W kręgach liberałów, libertarian i reakcjonistów coraz częściej wygłasza się pogląd, że kres obecnej degrengoladzie gospodarczo-społecznej może przynieść wyłącznie kryzys. Kryzys, przy którym ten obecny będzie małym piwem, podmuchem wiatru w porównaniu do tajfunu. Niewątpliwie rządząca elita nam taki kryzys zafunduje, a znaki jego nadejścia rysują się na horyzoncie coraz wyraźniej.
Załóżmy zatem, że taki kryzys nadszedł. Szaleje bezrobocie, rządzące partie zmieniają się co kilka miesięcy, inflacja osiąga niebotyczne rozmiary, dochodzi do aktów rozbojów i samosądów biednych nad bogatymi, wzniecanych przez ekstremy. Rozkład w całym życiu społecznym. Prawica upatruje to jako szansę wskoczenia na piedestały. Wreszcie „lud” przyzna nam rację, wreszcie staniemy się widoczni, wreszcie nasz głos będzie jedynym głosem rozsądku. Wchodzimy na mównice, ogłaszamy wprowadzenie wolnego rynku, społecznego ładu i z wolna, ale konsekwentnie wychodzimy na prostą ku świetlanej przyszłości.
Zdumiewająca jest euforia, z jaką ci prawicowcy oczekują na niechybne załamanie! Wręcz życzymy sobie, żeby było źle. Wtedy do władzy dorwie się odpowiednik Pinocheta, bądź drogą demokracji, prawicowa partia i już wszystko będzie dobrze! Tymczasem, w ogóle nie bierzemy pod uwagę innych wariantów.
Pierwszy znamy z historii Niemiec, konkretniej, Republiki Weimarskiej. Ponieważ zakładam, że czytelnicy historię znają, nie będę się rozwodził nad tym tematem, poza jednym aspektem. Szansa, choćby i 50%-owa (jak pokazuje historia, ta szansa jest wręcz minimalna) na prawicowego dyktatora, wprowadzającego wolny rynek, bez wojennych zapędów itp, nęci wielu moich kolegów i zastanawiam się, czy którykolwiek z nich wziął pod uwagę faktor ryzyka, że może rządzić nami dyktator-socjalista , który urządzi naszemu narodowi bądź państwu ostateczny pogrzeb?
Mniejsza zresztą o to, ponoć dobrobyt i tak tworzy się dzięki ryzyku.
Drugi wariant rozwoju historycznego jest w obecnych warunkach geopolitycznych bardziej prawdopodobny. Te warunki geopolityczne to: uwielbienie dla demokracji, ideologicznego pluralizmu i uznaniu roli państwa jako „opiekuna”. Lata indoktrynacji spowodowały, że te warunki osiągają formę paradygmatów i nie podlegają dyskusji, choćby i w trakcie największego załamania każdy „niedemokratyczny” ruch będzie odbierany, delikatnie rzecz ujmując, negatywnie (Nie zapominajmy, że kraje sąsiednie mogą udzielić „bratniej interwencji” w celu przywrócenia tejże demokracji). Tutaj właśnie rozpływają się wszelkie prawicowe złudzenia.
Oto najbardziej prawdopodobny scenariusz: W obliczu totalnego krachu dysydenckie oraz wewnątrz-opozycyjne części rządzących ekip korzystają z medialnego imperium i kreują się na obrońców „ludu”, częstokroć pod nowymi szyldami. W wyniku gwałtownego rozprężenia, partie same z siebie eliminują kozłów ofiarnych i ich, nawet najdalszych, popleczników. W skrócie: Następuje jakobińska faza rewolucji, może łagodniejsza. Idąc dalej, w wyniku krachu społecznego ustanawia się nową „konstytucję”, która kasuje gigantyczny dorobek legislacyjnej maszyny sprzed „Wielkiej Smuty”.
Co z ekonomią? To proste. Ogólnie pojęta gospodarka odbije się od dna poprzez redukcję biurokracji i praw. Owa „redukcja” będzie wynikiem międzypartyjnych rozliczeń, linczów, przeprowadzanych na kozłach ofiarnych i ich zwolennikach, skasowaniem polityki zagranicznej i obronnej państwa (Tutaj można mnożyć warianty dalszych następstw!)
W ten sposób farbowane lisy z czystą kartą rozpoczynają na nowo cykl znienawidzonej przez prawicowców historii. Uchowany przed gniewem ludu szkielet administracji zostaje ponownie rozbudowany do niebotycznych rozmiarów. Konstytucja, która w zasadzie ma małą objętość, ale za to pełna jest „otwartych furtek”, zostaje obudowana ustawami, z czasem i zapisy w niej będą zmieniane (Powiedzcie, kto się przejmuje obecnie tym, że Konstytucja ma być „nienaruszalna”? Kto z „ludu” rozumie takie podstawowe dla prawicy sprawy?). W skrócie: Stare wraca, pod nowym szyldem., tak jak opisał to Alexis de Tocqueville w „Dawny ustrój i rewolucja”.
Długi, zaciągnięte na horrendalne sumy, zostaną spłacane poprzez wyprzedaż dosłownie każdego metra kwadratowego, jakie posiada państwo. De facto będzie to oznaczało oddanie państwa we władanie jakiejś, jak to określił Stanisław Michalkiewicz, „lichwiarskiej międzynarodówki”. Będzie to tak przeprowadzone, że szary zjadacz chleba niczego nie zauważy, zwłaszcza, jeśli nowi właściciele będą lepiej rozporządzać mieniem niż „własna szlachta”. W miarę upływu czasu, w wyniku np. asymilacji „najeźdźców”, tudzież odkupienia mienia państwowego przez obywateli i państwo, może, ale nie musi, powrócić stan równowagi, oczywiście, jeśli za stan równowagi można przyjąć np. lata 1995-2005.
W innym wypadku zostają dwie możliwości. Pierwszą z nich jest dyktator. O tym wspomniałem już wcześniej i patrząc na historię naszej planety, to Pinochet, ostatecznie Franco, to dwie krople w morzu nieudolnych władców absolutnych. W dodatku siłą odbierający obcym zabrany kapitał dyktator może być zachętą do interwencji „sił zewnętrznych”. Ogólnie, w wypadku permanentnego kryzysu wewnętrznego, rozwiązanie przychodzi z zewnątrz. Tak było z greckimi polis, starożytnym Rzymem a nawet z chińskim mocarstwem.
Nadzieje prawicowców, związanych z nadejściem kryzysu, mają wielkie szanse okazać się płonnymi. Nasuwa się pytanie: Co czynić nam w takim razie pozostało? Wiadomo, że jest to temat na oddzielny artykuł, ale myślę, iż kluczowymi słowami są: edukacja, oszczędność, prawo. Pasjonarny wysiłek ukierunkowany na oddolne odtwarzanie się społeczeństwa. Prawdopodobieństwo, że „reakcja” nabierze charakteru i przyniesie efekty „rewolucji” jest niebotycznie wysokie.
Kamil Kisiel
Spostrzezenia słuszne.Tylko jak je przełożyć na praktyczne działania. Od dwudziestu lat, wielu o podobnych pogladach próbuje znaleźć pragmatyczną, nośną formułę-niestety ciągle bez efektów. Aby działanie było skuteczne należy posłużyć się środkami zdolnymi wływać na wybory większości. Inaczej, po czasie nabierze się obrzydzenia do własnych, powtarzanych jak mantra najszlachetniejszych pomysłów i spostrzeżeń. Proszę próbować, może buława jest w Pańskim plecaku.
Pozdrawiam
Dr Jan Przybył ostatnio osądził młodych za „szukanie form marketingu” dla partii (w tym wypadku UPR). Bardzo niechętnie odniósł się do jakiegokolwiek opracowywania strategii, taktyki, planu. Tymczasem, kiedy najmniejsza grupa socjalistyczna w Berlinie jest w stanie oplakatować co drugi mur w mieście, a UPR nie potrafi wydrukować wystarczającej ilości flyerów i ulotek, to odpowiedź nasuwa się sama. Ostatnio partia w Berlinie, która miała 1% poparcia, rozdawała płyty CD z istnym „kompendium” wiedzy, tego, jak ona widzi świat.
Niestety, pewien prezes zamiast na to, wolał przyznać sobie 6100 zł + wszystkie koszty dodatkowe pensji. Po prostu płakać się chce.
Do prowadzenie jakiejkolwiek wojny, a polityka jest rodzajem wojny są potrzebne trzy rzeczy, jak mawiał wielki lewicowy Uzurpator, Cesarz Francuzów(!!???)Napoleon Bonaparte, rodem z rozbójniczej Korsyki – PIENIĘDZY, Pieniędzy, piniędzy. A jak jeszcze dochodzi do tego wsparcie mediów, świata artystycznego i najważniejsze odpowiedniego wywiadu jako agentura wpływu mamy komplet jak się gra w politykę i w polityce. Niestety. To dla ostrzeżenia młodych i młodocianej młodzieży. Nic uczciwości, czysty cynizm. Przykre, a prawdziwe.
Ceber – weź kartkę i kalkulator i policz, zamin napiszesz bzdury.
Poza tym w ostatniej kampanii, chyba plakaty i ulotki były i to nie w małej ilości? Zresztą jak pamiętam np. w akcji „sześciolatek” w całym kraju były równe materiały. Bez bzdur – kampania kosztuje i na to trzeba kasę, ale bezcenni sa wolontariusze, jak np. Le Pena, którzy na niemal kazdy targowisku we Francji agitowali i Le Pen przeszedł do drugiej tury w wyborach prezydenckich.
Panie obserwator, nie wiem jak to możliwe – w Stargardzie Szczecińskim nikt nie dostał ulotek, plakatów było dwa na miasto, o reszcie w ogóle nie wspominam. Wy myślicie, że jak się rozplakatujecie na Nowym Mieście w Warszawie, krakowskim Rynku i niedaleko Koziołków, to to załatwi wszystko?
Tyle, co sobie prezesina UPR-u wziął, to po prostu szok – za tyle, co jego przeżartej bezczelnie pensji, to do każdego domu trafiłaby płyta CD z kompendium wiedzy na temat państwa, gospodarki, społeczeństwa i UPR-u plus ulotka i jeszcze długopis z logo.
Co do happeningów, agitacji ulicznej i marketingu partyzanckiego – pełna zgoda, to też należałoby wykorzystać, bo jest tu duży potencjał.
Piraci, studencka partia w Niemczech, uzyskała prawie 3%, jest przykładem masowego zastosowania marketingu partyzanckiego. Jak się reklamowali? Internet, malowanie na ulicy, grafitti, stanowiska wolontariuszy, napisy na murach, wyśmiewanie publiczne czołowych polityków – niemal Pomarańczowa Rewolucja.
Comments are closed.