżyć. Mamy zatem do czynienia z niewątpliwie pozytywnymi następstwami korupcji, chociaż, jak każda renta ufundowana na przywileju, podnosi ona koszty produkcji materialnej i usług, pogarszając efektywność gospodarki. Nic jednak na to poradzić nie można, ponieważ eliminacja korupcji przy zachowaniu doktrynerskich zasad socjalistycznych byłaby jeszcze gorsza. W tej sytuacji pozostaje nam potraktować korupcję jako sui generis grzech pierworodny; rodzaj kary boskiej za dopuszczenie socjalistów do władzy.

Stanisław Michalkiewicz
(14 stycznia 2008)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)