„Boże Ciało” to film o religii w nowoczesnym wydaniu. Jan Komasa robi wszystko, żeby spojrzeć na katolicyzm z uczciwością, bez jednostronności lub uproszczeń. Przez długi czas mu się to udaje, gdy jednak przychodzi zmierzyć się z teologią, nie daje sobie rady. Okazuje się bowiem, że Boga nie ma. Jest za to trener osobisty.
O Kościele inaczej niż zazwyczaj
Kościół katolicki w polskim kinie i serialach telewizyjnych jest najczęściej przedstawiany za pomocą dwóch, wzajemnie wykluczających się wizji. Z jednej strony jest skupiskiem niegodziwości, nieprawości i wszelakich zbrodni. Chęć bogacenia się oraz pokusa folgowania wszystkim namiętnościom już dawno przesłoniły jego pierwotną misję. Z drugiej strony to obraz idyllicznej przestrzeni – jedynego miejsca, w którym liczy się jeszcze człowiek i jego problemy. Walkę ze złem podejmuje zazwyczaj niestrudzony kapłan, nierzadko ścierając się z przebrzydłymi hierarchami, dla których reguły i tradycyjny porządek są ważniejsze od wiernych. Ogólnie rzecz biorąc, instytucja zawsze jest wstrętna, ale czasami zdarza się jakiś dobry ksiądz. Zresztą lud, zwłaszcza ten wiejski i z małych miasteczek, czy tego chcemy, czy nie, jeszcze potrzebuje wiary. Niemniej najnowszego filmu Jana Komasy – „Bożego Ciała” – nie wpiszemy w żadną z powyższych interpretacji. I na tym też zasadza się jego wielka siła.
Daniel, chłopak ze sporym bagażem doświadczeń, zostaje warunkowo zwolniony z poprawczaka i skierowany do pracy w stolarni, aby stopniowo powracać do godnego życia w społeczeństwie. Dzięki przypadkowi (bądź szczęśliwemu trafowi) zaczyna udawać, a jednocześnie spełniać się w roli księdza w niewielkim miasteczku, którego mieszkańcy wciąż zmagają się z niedawno przeżytą tragedią. Na podstawie tego krótkiego opisu wielu z nas już prawdopodobnie wyobraziło sobie drogę, jaką mógł podążać ten film. Ot, kolejna opowieść o tym, jak młody gniewy naucza biskupów i prosty lud, czym jest prawdziwa wiara, zmagając się przy tym z kościelnymi patologiami, fałszem i obłudą. Przyznam szczerze, że przed seansem myślałam podobnie – oto kolejne pranie brudów robione przez tych, którzy z instytucją nie mają nic wspólnego. Jednakże już od pierwszych minut projekcji wiedziałam, że wyciągnęłam zbyt pochopne wnioski. Dałam się zwieść swoim przyzwyczajeniom.
Lud dobrych grzeszników
Jeżeli na wiarę spojrzeć w kategoriach społecznych, postępowania ludzi, ich wrażliwości i przywiązań, to trzeba powiedzieć, że ta kwestia w „Bożym Ciele” została przedstawiona w niezwykle subtelny sposób. Nie jest to ani opium ludu, ani opium dla ludu. Księża mają swoje problemy (vide alkoholizm proboszcza) i nie zawsze potrafią odpowiednio zareagować na potrzeby swoich parafian. Jednak ich wiara pochodzi z serca, a wybór tej specyficznej drogi życiowej z głęboko zakorzenionego przekonania, że Bóg naprawdę powołał ich do pokornej służby kapłańskiej, a nie do sprawowania władzy bądź posiadania bogactw. Mieszkańcy chodzą do kościoła nie dlatego, że nakazała im to jakaś niewidzialna siła obyczaju lub tradycji. Po prostu jest to dla nich ważne. Wiara zajmuje centralne miejsce w ich życiu, jest czymś nieodzownym, wręcz niemożliwym do wyrugowania. To w niej znajdują źródło sensu ludzkiej egzystencji, punkt odniesienia w chwilach kryzysu i drogowskaz, jak postępować na co dzień. Ci ludzie zdają sobie sprawę z tego, że można żyć inaczej. Świat bez Boga jest w zasięgu ich wyobraźni. Oni jednak inaczej żyć nie chcą, świadomie i dobrowolnie wybierają trwanie przy wierze.
Fenomenalna kreacja głównego bohatera, stworzona przez Bartosza Bielenię, fantastycznie oddaje problemy duchowe, z którymi musi się zmierzyć każdy wierzący człowiek. Nie wiemy, czy Daniel dopiero w poprawczaku odnalazł Boga, czy też katolicyzm zawsze był mu bliski. Mimo że fabuła została z konieczności udramatyzowana, zabieg ten nie przysłoni widzowi dylematów, z którymi mierzy się Daniel. Oglądający, nawet jeśli nie są katolikami, z łatwością zobaczą trudności, które wynikają z napięcia między szczerą wiarą w Boga a tym, jak wysoko zawieszona została poprzeczka. Daniel nie wybiera z religii tego, co mu pasuje, czyli najłatwiejszych aspektów niewymagających żadnych konkretnych działań albo decyzji. Sam w pewnym momencie stwierdza, że „jeżeli się na coś decydujemy, to musimy w to wejść na 100%”.
Twórcom filmu udało się przedstawić jego odstępstwa jako potknięcia, a nie jako negację i bunt przeciwko podstawowym prawdom ewangelii. Dlatego nie jest to opowieść o poszukiwaniu życiowej drogi. To alegoria Drogi Krzyżowej, podczas której mieszają się ze sobą upadanie, zbaczanie i powstawanie, a porażki wynikające z ludzkich słabości mają nas skłonić do uznania własnej zawodności i do jeszcze większej ufności, że Bóg kocha.
„Boże Ciało” nie tworzy jednocześnie sielankowego obrazu Kościoła Katolickiego i jego wyznawców. Nie jest też krytyką przepełnioną rubasznym śmiechem z zabobonów i prostaków albo bezpardonowym atakiem na zasady wiary, rozumiane jako z gruntu fałszywe i nikomu niepotrzebne. Co więcej, w wielu miejscach oko kamery zdołało uchwycić realne problemy, które domagają się nie tylko rozwiązania, lecz także refleksji, aby zmiany nie były powierzchowne lub nieprzemyślane. Oglądamy zatem lokalną władzę, która korzysta z Kościoła w sposób doraźny i instrumentalny. Mamy proboszcza zmagającego się z nałogiem, który nie potrafi rozbudzić w wiernych miłości do Boga i bliźnich. Obserwujemy wreszcie parafian, którzy chodzą co niedzielę na mszę, uważają się za dobrych ludzi, choć nie przeszkadza im poddawanie pewnej kobiety nieustannemu i wulgarnemu ostracyzmowi. Każdy z nich usprawiedliwia swoje postępowanie niegdyś przeżytą tragedii. Co jakiś czas na ekranie pojawia się również grupa młodzieży, która postrzega Kościół jako coś archaicznego, a nawet śmiesznego. Nie przekraczają jego progu, gdyż nie znajdują tam niczego dla siebie. Jest jeszcze kościelna, która przestała rozumieć chrześcijański sens cierpienia, oraz matka traktująca spowiedź jako akt oczyszczający z grzechu, ale z wyłączeniem postanowienia poprawy. W tak sportretowanym Kościele zło i głupota mieszają się z dobrem i autentycznym staraniem o mądre życie. Nie ma miejsca na bezkrytyczną pochwałę, lecz brak też przestrzeni na całkowite potępienie. Dzięki temu wszystko to można uznać za zachętę do naprawy, a nie nakaz destrukcji.
Wzór księdza na wzór wiernych
W tym miejscu zaczyna się opowieść o teologicznej i metafizycznej otoczce wiary, która okazuje się niepotrzebna. Gdy bowiem przychodzi do pytania o uzdrowienie, twórcy „Bożego Ciała” idą daleko w swoich reformatorskich zapędach. Właściwie nie chodzi o reformę, lecz o propozycję. Twórcy w określony sposób widzą rolę religii we współczesnym świecie. Potwierdza to mocna puenta filmu. Proboszcz po powrocie z odwyku wygłasza kazanie o zapomnianej, właściwej misji Kościoła. W nowoczesności nie ma miejsca na tajemnicę Eucharystii, zbawienie czy teologię. Nikogo to już nie interesuje. Wszyscy natomiast są zagubieni wśród demonów własnych uczuć i przeżyć, potrzebują psychologicznej pomocy.
Fałszywy ksiądz Daniel nie wie, jak odprawić mszę, ale świetnie zna się na ludziach i wierzy, że warto być dobrym, kochać bliźniego swego jak siebie samego. Doskonale zna wagę przebaczenia. W końcu sam popełnił w przeszłości straszny czyn. Jego kazania nie są sztampowe, dotykają bolączek dnia codziennego. Daniel swoimi czynami stara się odbudować małomiasteczkową wspólnotę. Wspaniały coach. I taką też funkcję może pełnić Kościół – trochę psychologa, trochę trenera, trochę przyjaciela. Pan Bóg mówi: „Bądź dobry i się uśmiechaj!”. Nic więcej.
Daniel nie rozumie, dlaczego musi przestać udawać księdza, skoro udało mu się dać ludziom tyle dobra. Sympatia zarówno parafian, jak i widzów jest po jego stronie. Przez cały czas reżyser chce skupić naszą uwagę na meandrach duchowości głównego bohatera, autentyczności jego czynów i odwadze w przeciwstawianiu się kłodom rzucanym pod nogi przez los. Zastosowanymi środkami Komasa skłania nas, abyśmy z sympatią pochylili się nad niejasnym i pogmatwanym wnętrzem Daniela, a także ze smutkiem spojrzeli na bolesny koniec jego historii. Uderzająca jest bowiem niesprawiedliwość losu głównego bohatera. Okazuje się, że często instytucje nie tylko nie pozwolą nam się zmienić (nie zależnie od tego, czy jest to poprawczak, czy Kościół), co utwierdza nas we własnych wadach. W ten sposób Daniel staje się bohaterem tragicznym, w którym bardzo łatwo widz może ujrzeć samego siebie. Być może nawet, gdy wyjdziemy z kina po seansie, zechcemy pójść na mszę, by spotkać fajnego księdza. Najlepiej takiego jak w filmie – otwartego na problemy zwykłego człowieka, doradzającego, wspomagającego i wymagającego tylko dobrych odruchów w stosunku do bliźniego. Rozumiemy, że Kościół w takiej formule może być jeszcze dla niektórych przydatny. Komasa, szukając roli dla Kościoła, w którym dobro współistnieje ze złem, odnajduje ją ostatecznie w psychologii i dobroci. Tym samym reżyser kusi nas wizą miłego i pogodnego kościółka. Przecież nikt tam na serio, sugeruje Komasa, nie wierzy w to całe zmartwychwstanie, sąd ostateczny i inne teologiczne niuanse. Ludzie chodzą tam, żeby znaleźć pocieszenie, wsparcie oraz zasady dobrego postępowania. Coaching i etyka – nic więcej.
Prawda wiary prawdą psychologii
O ile wiarę w jej społecznych przejawach Komasa traktuje z największą subtelnością, o tyle jej sens teologiczny jest w „Bożym Ciele” niezwykle płytki. Oto bowiem wiara w Boga ma być czymś, co przynależy do sfery emocji – przeżywania i odczuwania. De facto jest to użyteczne narzędzie, które pomaga mierzyć się z przeciwnościami losu. Nie tylko pomaga w trudnych chwilach, lecz także kieruje nas na właściwą drogę. A dobry kapłan wcale nie musi być ani wykształcony, ani tym bardziej zajmować się rozumieniem istoty Boga. W rzeczy samej nie ma tutaj żadnego Boga. Incydentalnie pojawia się postać Jezusa Chrystusa, który zostaje sportretowany jako wzór do naśladowania w kwestii miłości bliźniego. Inne aspekty jego działalności (nie wspominając o ofierze) zostały całkowicie pominięte. W filmie z katolicyzmu usunięto nie tyle skomplikowane kwestie dogmatyczne, ale wyrzucono sam fakt istnienia w nim kwestii niesprowadzających się do spraw moralno-psychologicznych. A jeśli coś należy jedynie do sfery emocji, nie może już być rozumne, czyli wszelkie refleksje teologiczne stają się całkowicie zbędne. Rozum w chrześcijaństwie? Lud tego nie chce. Nie w dzisiejszych czasach. Naturalnie nie mam pretensji, że film nie zachęca do nabożnego czytania św. Tomasza z Akwinu. Nie taki był jego temat. Jednakże sama puenta tego, bądź co bądź, fascynującego obrazu jest klarowna – wierz sercem, nie głową.
Ksiądz w „Bożym Ciele” to trener osobisty. Opowie nam, jak być lepszym człowiekiem oraz jak w pełni wykorzystać swój potencjał. Ofiaruje dobre rady i pomoże uporać się z osobistymi tragediami. Jest do zaakceptowania, ponieważ wymaga jedynie miłości bliźniego. Nie troszczy się o artykuły wiary, nie wtrąca się do polityki. Ma wyłącznie jeden wymóg – bądź dobrym człowiekiem. „Nie poddawaj się, będzie lepiej, walcz!” – modelowy ksiądz z filmu Komasy prosi tylko o to i o nic więcej. Czy Kościół może i powinien odgrywać tylko taką rolę we współczesnym świecie? Postawić na psychologiczne doradztwo oraz rozwój osobisty? Dostosowanie się do ludzkich wyobrażeń kusi. Dawać, ale nie wymagać – brzmi to jak recepta na sukces. Jednak zgoda na taką wizję misji Kościoła oznacza zawężenie naśladowania Chrystusa do jednego wycinka człowieczeństwa i uznanie, że Bóg niczego więcej nie może od nas wymagać.
Jeżeli w ostateczności zaczniemy od Kościoła oczekiwać tylko coachingu, od razu nasunie się kolejne pytanie. Czy Bóg w takim wypadku pozostanie jeszcze Bogiem, czy też stanie się po prostu pewną figurą retoryczną? W końcu tylko my wiemy, czego chcemy i czego oczekujemy. I w co wierzymy. Czyż wszystko nie sprowadza się do naszego indywidualnego wyboru? Na zrozumienie tego, że dla niektórych ludzi tematy Eucharystii lub zbawienia mają pierwszoplanowe znaczenie i wagę dla polskich sztuk wizualnych, paradoksalnie może być albo za wcześnie, albo… za późno.
Daria Chibner
Artykuł ukazał się na stronie Klub Jagielloński