„Budowanie wspólnej naszej przyszłości. Wyzwania polityczne i środki budżetowe w rozszerzonej Unii” – takim hasłem w roku 2004 Komisja Europejska zapoczątkowała proces negocjacji i ostatecznego uchwalenia budżetu UE na lata 2007-2013.
Następną fazą procesu tworzenia budżetu było porozumienie rządów poszczególnych państw Unii. Gdy doszło wreszcie do niego podczas szczytu w grudniu 2005 roku, sprzeciwił się mu Parlament Europejski, który uznał, że wydatki zaplanowane na lata 2007-2013 są zbyt niskie. Ostatecznie porozumienie zawarto w maju 2006 roku. Swoje parafki postawiły pod nim, w ramach tzw. Międzyinstytucjonalnego Porozumienia w sprawie dyscypliny budżetowej i należytego zarządzania finansami, przedstawiciele Rady Unii Europejskiej, Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego.
Dotacje unijne – amunicja dla rządu
Tamta perspektywa budżetowa powoli przechodzi do historii. Zapewne potrzeba będzie kilku, a może i kilkunastu lat, by ocenić jej rzeczywisty, a nie odziany w propagandowe ornamenty, wpływ na rozwój Polski. Jedno nie ulega wątpliwości – w czasie największego napływu unijnych funduszy do Polski nastąpiła największa dynamika przyrostu długu publicznego. Jednocześnie lata rządów PO – PSL to czas, w którym parlament III RP przyjął najwięcej w całej jej historii ustaw. W latach 2007-2011 było ich aż 952, co daje średnio około półtorej ustawy na dzień. Z doświadczenia wiadomo, że im więcej ustaw, tym więcej biurokracji, regulacji i bardzo często nonsensownych przepisów utrudniających ludziom życie.
Politycy będący u władzy potrafili ten czas bardzo dobrze wykorzystać. Unijne dotacje dostarczyły im amunicji w konstruowaniu PR-owskiej strategii. Napływ funduszy przedstawiano jako wielki sukces rządu Donalda Tuska. Skrzętnie też pomijano fakt, że dotacje wymagają tzw. wkładów własnych. To między innymi konieczność zapewnienia środków na te wkłady przyczyniła się do wzrostu długu publicznego oraz do zadłużania się gmin do tego stopnia, że niejedna z nich stoi dziś na krawędzi bankructwa.
Licytacja na cięcia
Obserwując dzisiejsze, odbywające się w cieniu kryzysu finansowego i widma recesji, zabiegi wokół nowej perspektywy budżetowej obliczonej na lata 2014-2020, nie sposób nie odwołać się do tej najświeższej historii. Można bowiem dostrzec w niej wiele punktów wspólnych. Wówczas, podobnie jak i teraz, największym oponentem cięcia wydatków był Parlament Europejski. Trudno się zresztą temu dziwić. PE to chyba jedyne ciało w ramach całej unijnej struktury, do którego przedstawiciele wybierani są w wyborach powszechnych. Wiadomo, że każdy z nich będzie obiecywał wyborcom walkę o większe wydatki, a nie o mniejsze. Z głosem wyborców liczyć się również muszą szefowie poszczególnych państw należących do UE. Prezydent Francji stara się schlebiać swoim socjalnie nastawionym wyborcom, zapewniając ich, że nie dopuści do zbyt dużego ograniczenia wydatków, przynajmniej w dziedzinie rolnictwa. Nieco inne nastawienie reprezentują Brytyjczycy, tradycyjnie zorientowani raczej na wiarę we własne siły, aniżeli liczenie na to, że ktoś im coś da. Stąd silnie stawiane przez premiera Davida Camerona postulaty najdalej idących cięć w unijnym budżecie, bo aż o 200 mld euro. W jeszcze innej sytuacji znajdują się Niemcy jako kraj, który najwięcej dokłada do tego całego biznesu. Kanclerz Angela Merkel zapewne potrafi czytać statystyki i dobrze wie, że względnie dobra pozycja gospodarcza RFN nie jest dana raz na zawsze. A liczby powoli zaczynają wykazywać spowolnienie. Stąd silne parcie pani kanclerz na redukcję wydatków, przynajmniej o 130 mld euro. Nieco skromniejsza jest propozycja przewodniczącego Rady Unii Europejskiej Hermana Van Rompuya, który zaproponował cięcia na poziomie 75 miliardów. Jeszcze mniej cięć, bo 55 mld euro, proponuje prezydencja cypryjska. Propozycja ta nie podoba się jednak polskiemu rządowi, gdyż cięcia dotyczyć mają przede wszystkim tzw. funduszy strukturalnych, na których pozyskanie Donald Tusk szczególnie się nastawia, nawet kosztem ograniczenia dotacji dla rolników. To też można poniekąd zrozumieć. Rozdziału dotacji dla rolnictwa dokonują przede wszystkim instytucje zarządzane przez koterie powiązane z koalicyjnym PSL, natomiast podziałem funduszy strukturalnych zajmują się bardzo często urzędy opanowane przez biurokratów związanych z Platformą Obywatelską. Donald Tusk ma zatem ważny interes, by zabiegać o ratowanie tego, co będzie służyć jego środowisku politycznemu, jego partii.
Rząd i tak ogłosi sukces
Budżet na lata 2007-2013 został ostatecznie zaakceptowany w połowie 2006 roku. I oczywiście każda ze stron okrzyknęła go jako swój sukces. Czy podobny scenariusz czeka nas również teraz? Nie jest to wcale wykluczone. Sukces, jaki by nie był, dla rządu Donalda Tuska jest bardzo ważny. Rząd, który swoje dotychczasowe urzędowanie opierał przede wszystkim na epatowaniu Polaków monstrualnymi liczbami eurobanknotów napływających do kraju oraz obietnicami napłynięcia kolejnych, nawet niepowodzenie będzie musiał przekuć w sukces.
Premier może tu zapewne liczyć na wsparcie swojego największego protektora, kanclerz Angeli Merkel. Przynajmniej jeszcze na tym etapie, póki Polska jest Niemcom do czegoś potrzebna (unia bankowa, pakt fiskalny, Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, „więcej Europy w Europie” itp.), szefowa niemieckiego rządu nie ograniczy się jedynie do poklepania „przyjaciela Donalda” po plecach, ale zapewne doprowadzi do zawarcia jakiegoś kompromisu, który pozwoli Tuskowi wyjść przed polskimi wyborcami z twarzą, a jednocześnie okaże się optymalny również dla interesów Niemiec. Warto pamiętać, że w przyszłym roku u naszych zachodnich sąsiadów odbędą się wybory parlamentarne, dlatego też opinia niemieckiego wyborcy również nie będzie dla Angeli Merkel obojętna. Niemniej scenariusz, kiedy to Donald Tusk za pół roku ogłosi wielki sukces polskiego rządu w walce o budżet na lata 2014-2020, nadymając się jednocześnie tym, jak to nawet najwięksi mocarze się z nim liczą, nie jest wcale taki trudny do wyobrażenia. Nie nastąpi to chyba jedynie w sytuacji, gdyby ten rząd wcześniej z jakichś względów musiał upaść.
Z nieco innej perspektywy…
Patrząc nieco z boku na te budżetowe zabiegi, warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt całej sprawy: czy wielki budżet państwa jest dla obywateli korzystny? Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że im większy budżet, czy to pojedynczego państwa, czy – jak w omawianym przypadku – struktury takiej jak Unia Europejska, tym mniejsze budżety domowe zwykłych ludzi. Wielki budżet oznacza bowiem wielkie podatki. To obywatele, pod przymusem i pod groźbą odpowiedzialności karno-skarbowej, zrzucają się na te gigantyczne kwoty, nad których podziałem zastanawiają się teraz w Brukseli eurobiurokraci. To obywatele swoją codzienną, ciężką i mozolną pracą dostarczają eurobiurokratom wszystkich tych zabawek, dzięki którym mogą oni urządzać wielomiesięczne medialne spektakle, prężąc się i pusząc, jak to dzielnie walczą o interesy państwowe. Prawda jest jednak nieco bardziej prozaiczna. Ci, którzy dziś tak się prężą w Brukseli, najpierw przyczyniają się do uchwalania u siebie praw, które z własnych obywateli czynią niewolników fiskalizmu, po to, by potem o prawa tych niewolników rzekomo upominać się przed międzynarodowymi gremiami. Rząd, który tak postępuje, czyni z własnych obywateli nie tylko niewolników, ale także żebraków.
Polski podatnik utrzymuje dziś nie tylko własną biurokrację, ale także biurokrację unijną. Pieniądze, które wracają do Polski w formie unijnych dotacji, trafiają do nielicznych, natomiast konfiskowane są wszystkim. Trwająca właśnie w mediach oficjalna kampania prodotacyjna, prowadzona pod hasłem „Wszyscy korzystają, nie każdy widzi”, ma na celu zamydlenie rzeczywistej skali marnotrawstwa, którą będzie można oszacować dopiero za kilka lat. Dziś bowiem nawet jeszcze niedawni apologeci rzekomo zbawczej funkcji unijnych dotacji zaczynają zmieniać retorykę. Coraz częściej, choć wciąż nieśmiało, mówią oni, że rozdawnictwo szkodzi, dlatego proponują pożyczki, gdyż mogą one być gwarantem bardziej racjonalnego wykorzystywania unijnych pieniędzy. Tym samym przyznają, że dotychczasowa polityka dotacyjna była nieracjonalna. Zmiana retoryki tych macherów od podziału cudzych pieniędzy nie oznacza jednak, niestety, zmiany nastawienia do idei „wielkiego budżetu”. Ten cały czas ma być wielki, a „my” wciąż musimy go dzielić, nieważne, czy rozdając dotacje, czy – tym razem – pożyczki.
W kończącej się w 2013 roku obecnej perspektywie budżetowej jedno z haseł, o które niemalże można się było potykać na ulicy, brzmiało „innowacyjna gospodarka”. Teraz wspomina się o „inteligentnym biznesie”, podkreślając jednocześnie, że z tą „innowacyjną gospodarką” nie wszystko poszło tak, jak pierwotnie zakładano. Do 2020 roku jeszcze sporo czasu, ale nie trzeba być prorokiem, by przewidzieć, że z „inteligentnym biznesem” wcale nie pójdzie lepiej. Bo pójść nie może. Grecję jeszcze dekadę temu przedstawiano nam jako wzór kraju, który dzięki unijnym dotacjom z jednego z najbiedniejszych państw Europy stał się jednym z najbogatszych. Dziś już nie wraca się do tamtych propagandowych sloganów, bo życie każdego dnia pokazuje, jaka jest prawda. Czy Polacy będą w stanie wreszcie ją dostrzec?
Paweł Sztąberek
Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku” z 21 listopada 2012 roku.
„Kanclerz Angela Merkel zapewne potrafi czytać statystyki i dobrze wie, że względnie dobra pozycja gospodarcza RFN nie jest dana raz na zawsze”.
Gratuluje wiedzy o sytuacji gospodarczej Niemiec. Prosze jeszcze opowiedziec na czym Pan te wiedze opiera i dlaczego jest ona dobra? Skoro sytuacja nie jest nawet zla, a jest katastrofalna i za chwile bedzie beznadziejna. Pan myli ukradzione miliardy przez bande z LO z kukla Ferkel na czele z realna gospodarka i poziomem zycia zwyklego obywatela.
I odezwał się kolejny nawiedzony jakich miliony grasuje po internecie. Niektórzy robią to bo są tacy jacy są, inni przez złośliwość, następni dla zabawy, jeszcze inni bo wykonują zadanie za przysłowiową garść ryżu lub kieliszek gorzały. Piękny i rozmaity jest ten z cudnych światów.
Comments are closed.