Polityka interwencjonizmu autorytetami stoi. Bez nich ani rusz. Skąd bowiem ktoś, nie interesujący się na co dzień mechanizmami ekonomicznymi, bez elementarnej wiedzy na temat stanu gospodarki wiedziałby, że interwencjonizm to dobre rozwiązanie? Taki na przykład ZUS czy państwowa służba zdrowia – dlaczego ludzie sądzą, że to dobre rozwiązanie? Albo, że dany polityk akurat mówi mądrze, a nie bredzi głupoty, albo że globalne ocieplenie jest prawdziwym zagrożeniem? Ano sądzą tak dlatego, że tak im mówią ci, których uznali za autorytety.
Rzecz jasna autorytet autorytetowi nierówny a i wiele zależy od grupy społecznej, dla której jest autorytetem. Nie wdając się w zawiłe dywagacje – osoby obdarzane zaufaniem, pełniące w społeczeństwie funkcje autorytetów, można z grubsza podzielić na dwie kategorie: naturalne i fiducjarne. Łączy je wszelako jeden warunek – muszą trafić do przekonania społeczeństwa.
Naturalnymi autorytetami zostają ludzie dzięki własnej wiedzy, pracy, osiągnięciom itd. Z perspektywy potrzeb polityki interwencjonizmu są oni jednak mało przydatni. Powody tego są dwa. Po pierwsze ktoś, kto pozycję społeczną i zaufanie osiągnął dzięki własnym zdolnościom i pracy z definicji samodzielnie myśli. A skoro tak, to niekoniecznie musi poprzeć ten czy inny pomysł, przy czym istnieje zagrożenie, że skrytykuje go w taki sposób, że nie będzie jak replikować. No i właściwie dlaczego ktoś miałby narażać swoją reputację dla jakiejś politycznej awantury?
Z drugiej strony zasięg oddziaływania naturalnych autorytetów jest ograniczony barierą inteligencji odbiorców. Przychodzi mi na myśl profesor Robert Gwiazdowski – ma wiedzę i zmysł obserwacji. W oparciu o swoje wiadomości od lat przeprowadza analizę konkretnych sytuacji i jeszcze potrafi w sposób przystępny przekazać wnioski. Ale żeby zetknąć się z jego myślą trzeba po pierwsze chcieć pogłębić swoje wiadomości, po drugie trzeba je mieć i w dodatku samodzielnie myśleć. Albo jeszcze prościej – przecież Państwo czytacie ten tekst nie dlatego, że Wam się nudzi a na portalach randkowych nic się nie dzieje, prawda? Coś Was interesuje, jesteście ciekawi świata a przede wszystkim nie boicie się myślenia (co Autorowi może wyjść bokiem jak poczyta komentarze). Trzeba tutaj przyjąć poprawkę, że dla sporej części społeczeństwa są to zbyt wyśrubowane kryteria.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z autorytetami, które określiłem mianem fiducjarnych, choć równie dobrze pasuje do nich określenie hodowlanych. Tego typu autorytety pojawiają się dlatego, że są często obecne w środkach masowego przekazu. Nieważne, czy roztrząsane są kłopoty z ich biustem, czy uzębieniem; nowa sukienka, rola, płyta czy wyjątkowo głupia wypowiedź. Ważne, że są obecne, nieważne z jakich powodów. A ludzie nader często wpadają w pułapkę słuchania z większym zainteresowaniem i szacunkiem „osoby medialnej”, niż np. sąsiada, który mówi im, że robią głupstwo. Wierzą na słowo, że aktor czy piosenkarz zna się na gospodarce i mechanizmach funkcjonowania państwa, chociaż nigdy nic na ten temat nie mówił, sensownego zwłaszcza. I tu zaczyna się dramat.
Jako się rzekło w promowaniu autorytetów olbrzymią rolę odgrywają media. Ot, chociażby teraz – jeżeli ten tekst przeczyta ktoś, kto pierwszy raz zetknie się z nazwiskiem profesora Roberta Gwiazdowskiego, to sięgając po jego artykuł będzie miał już jakieś nastawienie (dobre lub złe), które wpłynie na jego ostateczny osąd. Rzecz jasna wiem, że p. Robertowi Gwiazdowskiemu taka promocja potrzebna nie jest, ale tu chodzi o przykład. Wracając zaś do tematu – autorytety mają to do siebie, że ludzie z ich zdaniem się liczą. Oznacza to związek świata mediów i polityki. Wyobraźcie sobie Państwo, że np. grupa aktorów występująca w jednej z licznych telewizyjnych oper mydlanych nagle zacznie oficjalnie popierać Andrzeja Leppera. Efekt prosty do przewidzenia – część społeczeństwa zacznie z uwagą słuchać jego wypowiedzi i poważnie podchodzić do jego pomysłów. Stąd też pojawia się zjawisko, które profesor Zybertowicz określił mianem osób, dysponujących wieloma głosami. Jeżeli jakiś znana osoba popiera konkretnego kandydata, to część ludzi nie obciążając się zbytnio myśleniem, a kierując sympatiami oddaje głosy tak, jak ich idole przykazali. Stąd też widoczne zwłaszcza w czasie kampanii wyborczych dążenie do zdobycia poparcia jak największej liczby celebrytów. Dzięki temu politycy lepiej sprzedają społeczeństwu swoje interesy jako interesy ogółu. Do tego zaś doskonale nadają się autorytety fiducjarne, które można wykorzystywać w różnych sytuacjach w zależności od potrzeb. Te zaś się chętnie zgadzają, gdyż mają zapewnione 5 minut darmowej promocji, postrzegane są jako zaangażowane społecznie, ale co najlepsze – i tak wszystko idzie na rachunek polityków. Ciekawe przy tym jest pytanie, jak układają się proporcje udziału autorytetów fiducjarnych do absurdalności głoszonego programu politycznego?
Z drugiej strony przecież media też mają własne interesy, więc politycy starają się od nich jak najbardziej uniezależnić. Konsekwencją jest zjawisko „parcia na szkło”, dzięki czemu ludzie myślący wiedzą komu za co winni „wdzięczność”. Jak widać nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Michał Nawrocki
Foto: http://novakeo.com