„Dziennik” publikuje interesującą dyskusję na temat mediów w Polsce. Poniżej zamieszczamy fragment artykułu redaktora naczelnego „Arcanów”, Andrzeja Nowaka, który kilka miesięcy temu, w związku z wydaniem książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, na własnej skórze doświadczył dość specyficznej postawy największych mediów istniejących w Polsce.
Prostactwo i pycha
Czwarta władza cieszy się w Polsce pozycją szczególną. Chroni ją swoisty immunitet. Środowisku dziennikarskiemu nie tylko nie patrzy się na ręce, ale nie próbuje się nawet zaglądać do jego głów. Wielkie media potrafią wziąć pod lupę swojej krytycznej obserwacji nie tylko (wybranych przez siebie) polityków, ale także księży, środowiska lekarskie, prawnicze, akademickie. Potrafią najzupełniej bezkarnie z pogardą odnosić się do całych grup społecznych (na przykład do chłopów, do tradycyjnie wierzących Polaków albo do ludzi starszych). Kto jednak spojrzy krytycznie nie tylko na środowisko dziennikarskie, ale i na właścicieli jego potężnych narzędzi pracy? Taką możliwość miała niegdyś demokratyczna polityka. Dziś jej nie ma, ponieważ sama stała się częścią gry uprawianej przez media. Te ostatnie traktują ją z pozycji hegemona. Narzucają jej język, manipulują nią, a ci politycy, którzy się tej hegemonii próbują opierać, są piętnowani, ośmieszani, marginalizowani.
Problem hegemonicznego stosunku mediów do polityki łączy się z fundamentalnym pytaniem o to, czy mając taką pozycję, media wciąż służą demokracji. Odpowiedź będzie twierdząca tylko wówczas, jeśli demokrację pojmujemy na sposób Platoński, czyli jako najgorszy z ustrojów. Wielkie media – i dotyczy to nie tylko Polski, lecz całego świata – obsługują te same ludzkie słabości, które uwypukla tak rozumiana demokracja: przede wszystkim lenistwo i niecierpliwość. Oczekujemy od mediów podanej szybko, prostej informacji. Im informacja jest bardziej wyczerpująca, dokładna, sprawdzona, tym trudniej nią manipulować. Jednak informacje takie są wypierane chociażby przez krótkie migawki telewizyjne, które przedstawiają rzeczywistość wybiórczo i powierzchownie, przez co możliwość manipulacji rośnie lawinowo.
Tendencja ta prowadzi w dużym stopniu do umacniania największej wady związanej z tak rozumianą demokracją – prostactwa. Nie jest to jednak wcale (tylko) prostactwo odbiorców medialnej sieczki, ale także, a może przede wszystkim, prostactwo tych, którzy tej sieczki dostarczają. Prostactwo szczególnego zresztą rodzaju, bo łączące się z pychą. Polega ono w pierwszym rzędzie na niezwykle niskim poziomie intelektualnych i moralnych wymagań, jakie media stawiają współczesnym polskim dziennikarzom. Wiedza o historii, geografii, gospodarce, kulturze – to wszystko jest zupełnie niepotrzebne. Ciekawość faktów, gotowość ich dociekania – nawet wbrew własnym, wyjściowym założeniom – to także jest na ogół zbędny balast w dziennikarskiej karierze. Wystarczy tupet i wiedza o tym, co dzisiaj mówią i piszą, czego oczekują przewodnicy mojego stada. I już dziennikarz sam czuje się przewodnikiem stada – stada czytelników, słuchaczy, a nade wszystko widzów. Tę rolę doskonale oddaje metafora, którą Platon opisał funkcjonowanie ateńskiej agory: dominują na niej grupy umysłowych trutni, którzy obsiedli mównice, „robią hałas i szum, i nie dają do słowa dojść nikomu, kto by mówił inaczej”.
Pycha polega na poczuciu siły wynikającej ze zmonopolizowania dostępu do owej medialnej mównicy. Rośnie zaś jeszcze bardziej, kiedy łączy się ze swoistym poczuciem misji: „Teraz was, ciemna maso, pouczę, jak macie myśleć – albo raczej: jak macie nie myśleć. A żebyście nie myśleli, zabawię was – bo przecież tego chcecie. Ja będę myślał za was. Wy myślcie, że myślicie. A jak ktoś mnie, kapłanowi cywilizacyjnego/politycznego postępu, będzie w tej misji próbował przeszkadzać, to zniszczę go – zniszczę go siłą medialnych wzmacniaczy, jakimi dysponuję”.
Wychowawcy, błaźni i kapłani polskiego wstydu
A kto poucza pouczających? Ładnie to wyraził Adam Michnik, stwierdzając niedawno w wywiadzie dla „Przekroju” (z 21 kwietnia 2009 roku), że jego dziennik „dalej jest hegemonem debaty na tematy ważne”. Tę rolę „Gazeta Wyborcza” ma ambicje odgrywać w Polsce od 20 lat. W niej dziennikarze najważniejszych mediów (zwłaszcza elektronicznych) szukają codziennego natchnienia do odpowiedzi na pytanie: o czym dziś będziemy mówić, pisać, kogo będziemy tropić, a kogo okadzać. Choć obecnie mamy do czynienia z pewnym podziałem medialnej sceny na kilka rywalizujących między sobą ośrodków i przed ogniem krytyki ze strony jednego można chronić się w zasięgu oddziaływania innego, to jednak przytoczone wyżej stwierdzenie Adama Michnika pozostaje w pewnym sensie prawdziwe.
Media w Polsce mają nadal swoich kapłanów – kapłanów „polskiego wstydu”. Tych, którzy przez zawstydzanie społeczeństwa starają się uzasadnić swoją funkcję wychowawców. Oni wciąż występują w szatach „hegemonów debaty na tematy ważne”. Ale współczesne polskie media mają też swoich błaznów, bez których osiągnięcie owej hegemonii byłoby niemożliwe. Sukces Adama Michnika nie byłby możliwy bez sukcesu Kuby Wojewódzkiego. I na odwrót: Wojewódzki nie byłby idolem młodzieżowych mas, gdyby nie torowała mu drogi praca ideowa „Gazety Wyborczej” z ostatnich 20 lat. Jednak dynamika tego związku jest nieubłagana. (Dodajmy, że i pod tym względem polityka naśladuje zmiany w mediach: twarzami polityki „wychowawców” z początku III RP byli Tadeusz Mazowiecki czy Bronisław Geremek; twarzą dominującej obecnie polityki „błaznów” jest Janusz Palikot.) Na „tematy ważne” pozostaje coraz mniej miejsca. Obszar debaty, w której hegemonem jest „Gazeta Wyborcza”, kurczy się nieustannie. Coraz mniej jest zainteresowanych nią słuchaczy. Nihilistyczny błazen rozpiera się coraz pewniej, twierdząc, że to on lepiej służy medialnej misji. Nie tej jednak, którą ambitnie zakroili dla siebie „wychowawcy”, ale tej, którą wyraża najprostszy cel mediów: przyciągnięcie jak największej liczby odbiorców, a w ślad za tym – pieniędzy. Tu chodzi o interesy – o wielkie interesy wielkich mediów. Niestety, często sprzeczne z interesem wspólnoty, w której funkcjonują po to, by rozbijać ją na atomy pojedynczych konsumentów prymitywnej rozrywki.
Monopol nie tylko na tworzenie opinii
Demokrację postrzegać można nie tylko przez pryzmat Platońskiej krytyki, lecz także jako ustrój, w którym społeczeństwo, wybierając swoich politycznych reprezentantów, podejmuje odpowiedzialność za dobro wspólne. Polityka demokratyczna w takim staroświeckim jej rozumieniu, jeszcze sprzed epoki hegemonii mediów, zakładała, że polityczna reprezentacja obywateli (prezydent, parlament i wyłoniony przezeń rząd) próbuje kontrolować gry interesów, które odbywają się poza systemem demokratycznym, a które zasadniczo wpływają na ogół obywateli.
Takie gry, zasadniczo ważne dla naszej przyszłości jako wspólnoty, prowadzą w Polsce właściciele wielkich koncernów medialnych. W sytuacji zaniku politycznej (demokratycznej) kontroli nad nimi możliwe staje się zawieranie porozumień służących eliminacji z rynku niewygodnych konkurentów i budowaniu monopoli. W tym wypadku chodzi też o monopole na tworzenie opinii. Kwestia ta jest oczywiście istotna w kontekście sporu o przyszłość mediów publicznych. Dyskusja, jaka toczy się wokół tego problemu, sprowadzona została do pytania o to, jak rozwiązać sprawę upolitycznienia TVP i Polskiego Radia. Tymczasem jakoś nieśmiało porusza się kwestię korzyści, jakie mogą odnieść przy okazji likwidacji mediów publicznych istniejące prywatne koncerny medialne. Pojawi się bowiem wówczas okazja do pełnego podziału rynku masowych emocji, a przy okazji możliwość zwiększenia przewagi nad władzą polityczną. Naturalne jest zatem pytanie o to, dlaczego do takiego rozstrzygnięcia z uporem zmierza premier polskiego rządu. Najsilniejsze media zainteresowane owym podziałem niechętnie zadają to pytanie, nie próbują pomóc społeczeństwu pojąć, o co w tej ważnej operacji chodzi.
Kolejnym problemem, jaki się wiąże ze specyficznym charakterem gry interesów prowadzonych przez wielkie media, jest ich poparcie dla określonych sił politycznych. W tej grze stawia się rzecz prosta na tych partnerów politycznych, którzy nie będą osłabiać hegemonii istniejących koncernów medialnych. W latach 90. takim partnerem był nieformalny obóz postkomunistycznej zgody, któremu patronował Aleksander Kwaśniewski. Dziś miejsce to zajmuje liberalno-centrowa Platforma Obywatelska. Jednak zmiana ta nie świadczy bynajmniej o przełomie ideowym, jaki miałby się dokonać w mediach, i który ogłaszany był wielokrotnie po aferze Rywina. To tylko „zdrowa” reakcja na powstanie nowego układu sił. Poparcie dla „liberalnego” braku kontroli państwa nad rynkiem mediów bierze się nie z przyczyn ideowych, lecz z racjonalnej kalkulacji interesów. Dziś wielkie media prywatne popierają PO, ale w wyniku chłodnej kalkulacji już jutro mogą wybrać SD…
Andrzej Nowak
Czytaj całość…
foto: http://www.skarzysko24.pl/
Znakomity artykuł.
Rzeczowa analiza postępującego raka nihilizmu niszczącego jakąkolwiek możliwość rzeczowej dyskusji o przyszłości kraju w prasie opanowanej przez byłych trockistów i postkomunistów…
Comments are closed.