Pan Zagłoba zwykł był mawiać: Mam żołnierską naturę: zjem coś dobrego byle dużo. Wypowiedź sienkiewiczowskiego bohatera przypomniała mnie się w związku wypowiedzią amerykańskiego sekretarza skarbu, Gaithnera. Jego zdaniem, najważniejsze, to nie wahać się, tylko szybko wprowadzać program ratunkowy. Tymczasem sam program budzi rozliczne wątpliwości.
Najważniejsza z nich, to czemu ma służyć ów program. Program ciągle się rozszerza; mamy w nim elementy uzdrawiania niewątpliwe chorego systemu finansowego, ale więcej jeszcze działań typowo stymulacyjnych, wspierających wzrost gospodarczy. Tymczasem oba te cele kłócą się ze sobą.
Program uzdrawiania finansów powinien wyprowadzić amerykański sektor finansowy z jego obecnego stanu wysokiej niepewności, eliminując z niego toksyczne aktywa (których wartość jest niepewna, ale często bliższa zera niż wartości nominalnej!), aby oczyścić bilans i zmniejszyć skalę zaangażowania banków do – w miarę! – bezpiecznych rozmiarów.
Można się (do czasu!) spierać, jak to zrobić, ale sens uzdrowienia systemu finansowego – tego krwioobiegu kapitalistycznej gospodarki rynkowej – nie budzi wątpliwości. Tymczasem to wokół tego programu trwa kontredans jeszcze od czasu planu Paulsona za poprzedniej, bushowskiej administracji.
Kontynuowane są populistyczne próby przekształcenia go w program wyciągania z długów niekompetentnych firm i nieroztropnych obywateli. W dodatku coraz więcej jest w nim typowych działań stymulacji fiskalnej, mających zapobiegać spadkowi produkcji przez subsydiowanie rozmaitych działań i grup zawodowych. Do tego zwycięscy Demokraci dorzucają swoje ulubione, a wielce kosztowne, socjalne chimery w obszarze ochrony zdrowia czy oświaty.
A przecież, jeśli trzeba przeprowadzić sanację systemu finansowego i dopasować skalę jego działalności do zmniejszonych możliwości kredytowania, to podkręcanie na siłę koniunktury będzie ten proces jedynie utrudniać.
Popyt na kredyt maleje w sposób naturalny w czasie recesji. Najwyraźniej nowej administracji nie wywietrzały marzenia o unieważnieniu cyklu koniunkturalnego i o bezrecesyjnej gospodarce. Przypominam, że recesja, to okres kuracji po ekscesach ekspansji. Amerykańska gospodarka (i nie tylko ona) będzie po niej niewątpliwe sprawniejsza i zdrowsza.
Wiele wskazuje jednak na to, że nowe, ambitne, choć niekoniecznie kompetentne, władze Ameryki gotowe są na kolejne ratowanie gospodarki przed głęboką recesją. Utrudni to wychodzenie systemu finansowego z kryzysu, recesji i tak nie zlikwiduje, ale za to przyspieszy kolejną fale inflacji.
No, ale na krótką metę ludzie będą zadowoleni, bo władze pomagają Main Street (tzw. zwykłym ludziom) a nie Wall Street (w opinii gawiedzi: chciwym bankierom). No więc, jest już program, sklecony według recepty: zrobię co głupiego, byle szybko. A płacić będą za to przez lata właśnie zwykli ludzie. I to niekoniecznie ci, którzy kupowali domy, na które ich nie było stać, lecz zwykli podatnicy, którzy nie zadłużali się nad miarę, pracowali solidnie, a nawet oszczędzali (co w Ameryce ostatnio było rzadkością).
Znacznie gorsze jest jednak to, że – z racji skali amerykańskiej gospodarki – szaleństwa polityki gospodarczej w tym kraju okażą się kosztowne także dla reszty świata.
Jan Winiecki
Źródło: www.money.pl