Do USA została oddelegowana liczna grupa przedstawicieli chińskich mediów. Mają na bieżąco relacjonować kampanię prezydencką. A ponieważ wiele w niej krytyki pod adresem Chin, zwłaszcza w wykonaniu Donalda Trumpa, dziennikarze mają co komentować i do czego się odnosić.
W Państwie Środka, podobnie jak w innych krajach, największe zainteresowanie budzą wypowiedzi Donalda Trumpa, a nie stonowana i wyważona retoryka Hillary Clinton. Ewentualne zwycięstwo kandydatki Demokratów będzie oznaczało kontynuację obecnej polityki amerykańskiej, również wobec Chin.
Dla Pekinu Trump to wielka niewiadoma, tym bardziej, że uważa on Chiny i ich – jak to ujmuje – „nieczystą grę finansowo-gospodarczą” za największe zagrożenie dla Ameryki. Kandydat Republikanów uważa, że główne uderzenie gospodarcze USA powinno być wymierzone nie w Moskwę, ale właśnie w Pekin. W opinii Trumpa Ameryka lekceważy zagrożenie ze strony Chin, a to one, a nie osłabiona Rosja mogą podważyć jej hegemonię w świecie.
„Nie wolno obawiać się wezwania Chin, by przestrzegały swoich obowiązków” – powiedział Trump na jednym z wieców, zapowiadając „dogłębne zmiany w relacjach amerykańsko-chińskich”.
Trump grzmi, Chiny się oburzają
Oficjalnie Pekin bardzo rzadko, a jeżeli już to powściągliwie komentuje wewnętrzną politykę innych państw. Liczy na wzajemność, ponieważ wszelką krytykę pod własnym adresem określa jako interwencję w wewnętrzne sprawy Chin.
Po serii bardzo agresywnych ataków Trumpa na ChRL tamtejszy MSZ jednak nie wytrzymał i zaapelował do republikańskiego kandydata o racjonalną dyskusję, zarzucając mu bezpodstawne oskarżenia. Władze chińskie zabolały nie tyle same oskarżenia o nieuczciwe praktyki handlowe, ile ich agresywny i oskarżycielski ton (dodajmy, że dla Trumpa typowy).
„Wyegzekwujemy wszystkie naruszenia [porozumień handlowych – red.] także przez użycie opodatkowania i taryfy przeciwko każdemu krajowi, który oszukuje. To oznacza powstrzymanie skandalicznej chińskiej kradzieży własności intelektualnej, razem z ich nielegalnym dumpingiem produktów i niszczącą manipulacją walutą. (…) Oni są największymi manipulatorami waluty kiedykolwiek! Nasze okropne porozumienia handlowe z Chinami i wieloma innymi będą całkowicie renegocjowane” – grzmiał Trump podczas jednej z partyjnych konwencji.
Do oskarżeń z amerykańskiej strony o kradzież intelektualną czy manipulowanie kursem juana Pekin zdążył się już przyzwyczaić, więc to dla niego nie pierwszyzna. Oburzyło go jednak sformułowanie, iż chińscy komuniści wykorzystują spór na Morzu Południowochińskim do odwrócenia uwagi od problemów gospodarczych, co akurat jest trafną uwagą.
Chińska media zgodnie oceniają (np. oficjalny portal rządowy – china.org.cn), że ich kraj w amerykańskiej kampanii służy za straszak, zwłaszcza na froncie gospodarczym i handlowym. Jak zauważa jednak z satysfakcją komentator agencji Xinhua, to tylko utwierdza Chińczyków w przekonaniu, że forsowana przez partię polityka wzrostu gospodarczego jest słuszna, skoro jeden z głównych kandydatów na amerykańskiego prezydenta tyle uwagi poświęca właśnie Chinom.
Ministerstwo Handlu Chin jak zwykle w podobnych okolicznościach przytacza dane mówiące o tym, że w 2015 roku wymiana handlowa między Chinami a USA wyniosła 560 miliardów dolarów i jest podstawą stosunków gospodarczych Chiny-USA. W związku z tym – argumentuje – strony powinny przyjąć bardziej inteligentne podejście do rozwiązywania tarć handlowych.
Amerykańskie oskarżenia Chiny zazwyczaj kwitują określeniem „niesprawiedliwe”. Tamtejszy GUS przytoczył więc kolejny raz dane mające dowodzić, że pokonanie światowego kryzysu finansowego w 2008 roku wywołanego przez Amerykę było możliwe m.in. dzięki Chinom, które zainwestowały 4 biliony juanów, by pobudzić gospodarkę i przyczyniły się „do ponad 50-proc. globalnego wzrostu światowej gospodarki w latach 2009-2011”.
Chen Weihua korespondent China Daily w Stanach Zjednoczonych komentując ataki Trumpa na Chiny podaje przykład Japonii, która, choć jest amerykańskim sojusznikiem również była celem gospodarczych ataków USA, kiedy w 1990 roku została drugą gospodarką świata.
Demagogiczna retoryka Trumpa, jego populistyczne, rasistowskie i ksenofobiczne wypowiedzi to dla chińskiej propagandy również świetny pretekst, by pokazać narodowi, że słynna amerykańska demokracja nie działa jak należy.
Autorzy bardziej wnikliwych komentarzy w chińskich mediach (magazyn ekonomiczny Caixin) zwracają uwagę, że wiele wypowiedzi Trumpa jest ze sobą sprzecznych i mało konsekwentnych. Podkreślają, że w prawyborach Trump musiał się zmagać się z kilkunastoma rywalami, zdecydowanie się od nich się odróżnić i do tego schlebiać Amerykanom najmocniej dotkniętym przez kryzys.
Uważają, że wszystkie ostre słowa kandydata na prezydenta są próbą zwiększenia siły negocjacyjnej Ameryki w przyszłych rozmowach gospodarczych z Chinami.
Trump często przywołuje w kampanii deficyt handlowy między Stanami Zjednoczonymi a Chinami mówiąc, że Ameryka jest przez nie wykorzystywana. Najdosadniej ujął to na wiecu w Fort Wayne: „Nie możemy pozwolić, by Chiny dalej gwałciły nasz kraj. A to jest to, co one właśnie robią”. Znamienne, że winą za to nie obarczył wyłącznie ChRL, lecz również amerykańskich przywódców, których nazwał rażąco niekompetentnymi.
„Jesteśmy traktowani jak świnka skarbonka, którą ktoś okrada” – dodaje Trump. Lekarstwem na to – jego zdaniem – byłoby wprowadzenie specjalnego podatku na chińskie towary (później z tej zapowiedzi częściowo się wycofał).
Co na to Hillary Clinton
Hillary Clinton na tle poglądów Trumpa prezentuje stanowisko wypośrodkowane i zrównoważone. Niestety, retoryka kandydata Republikanów upatrującego ekonomicznych problemów Ameryki w forsowaniu idei wolnego handlu zmusza ją do zajęcia bardziej zachowawczej postawy, jeśli chodzi o dalszą liberalizację handlu i popieranie układów na ten temat, jak choćby Porozumienia o Partnerstwie Pacyficznym (TPP), czyli umowy o wolnym handlu między 12 państwami Azji i Pacyfiku, ale bez Chin.
Do tego oskarżycielskie słowa Trumpa, że nadmierna swoboda w handlu sprzyja likwidacji miejsc pracy w Stanach Zjednoczonych, trafiają do przekonania również sporej części demokratycznego elektoratu, który uważa, że pogłębia to nierówności i uderza w amerykański rynek pracy. Potwierdzeniem mogą być badania przeprowadzone, przez Pew Research Center z września 2015 r., z których wynika, że 60 proc. Amerykanów jest przekonanych, iż miejsca pracy w USA są w ten sposób zabierane m.in. przez Chińczyków.
Clinton nie może tych obaw lekceważyć, ale sprawa jest dla niej niewygodna ze względu na to, że będąc sekretarzem stanu w administracji prezydenta Obamy, sama silnie promowała swobodę handlu.
Za to właśnie atakuje ją Trump, zarzucając Clinton, że wspierała „każde porozumienie handlowe, które niszczy naszą (amerykańską – red.) klasę średnią”. Dlatego teraz kandydatka Demokratów – wprawdzie łagodniej niż jej konkurent – również mówi w kampanii o nieuczciwym handlu ze strony Chin.
Trump, potępiając wolny handel, wymienia zwłaszcza porozumienie NAFTA (układ o wolnym handlu między USA, Kanadą i Meksykiem), poparcie dla wstąpienia Chin do Światowej Organizacji Handlu, które nazwał „kolejnym z kolosalnych błędów i klęsk jej (H. Clinton – red.) męża”, wspieranie porozumienia handlowego z Koreą Płd. czy wspomniane już Porozumienie o Partnerstwie Pacyficznym. Wszystko to razem – według Trumpa – zabija miejsca pracy w USA, czyniąc Amerykę przedmiotem decyzji zagranicznych rządów.
Amerykańscy eksperci gospodarczy wytykają Trumpowi w tym ostatnim przypadku ignorancję i zauważają, że układ TPP jest w gruncie rzeczy wymierzony przeciwko Chinom, więc jego ewentualne zablokowanie byłoby Pekinowi na rękę. Zgodnie też nazywają propozycje milionera „antyhandlowym populizmem”, ale badania zrobione przez wyborcze sztaby potwierdziły, iż duża część Amerykanów uważa, że Chiny zbudowały swą potęgę wskutek nieuczciwych praktyk handlowych.
Choć w kampanii Trump dał się poznać jako zdecydowany przeciwnik wolnego handlu, to oficjalna linia Partii Republikańskiej jest w tej sprawie odmienna, a partyjne elity popierają liberalizację handlu.
Hipokryzja i wymogi kampanii
Gdyby Trump wygrał wybory – i na serio zaczął walczyć z wolnym handlem, dewaluacją juana, chińskimi subsydiami na eksport czy też obłożył wysokimi cłami tamtejsze towary – to skończyłoby się to wojną handlową z Państwem Środka, czego establishment Republikanów chce uniknąć, ale ma świadomość, że antychińska retoryka Trumpa podyktowana jest wymogami kampanii.
Podczas jednej z telewizyjnych debat rywale zarzucili Trumpowi hipokryzję wytykając mu, że obiecuje stworzyć miejsca pracy dla Amerykanów, ale przy budowie swych hoteli i wieżowców zatrudnia cudzoziemców (wynajmował też chińskim firmom siedziby w swych budynkach na Manhatanie), a koszule i krawaty marki „Trump” szyje w Meksyku i Chinach.
Biznesmen znalazł na to szybko odpowiedź, broniąc się, że zatrudnia obcokrajowców wyłącznie do pracy sezonowej, bo nie może do niej znaleźć chętnych Amerykanów, a ubrania szyje w Chinach dlatego, że Chińczycy zdewaluowali swą walutę i tym samym zabili przemysł tekstylny w USA.
Publicysta i ekspert od amerykańsko-chińskich stosunków, Zhao Minghao z Chińskiego Uniwersytetu Ludowego w artykule opublikowanym na chinausfocus.com, który obszernie cytują chińskie media, odbija piłeczkę i oskarża, że to Ameryka stosuje protekcjonizm, a towary „Made in China” przyniosły wymierne korzyści dla narodu amerykańskiego.
„Bez niedrogich towarów z Chin, większość ludzi w Stanach Zjednoczonych żyłaby jeszcze gorzej” – argumentuje, i dodaje, że wiele chińskich towarów jest wytwarzanych z części importowanych ze Stanów. Powołuje się też na badania Banku Rezerw Federalnych w San Francisco, z których ma wynikać, że z każdego dolara wydanego przez amerykańskich obywateli na chińskie produkty, 55 centów powraca w ręce Amerykanów mających udział w ich transporcie i sprzedaży.
Ostrzega, że dotąd amerykańskie środki protekcjonistyczne niewiele dały, a ich ewentualne wprowadzenie – jak zapowiada Trump – odbije się rykoszetem, bo Chiny odpowiedzą tym samym w odniesieniu do amerykańskich towarów. Zamiast tego, apeluje o ułatwienia dla bezpośrednich inwestycji chińskich firm w USA, które „przyczynią się do stworzenia miejsc pracy dla Amerykanów”.
Na pocieszenie pozostaje wierzyć Chińczykom w zapewnienia Trumpa, który choć nie szczędzi im ostrej krytyki, to – jak mówi – kocha Chiny i chce robić z nimi interesy.
Adam Kaliński