„>>Panu Bogu wierzymy na słowo, a pozostali są proszeni przedłożyć dokumenty<< – taki napis wisiał w biurze zajmującym się obsługą polityków. W kampanii reklamowej euro w Polsce opinii publicznej tak naprawdę nie przedkłada się dokumentów. Mamy w najlepszym wypadku wyznania wiary. Stąd w sprawie euro bliżej do poprawności politycznej niż do koniecznej uczciwej debaty. „Wojny nie przyniosły takich zniszczeń i nędzy narodom jak błędne poglądy na ekonomię” – powiedział XIX-wieczny angielski historyk cywilizacji Tomasz Buckley. Dziś, gdyby kazano mu wypowiedzieć się o euro, pewnie powtórzyłby to samo.
Między plagą a manną z nieba
Euro tak jak unię trzeba chronić przed zwolennikami i przeciwnikami. Niedawna historia z wstąpieniem Polski do UE pokazała, jak bardzo mylili się jedni i drudzy. Pierwsi – czyniąc z niej wyłączną siłę motoryczną rozwoju Polski, a drudzy – źródło wszelkich nieszczęść, które spadną na nas niczym plagi egipskie. Czy od wejścia i z powodu bycia w unii polskie sądownictwo poprawiło jakość świadczonych usług, zwanych wymierzaniem sprawiedliwości? To, jakie jest sądownictwo, jak funkcjonują inne instytucje w Polsce, zależy od wybieralnego w kraju parlamentu i rządu. Trzymają one w rękach ponad 90 proc. spraw, które wpływają na rozwój kraju i zamożność obywateli. Dlatego warto ocenę wprowadzania euro (a nie kwestię – kiedy) rozpocząć od wyjaśnienia istoty pieniądza i źródła pochodzenia bogactwa. Można odnieść wrażenie graniczące z pewnością, że najczęściej wypowiadający się w tej sprawie nie pamiętają, czym tak naprawdę jest pieniądz.
W „Intrygującym pieniądzu” zmarły kilka tygodni temu Milton Friedman przypominał, że „pieniądz jest czymś, co znajduje powszechną akceptację, i jest wymieniany na dobra i usługi; to, że jest on akceptowany, nie oznacza wcale, iż jest przedmiotem konsumpcji, ale że stanowi tymczasowe ucieleśnienie siły nabywczej, które może zostać spożytkowane do zakupu innych dóbr i usług”. Mimo to miazmat, że pieniądz jest wartością samą w sobie, ciągle funkcjonuje i jest upowszechniany przez osobistości świata nauki, a w ślad za nim – i polityki. „Choć wartość pieniądza opiera się na fikcji, spełnia on niezmiernie pożyteczną funkcję ekonomiczną. Jest jednak także zasłoną, za którą kryją się prawdziwe siły przesądzające o bogactwie narodu, takie jak możliwości jego obywateli, ich pracowitość i pomysłowość, zasoby, jakimi dysponują, sposoby ich politycznego i ekonomicznego zorganizowania itp” – czytamy w „Intrygującym pieniądzu”. Pisał o tym dwa wieki wcześniej Adam Smith w „Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”: „Nie pieniądz, ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa”.
Między złotem a eksportem
Prawdziwym punktem wyjścia dyskusji o euro powinna być odpowiedź na pytanie, jaka jest natura i pochodzenie bogactwa. Czy bogactwo pochodzi ze złota, kamieni szlachetnych i pieniądza, jak przez wielki myśleli rządzący Portugalią i Hiszpanią, czy może z popierania eksportu i prześladowania importu, jak sądzono we Francji. A może jednak z pracy, jak zaczęto myśleć w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i w Polsce początku lat 90. ubiegłego stulecia.
„Ludzie na świecie są tacy sami” – dowodził Hernando de Soto w „Innym szlaku”. Tak samo chcą pracować, oszczędzać, bogacić się. To, co powoduje, że efekty ich pracy tak bardzo się różnią, to jakość systemu, w którym ludzie żyją. Czy zatem nasze bogactwo zależy od koloru farby na banknocie będącym w obiegu, czy może od jakości systemu politycznego, gospodarczego, społecznego, który albo umożliwia tworzenie bogactwa, albo je marnotrawi? Gdyby decydował jednak o tym kolor farby drukarskiej, to Panama z racji tego, że dolar amerykański jest w tym kraju urzędową walutą, byłaby podwójnie bogata, bo dochodziłby jeszcze korzyści z posiadania kanału. Dlaczego tak jednak nie jest? Przecież ten kraj ma nie tylko dobry, ale wręcz najlepszy pieniądz na świecie. Jest on elementem „infrastruktury” gospodarki jeszcze bardziej rynkowej niż europejska. Przed politykami Panamy (nawet dyktatorami) dolar był i jest chroniony. A mimo to wyniki ekonomiczne Panamy i USA rażąco się różnią. Dlaczego? Czy pieniądz jest samoistną „infrastrukturą” gospodarki, zapewniającą bogactwo samą swoją obecnością? Czy może jest tylko symbolem siły wynikającej z zasad, na jakich są oparte państwo, gospodarka i społeczeństwo? Zauważmy, że gdyby tak nie było, to Kuba, gdzie realnym i dopuszczalnym środkiem płatniczym jest dolar, nie byłaby od dziesiątków lat pogrążona w nędzy. Bogactwo nie przenosi się przez dotyk nawet najlepszego pieniądza.
Bez fundamentu klasycznych zasad (m.in. uznania pracy za źródło bogactwa) i zbudowanego na nim systemu euro będzie takim samym rozwiązaniem infrastrukturalnym jak dla przyszłości socjalizmu paczki przysyłane po stanie wojennym. Pieniądze nie mają samoistnie mocy cudotwórczej ani sprawczej. Panama, Kuba, była NRD (gdzie zamieniono socjalistyczną markę na tę dobrą) są chyba wystarczającymi przykładami, że wierzyć należy Panu Bogu, a od innych trzeba żądać okazania dokumentów, a nie wizualizacji wyników arkuszy kalkulacyjnych, pomijających rzeczywistość.
Wszystko jest polityką
Uczciwa odpowiedź na pytanie o naturę i pochodzenie bogactwa da nam szansę na ocenę wolną od mistyki, propagandy, własnych sympatii i skłonności. Rozważmy zatem wprowadzanie euro w Polsce w aspekcie politycznym, ekonomicznym i psychologicznym.
Wstąpienie do UE było decyzją polityczną (zauważmy, że na merytoryczną dyskusję publiczną nie było miejsca). Pociąga to automatycznie zgodę na obecność w strefie euro. Zgodnie z traktatem z Maastricht, każdy kraj członkowski UE w następnej kolejności jest zobowiązany dążyć do spełnienia kryteriów zbieżności wprowadzenia euro (nie dotyczy to Wielkiej Brytanii i Danii). Zatem rozstrzygające powinny być kryteria merytoryczne, bo politycznie sprawa została przesądzona wraz z przyjęciem traktatu. Czy zatem należy uznać kwestię techniczną, jaką jest data wprowadzenia euro, za spełnienie któregoś z kryteriów merytorycznych? Zgodnie z logiką, to właśnie ich spełnienie powinno z urzędu, na mocy podpisanego traktatu, spowodować znalezienie się w strefie euro. Data jest wyłącznie efektem spełnienia kryteriów. Skupianie się na dacie i publiczne licytowanie, kto jaką woli, prowadzi do skrajnego upolitycznienia wprowadzenia euro. Gdyby tak się stało, oznaczałoby, że nie liczą się względy merytoryczne, tylko nie ujawniony publicznie interes polityczny licytującego datę.
Tak istotna sprawa jak wejście do obcego systemu monetarnego nie może być kwestią techniczną, ale merytoryczną. Na szali stworzonej dla zważenia ciężaru gatunkowego przedstawianych publicznie argumentów data nie powinna się znaleźć po żadnej ze stron. Zauważmy, że zarówno ta bliska, jak i odległa są wyłącznie informacją o modelu politycznego zegara wypowiadających się o tych kwestiach – niczym więcej.
Zostawmy sprawy trzeciorzędne, acz propagandowo efektowne, i zważmy dwa polityczne argumenty znaczącego kalibru. Bez wątpienia wspólne władze monetarne to bardzo poważny instrument do tworzenia wspólnego państwa wewnątrz unii. Likwidacja narodowej waluty uniemożliwi jednak prowadzenie niezależnej polityki monetarnej i gospodarczej przez polski rząd. Nie można przyjmować domniemania rażącej niekompetencji rządów w Polsce, a za tym – szkodliwości ich polityk dla kraju, tak samo jak domniemania obiektywnie pozytywnych dla nas decyzji Europejskiego Banku Centralnego. Praktyka pokazuje, że prowadzenie wspólnej polityki monetarnej dla tak zróżnicowanych gospodarczo państw w strefie euro jest w najlepszym razie ich wypadkową. Nie będzie w takiej sytuacji służyła ani krajom biedniejszym, ani bogatym. Czy zatem wspólne wewnątrzeuropejskie państwo (a nie „ojczyzna narodów”) za sprawą euro nie jest wartością równoważną z możliwością i koniecznością dostosowywania polityki monetarnej do potrzeb rozwoju własnego kraju? Doświadczenie, a nie ideologia, powinno pozwolić na dokonanie właściwego wyboru.
Szare komórki i kalkulator
Niezwykle cennych argumentów dostarcza raport NBP z 2004 r. „Wprowadzenie wspólnej waluty wraz z towarzyszącą mu eliminacją ryzyka kursowego i kosztów transakcyjnych będzie prowadzić do lepszej porównywalności cen oraz wzrostu konkurencji na rynku dóbr i usług. Wzrost konkurencji przyczyni się do lepszej alokacji pracy i kapitału oraz zwiększy presję na efektywne wykorzystanie dostępnych zasobów, co spowoduje wzrost wydajności czynników wytwórczych”. Jak widać, zapowiadane procesy alokacji pracy i kapitału już przybrały formę zaawansowaną, a nawet w niektórych obszarach krytyczną dla naszej gospodarki i to bez przyjmowania euro. Aby kontynuować inwestycje budowlane, polskie firmy rekrutują swoich byłych pracowników za granicą, oferując im wynagrodzenie zbliżone do tego, które otrzymują oni na budowach w unii. Tak zaczyna się dziać w większości branż polskiej gospodarki. Do „porównywalności cen” wystarczają szare komórki naszych obywateli, czasami wspomagane kalkulatorem. Ryzyko kursowe jest niczym wobec ryzyka nieustających zmian podatkowych. Pierwsze można wyeliminować, korzystając ze standaryzowanych usług na rynku finansowym. Od drugiego nie uchroni nas najlepsza kancelaria doradztwa podatkowego. Zmienność i nieprzewidywalność prawa w Polsce ma bardziej rozstrzygający wpływ na „być albo nie być” znaczącej grupy firm (na przykład zmiana definicji samozatrudnienia) niż sprawa ryzyka kursowego, i to w dodatku wobec tylko jednej waluty.
Powtarzającym się argumentem ekonomicznym „za” wspólną walutą jest przewidywany wzrost gospodarczy Polski po wejściu do strefy euro. Czy tak się w istocie stanie? Jeżeli za rzeczywistość, a nie za wizualizacje wyników z arkuszy kalkulacyjnych, weźmiemy stan gospodarki strefy euro po trzech (i pięciu) latach po wprowadzeniu wspólnej waluty, to mamy przekroczenie dopuszczalnych kryteriów deficytu budżetowego (Francja, RFN, Włochy, Holandia, Grecja), niższy od pozostałych krajów UE wzrost PKB, a wyższe od pozostałych (dwukrotnie w porównaniu z Wielką Brytanią) bezrobocie (we Francji i RFN). Praktyka dowodzi, że jest na odwrót, niż w wyznaniach wiary i zapewnieniach mężów uczonych i świątobliwych.
Za, a nawet przeciw
Wśród polityków mamy tych wierzących w UE i w euro jako siłę sprawczą i naprawczą (na przykład finansów publicznych) oraz agnostyków wolnych od pokusy łatwej wiary, dla których zachowanie niezależności umożliwia prowadzenie właściwej dla Polski polityki monetarnej i gospodarczej. Wśród ekonomistów są tacy, których irracjonalna wiara w sprawczą siłę pieniądza, gdyby była prawdziwa, przenosiłaby góry (te ze złota), jak i i tacy, którzy źródła bogactwa narodu i kraju upatrują w czynnikach wewnętrznych. Skoro tak się mają sprawy z elitą, to nie dziwmy się części społeczeństwa, które chce wierzyć w automatyczne przeniesienie siły nabywczej euro z bogatych krajów do Polski. Uszanujmy i tych w społeczeństwie, którzy mają wolę zachowania narodowej waluty. Może jest to ta część, która widziała głęboką biedę w krajach strefy euro. Bieda wygląda tak samo jak nasza, mimo że my dopiero co znaleźliśmy się w unii i nie mamy jeszcze euro.
Milton Friedman, który nie dawał euro – jako projektowi czysto politycznemu, a nie ekonomicznemu – więcej niż 15 lat, całym swoim życiem i dziełami udowodnił, że to idee, a nie pieniądze rządzą światem. I co do tego w Polsce – zwłaszcza po 1979 r. – nie powinniśmy mieć wątpliwości.”
Andrzej Sadowski
(18 grudnia 2006)
(Andrzej Sadowski jest Wiceprezydentem Centrum im. Adama Smitha.Artykuł ukazał się w tygodniku „Wprost” (nr 1252 z 10 grudnia 2006). Publikujemy go za zgodą Autora
Czytaj także:
„Karl Sigfrid – Tak czy nie dla euro?”