Ekonomiści behawioralni twierdzą, że skoro jednostki są nieracjonalne, to potrzebujemy więcej państwa w gospodarce. Jednak ostrze ich krytyki można odwrócić o 180 stopni i wymierzyć w zwolenników interwencjonizmu: skoro jednostki są nieracjonalne, to potrzebujemy więcej rynku.
Przyjmijmy za ekonomią behawioralną, że ludzie nie są racjonalni. Konsekwencja wymaga, aby objąć tą charakterystyką wszystkich reprezentantów homo sapiens, nawet polityków. Jak wykazała bowiem szkoła wyboru publicznego, urzędnicy i posłowie nie są aniołami, lecz takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Skoro tak, to błędy poznawcze, tak nagłaśniane przez ekonomistów behawioralnych, powinny stosować się także do nich.
Pułapki myślenia rządzących
Daniel Kahneman w swojej książce „Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym” opisuje zjawisko zwane „złudzeniem planowania” (ang. planning fallacy). Polega ono na formułowaniu przesadnie optymistycznych prognoz na temat rezultatów podejmowanych przedsięwzięć. Choć dotyka ono firmy i ludzi – wie o tym każdy, kto remontował swoje mieszkanie i ze zdziwieniem obserwował rosnące koszty i wydłużające się terminy – to stosuje się także do polityków rządowych.
Kahneman podaje przykład gmachu Parlamentu Szkocji w Edynburgu: w 1997 r. szacowano, że będzie on kosztował do 40 milionów funtów. Ostatecznie, po wielu rewizjach, gmach został ukończony kosztem około 431 milionów funtów, czyli ponad dziesięciokrotnie większym! Innymi znanymi przykładami mogą być przeciągająca się od lat budowa nowego i ciągle drożejącego lotniska Berlina albo zbyt optymistyczne prognozy Fedu co do terminu normalizacji swojej polityki monetarnej po Wielkiej Recesji.
To nie jedyny błąd poznawczy, na który podatni są rządzący. Często błędnie reagują oni na ryzyko, co wynika z heurystyki dostępności. Kahneman opisuje historię Alaru, oprysku stosowanego w USA, który regulował dojrzewanie jabłek i poprawiał ich wygląd. Jednak pod wpływem doniesień medialnych o jego negatywnym wpływie na zdrowie i wynikającego z niego zaniepokojenia społecznego, został wycofany z rynku, mimo braku jakichkolwiek dowodów naukowych potwierdzających jego szkodliwość. W konsekwencji konsumenci zaczęli spożywać mniej jabłek, co przyniosło jedynie realne szkody zdrowotne.
Podobne przykłady przesadzonych i kosztownych regulacji można mnożyć: uwłaczające godności kontrole na lotnisku, które wynikają z przeszacowania zagrożenia terrorystycznego, czy odchodzenie od energii jądrowej przez państwa rozwinięte mimo braku naukowych badań potwierdzających jej szkodliwość.
Weźmy chociażby egotyzm atrybucyjny (self-serving bias) – czyli przypisywanie sukcesów sobie, zaś porażek czynnikom zewnętrznym. Jeśli gospodarka się rozwija, to wyłącznie dzięki rządowi; jeśli następuje spowolnienie, to pomimo działań rządu.
Kolejny przykład to błąd potwierdzenia – czyli tendencja do preferowania informacji potwierdzających wyznawany pogląd. Debata publiczna doskonale ilustruje to zjawisko. Po rozpoczęciu realizacji danej polityki, cała późniejsza aktywność rządu skupia się na jej uzasadnianiu, bez zważania na fakty.
Sztandarowym przykładem jest wojna w Wietnamie, która stanowiła od początku przegraną sprawę. Mimo to rząd amerykański pomijał niewygodne informacje i brnął dalej w konflikt.
I wreszcie: zgodnie z zasadą „istnieje tylko to, co widzisz”, ludzie mają skłonność do wyciągania pochopnych wniosków na podstawie ograniczonych danych. Czyż nie jest to właściwie opis błędu zbitej szyby, o którym pisał Bastiat? Prawodawcy często skupiają się na krótkoterminowych, pozytywnych skutkach danego działania dla danej grupy, ignorując jednakże jego długoterminowe, ogólnogospodarcze negatywne konsekwencje.
Klasycznym – i niestety wciąż aktualnym – przykładem są cła, które przynoszą krótkoterminowe korzyści krajowym producentom dobra obłożonego cłem, ale zubażają całą gospodarkę.
Jasne powinno być teraz, że samo wykazanie, że ludzie są nieracjonalni nie jest wystarczającym argumentem na rzecz większego interwencjonizmu. Ironią jest, że osoby, które głoszą ten pogląd, same wpadają w pułapkę błędu Nirwany, o którym pisał zmarły w tym roku Harold Demsetz. Polega ona na tym, że pewne uchybienia rzeczywistości (uczestnicy na rynku zachowują się często nieracjonalnie) porównuje się nie z realną alternatywą, tylko z ideałem, czyli w tym przypadku z urzędnikami i politykami, którzy są całkowicie racjonalni.
Mit racjonalnego wyborcy
Jak wykazał Bryan Caplan w swojej książce pt. „Mit racjonalnego wyborcy”, obywatele systematycznie głosują na partie i programy, które niekoniecznie leżą w ich długoterminowym ekonomicznym interesie, dokonując tym samym nieracjonalnych wyborów. Ekonomista z George Mason University wyróżnia cztery główne grupy systematycznych błędów. Są to:
– uprzedzenie antyrynkowe – skłonność do niedoceniania ekonomicznych korzyści mechanizmów rynkowych;
– uprzedzenie do interakcji z cudzoziemcami – skłonność do niedoceniania korzyści płynących ze współpracy z cudzoziemcami;
– kult pracy – skłonność do niedoceniania ekonomicznych korzyści z oszczędzania pracy;
– uprzedzenie pesymistyczne – skłonność do przeceniania wagi problemów ekonomicznych.
Nie jest trudno znaleźć przykłady potwierdzające analizę Caplana. Podejrzliwe traktowanie zysków i majątków najbogatszych (vide: coroczny raport Oxfamu) to uprzedzenie antyrynkowe. Kolejne uprzedzenie to np. niechęć zwolenników wyjścia Wielkiej Brytanii z UE do imigrantów lub nowe cła amerykańskie. Z kolei powszechna obawa przed robotyzacją to wcielenie kultu pracy. Strach przed sekularną stagnacją, katastrofą ekologiczną, czy nierównościami dochodowymi wynika ze skłonności do pesymizmu. Przekonania wyborców w sprawach ekonomicznych mogą być systematycznie błędne.
Ograniczyć państwo dobrobytu?
Dlaczego stanowi to jednak problem? Oddanie głosu wyborczego praktycznie nic nie kosztuje – pojedynczy głos nie ma właściwie żadnego znaczenia dla wyniku głosowania. Wyborcy odnoszą zaś znaczne psychologiczne korzyści, w postaci zasygnalizowania swojej moralności (ang. virtue signalling) i wyrażenia swojego patriotyzmu, troski o środowisko czy po prostu poparcia dla danej grupy. Inaczej jest w życiu gospodarczym, w którym interes materialny stanowi motywację, aby ograniczać nieracjonalność.
Jaki z tego płynie wniosek? Bardzo prosty, choć doniosły w znaczeniu: skoro mechanizm wyborczy może prowadzić do nieracjonalnych przedsięwzięć, to powinniśmy zmniejszyć zakres władzy politycznej, a rozszerzyć zakres rynku. Przy czym niekoniecznie chodzi o eliminację demokracji, ale o to, aby rząd nie zajmował się prawie wszystkim, tak jak często obecnie.
Wniosek ten nabiera szczególnej mocy w świetle najnowszych badań, według których uzasadnienie istnienia państwa dobrobytu wynika z błędu poznawczego. Philipp Bagus oraz Eva María Carrasco Banuelos, w nieopublikowanym referacie „The Welfare Bias”, sugerują, że ludzie mają skłonność do systematycznego niedoszacowania skłonności innych osób do pomagania potrzebującym. Podobnie jak w przypadku umiejętności kierowania samochodem – 90 procent kierowców uważa się za lepszych od średniej – w wymiarze moralnym również istnieje efekt powszechnej ponadprzeciętności. My byśmy pomagali, ale skoro inni nie będą wspierać biednych w tym samym stopniu, to potrzebna jest państwowa siatka zabezpieczenia społecznego.
Współczesne państwo dobrobytu opiera się zatem na błędzie poznawczym, a racjonalne podejście prowadziłoby do istotnego ograniczenia zakresu państwa dobrobytu.
Mniej polityki, więcej rynku
Ekonomiści behawioralni twierdzą, że obalili mit homo economicusa. Skoro jednostki są nieracjonalne, musi wkroczyć państwo. Jednak ostrze krytyki ekonomii behawioralnej można odwrócić o 180 stopni. Podejście to opiera się bowiem na przekonaniu, że – w przeciwieństwie do wszystkich innych ludzi – urzędnicy i politycy zachowują się w pełni racjonalnie, a zatem mogą popychać innych w społecznie pożądanym kierunku. Ale to nieprawda, co wykazałem wcześniej. Zatem nie można argumentować, że ludzie są nieracjonalni, a więc potrzebujemy więcej widzialnej ręki państwa. Należałoby raczej wykazać, że funkcjonariusze publiczni są mniej nieracjonalni, a dokładniej rzecz ujmując, że system polityczny jest mniej nieracjonalny niż system rynkowy.
Nie będzie to łatwe zadanie. Na rynku istnieje bowiem potężny mechanizm, zwany mechanizmem zysków i strat, który nagradza racjonalne zachowanie i karze nieracjonalne działania. Dzięki niemu jesteśmy w stanie wiedzieć, które działania były odpowiednie, a które nie, i na bieżąco modyfikować nasze postępowanie.
Istnieje obiektywny test adekwatności naszych działań. Straty materialne bardzo szybko zniechęcają do podejmowania nieprzemyślanych decyzji. Natomiast w biurokracji takiego bezpośredniego testu nie ma!
Co więcej, nawet gdyby politycy byli racjonalni, to ich wyborcy już nie. A z punktu widzenia polityków racjonalne jest zaspokajanie potrzeb wyborców, nawet jeśli zdają sobie sprawę z ich błędnych poglądów.
W idealnym świecie wyborcy są świetnie poinformowani i głosują na podstawie rzetelnych analiz. Niestety w rzeczywistości tak nie jest i do głosu dochodzą systematycznie uprzedzenia wyborców. Imigranci zabierają miejsca pracy. A jeśli nie imigranci, to roboty.
Jasne staje się zatem, że skoro zarówno wyborcy, jak i wybierani przez nich politycy nie są racjonalni, to musimy patrzeć na racjonalność systemową. Kluczowe staje się pytanie, który system: polityczny czy rynkowy – jest bardziej racjonalny. Wyborca, który głosuje za zakazem imigracji zarobkowej, nie ponosi kosztów swojej decyzji. Przedsiębiorca niezatrudniający produktywnego imigranta – owszem.
Arkadiusz Sieroń