Blisko 5 milionów złotych. Tyle pochłonie kampania pod hasłem „Równe traktowanie standardem dobrego rządzenia” organizowana przez urząd pełnomocnika do spraw równego traktowania, na czele którego stoi Elżbieta Radziszewska. Akcja skierowana jest bynajmniej nie do „wykluczonych”, ale do 85 urzędów administracji rządowej i Państwowej Inspekcji Pracy. „Wsparci” grubymi milionami urzędnicy będą zaliczać konferencję za konferencją, dywagując o dyskryminacji i wykluczeniu.
Kampania „Równe traktowanie standardem dobrego rządzenia” ma się zakończyć w grudniu 2012 roku. Jak czytamy w założeniach projektu, „(…) wsparciem objętych będzie: 386 urzędników administracji rządowej i Państwowej Inspekcji Pracy uczestniczących w szkoleniach dotyczących dyskryminacji (w tym 45 wybranych Koordynatorów Równego Traktowania); 680 uczestników 16 seminariów regionalnych; 200 uczestników konferencji tematycznych; 170 uczestników 2 konferencji (inauguracyjnej i zamykającej); 85 instytucji administracji publicznej, których przedstawiciele uczestniczyć będą w szkoleniach, oraz 18 instytucji rządowych objętych badaniem Gender Index”. Projekt zakłada również, a jakże, osiągnięcie określonych rezultatów. Należą do nich: „objęcie wsparciem 85 instytucji administracji rządowej; przebadanie 18 instytucji administracji rządowej wskaźnikiem Gender Index, ok. 680 uczestników 16 seminariów regionalnych; ok. 200 uczestników konferencji tematycznych; ok. 170 uczestników konferencji inauguracyjnej i zamykającej; stworzenie Strategicznych Rekomendacji na rzecz Równego Traktowania jako bazy do opracowania Krajowego Programu Działań na rzecz Równego Traktowania; diagnoza zjawiska dyskryminacji w określonych grupach społecznych; wydanie ok. 386 certyfikatów dla pracowników administracji rządowej; przeprowadzenie ok. 1862 godzin szkoleń; utworzenie jednego modelu szkoleniowego dla administracji rządowej w zakresie równego traktowania do wykorzystania dla Oceny Skutków Regulacji i służby przygotowawczej; raport ewaluacyjny; nabycie przez uczestników projektu wiedzy z zakresu równego traktowania i przeciwdziałania dyskryminacji” (źródło: www.efs.kprm.gov.pl).
Gdy czyta się powyższe wytyczne, rodzi się zasadnicze pytanie: a gdzie się podziali ci dyskryminowani, nierówno traktowani i wykluczeni?! Przecież to wszystko rzekomo dla nich! Rzekomo. Okazuje się bowiem, że biurokracja wdraża program, który służyć ma tak naprawdę jej samej. Prawie 5 mln zł z pieniędzy podatników (tzw. pieniądze unijne to także nasze pieniądze pochodzące ze składki, jaką Polska musi każdego roku odprowadzać do wspólnego unijnego budżetu) rozpłynie się na – jak słusznie napisano w projekcie – „wsparcie” urzędników oraz tych, którzy zaliczać będą konferencję za konferencją, dywagując o dyskryminacji i wykluczeniu.
Czy to jest właściwa droga, by pomagać bliźnim, którym się nie powiodło?
Radziszewska to za mało
Niedawno w związku z głośnym przejściem z Sojuszu Lewicy Demokratycznej do Platformy Obywatelskiej posła Bartosza Arłukowicza dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć kolejnego pełnomocnika premiera, tym razem „do spraw przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu”. Tę funkcję pełnić ma właśnie Arłukowicz, awansowany do rangi sekretarza stanu.
Mogłoby się wydawać, że urząd pełnomocnika do spraw równego traktowania zagospodarowuje obszar walki z wykluczeniem społecznym. Już sama nazwa urzędu wskazywałaby, że pełnomocnik powinien zajmować się m.in. pomaganiem ludziom, którzy z różnych powodów znaleźli się na marginesie życia społecznego i którzy mogą uważać, że są traktowani gorzej niż inni obywatele, że są dyskryminowani. Widocznie premier uznał jednak (zresztą zgodnie z duchem panującym w Unii Europejskiej), iż pani Radziszewska to zbyt mało, by wykluczonym przychylić nieba, i że potrzebny jest jeszcze jeden urząd, z posłem Arłukowiczem na czele. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę chodzi tu głównie o to, by stworzyć kolejną biurokratyczną strukturę z tabunem nowych urzędników i wyposażyć się w dodatkowe narzędzie do spłacania różnych wyborczych długów.
Jakie są zadania nowego pełnomocnika? Bartosz Arłukowicz ma między innymi wzmacniać koordynację działań instytucji rządowych, samorządowych i organizacji pozarządowych zajmujących się szeroko rozumianą polityką społeczną, ma wspomagać organizacje pozarządowe zajmujące się wykluczonymi, dokonać przeglądu działań prowadzonych na rzecz przeciwdziałania wykluczeniu, stworzyć zespół składający się z przedstawicieli instytucji rządowych, samorządowych i pozarządowych, który będzie koordynował działania, rozwiązywał bariery we współpracy tych instytucji oraz podsuwał nowe rozwiązania, by ta współpraca lepiej się układała, ma również reprezentować Polskę na różnych zlotach i konferencjach międzynarodowych podczas trwania polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Pytanie tylko, czy „wykluczonym” zrobi się od tego wszystkiego lepiej? Czy ich los się poprawi? Czy istotnie, by pomagać ludziom zagubionym, których życie z różnych – mniejsza w tym momencie, z jakich – przyczyn uległo pogmatwaniu, trzeba tworzyć kolejny urząd? Czy konsekwencją wdrażania kolejnych programów i kampanii społecznych, współfinansowanych przez Unię Europejską, naprawdę będzie poprawa losu tych, którym rzekomo mają one służyć?
Władza społeczna a władza państwa
Albert Nock, amerykański publicysta i filozof, rozróżnił kiedyś dwa rodzaje władzy: władzę społeczeństwa i władzę państwa. W wydanej po raz pierwszy w 1935 roku książce „Państwo – nasz wróg” stwierdził, że państwo ma tyle władzy, ile zdoła jej wyrwać społeczeństwu. „Wszelka posiadana przez państwo władza składa się z tych uprawnień, jakie dało mu społeczeństwo, oraz z tych, jakie od czasu do czasu samo konfiskuje społeczeństwu pod takim czy innym pretekstem” – pisał Nock.
Podając przykład Stanów Zjednoczonych, Nock zauważa, że zagrabianie władzy społeczeństwa przez państwo na skalę dotąd w USA niespotykaną rozpoczęło się za czasów rządów prezydenta Franklina D. Roosevelta. To wówczas państwo przyjęło na siebie funkcję opiekuńczą „(…) publicznie ogłaszając doktrynę, że jest ono winne swym obywatelom utrzymanie”. Oznacza to, że wcześniej, jeśli w jakiejś społeczności znajdowała się osoba niepotrafiąca poradzić sobie w życiu (dziś powiedzielibyśmy, używając współczesnej nowomowy – była wykluczona społecznie), najbliższe otoczenie dobrowolnie, w geście oddolnej solidarności, mobilizowało własne środki i uruchamiało własne możliwości, by takiej osobie pomóc. Pomoc ta mogła być przyjęta lub odrzucona, nic nie było przymusowe.
Można się z rozróżnieniem Nocka na władzę społeczeństwa i władzę państwa zgodzić lub nie, gdybyśmy jednak mogli przenieść się w czasie o – powiedzmy – wiek i zakomunikować żyjącym wtedy ludziom, jak wielkie kompetencje współczesne państwo przydzieliło urzędnikom, dając im szereg uprawnień do ingerowania np. w życie rodziny, to pewnie złapaliby się z niedowierzaniem za głowy. Polakom, którzy przeżyli kilkadziesiąt lat w komunizmie, a obecnie żyją w systemie bardziej przypominającym skorumpowaną republikę bananową aniżeli normalny kraj, oparty na wolnej gospodarce i na rządach prawa, takie rozróżnienie może pachnieć wręcz herezją. „Jakże to tak, jakaś władza społeczeństwa? Przecież odkąd pamiętam, tu zawsze wszystkim zajmowało się państwo”! Tak może myśleć wielu Polaków, którzy nawet nie dostrzegają tego, jak bardzo z dnia na dzień kurczy się ich władza. Ba, pewnie nawet nie uświadamiają sobie, że taką władzę w ogóle mogliby posiadać.
Drogo i nieefektywnie
Zawłaszczanie coraz to nowych obszarów władzy społeczeństwa przez państwo nie jest procesem bezbolesnym. Odbywa się ono m.in. kosztem zasobności naszych portfeli. To bowiem z pieniędzy podatników finansuje się nowe urzędy, opłaca się kolejnych rządowych pełnomocników, tworzy się przeróżne zespoły, podzespoły, powołuje koordynatorów i komisje do zajmowania się sprawami, które kiedyś stanowiły domenę osób prywatnych, organizujących się w stowarzyszenia dobroczynne czy fundacje charytatywne.
Czy mnożenie urzędów, pełnomocników, koordynatorów, wielomilionowe szkolenia to jest właściwa droga, by pomagać bliźnim, którym się nie powiodło? Teraz wyraźniej widzimy znaczenie rozróżnienia, jakiego przed laty dokonał Albert Nock. Kiedyś społeczeństwo samo zajmowało się pomaganiem słabszym, chorym, starszym, posiadało tę władzę, której współczesne państwo niemalże go pozbawiło, a czego najlepszym dowodem jest często padające z ust wielu ludzi stwierdzenie odnoszące się do ubogich: „Niech zajmą się nimi urzędnicy, od tego przecież są”.
Doświadczenie zarówno europejskie, jak i Stanów Zjednoczonych dowodzi jednak, że pomoc państwa w sferze tzw. polityki społecznej jest o wiele mniej skuteczna niż pomoc osób i organizacji prywatnych. I jest o wiele bardziej kosztowna dla podatników, z których wielu zubaża, spychając ich niejednokrotnie do roli przyszłych beneficjentów państwowej pomocy. To jest również jedna z przyczyn kłopotów gospodarczych, z jakimi borykają się dziś poszczególne kraje Europy. Po prostu zaczynają one zjadać własne ogony.
Niestety, dominujące trendy ideowe panujące obecnie w Unii Europejskiej, a znajdujące bezpośrednie odbicie również w naszym prawodawstwie, nie napawają optymizmem. Polityka wysokich podatków, reglamentacja rynku, interwencjonizm państwowy – w sferze gospodarczej, oraz promocja antywartości (dyktatura relatywizmu) – w sferze społecznej i obyczajowej, mogą przyczynić się raczej do pojawiania się nowych problemów, bez rozwiązania tych dotychczasowych. Ale od czego jest współczesne dzielne państwo etatystyczne, z tabunami swoich urzędników, jeśli nie od walki z problemami, które – poprzez postępujące ubezwłasnowolnianie społeczeństwa – samo wygenerowało?
Paweł Sztąberek
Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku” z 2 czerwca 2011 roku.