To, że neomarksistowska gangrena podejmie prędzej czy później próbę zakażenia również naszej części świata, było już od dawna kwestią przesądzoną, jako iż jest to zjawisko nadzorowane przez globalny kompleks polityczno-finansowy dążący do podporządkowania możliwie całego świata swoim ideologicznym wpływom.
Niemniej sposób, w jak owa gangrena próbuje rozprzestrzeniać się w naszej części świata, może okazać się dołkiem wykopanym przez nią pod samą sobą. Otóż, dla porównania, swój spektakularny sukces osiągnięty choćby w Ameryce zawdzięcza ona między innymi nieporównanie bardziej zdecentralizowanemu charakterowi tamtejszych instytucji edukacyjnych. Ściślej rzecz ujmując, ich długotrwałe, uporczywe infiltrowanie na poziomie lokalnym było obliczone na wywołanie finalnego wrażenia, jakoby narastające panoszenie się tzw. politycznej poprawności, polityki tożsamości, teorii krytycznej i innych odnóg neomarksistowskiego odmóżdżania było zjawiskiem organicznym, wynikającym z autentycznej, oddolnej „zmiany mentalnościowej”, z którą nie sposób walczyć.
Tymczasem u nas podobne wichrzycielstwo usiłuje się uprawiać „na rympał” – tzn. poprzez wrzucanie przysłowiowej żaby do wrzątku na bazie centralnie wydawanych edyktów, czego sztandarowym przykładem jest ministerialny zamiar cenzorskiego okrojenia bodaj najbardziej kanonicznego polskiego prozaika, jakim jest Sienkiewicz. Można mieć wobec tego nadzieję, że „trafi kosa na kamień”, i że lokalne społeczeństwo – niejako „genetycznie” niechętne wszelkim próbom ideologicznej „inżynierii dusz” – tym bardziej ochoczo stawi opór topornie centralistycznym zakusom przyspieszonego nadrobienia „rewolucyjnych braków”.
Należy też ufać, że opór ten przybierze jak najliczniejsze formy, polegające nie tylko na coraz sprawniejszym wykorzystywaniu prywatnych i społecznych alternatyw edukacyjnych wobec etatystycznej pralni mózgów, która nie próbuje już zachowywać nawet najmniejszych pozorów przekazywania jakiejkolwiek wiedzy, ale również na przyspieszonym budowaniu kulturowych „sanktuariów” o charakterze rodzinnym, koleżeńskim i lokalno-wspólnotowym, które będą możliwie całkowicie wolne od odgórnie rozpylanych miazmatów mających doprowadzić do całkowitego duchowego wyjałowienia istoty ludzkiej. W naszej części świata mamy po temu stosowny potencjał, wzmocniony dodatkowo lekcjami, jakie można wyciągnąć ze smutnego losu tych, którzy już owym miazmatom ulegli – wstydem byłoby więc w pełni go nie wykorzystać.
Jakub Bożydar Wiśniewski