Tak często słyszymy dziś słowo „demokratyzacja”. Owa „demokratyzacja” kojarzy się wielu ludziom z wolnością, pojmowaną w taki sposób, że przeciętnemu człowiekowi w ogóle nie kojarzy się ona z odpowiedzialnością. Mało tego, wydaje im się, że owa demokratyzacja jest jakimś magicznym środkiem, który, gdy go zastosować, w cudowny sposób sprawi, że świat stanie się lepszy, piękniejszy.
Tymczasem praktyka pokazuje coś zupełnie innego, a mianowicie to, że demokracja pojmowana jako równość i równorzędność wszystkiego i wszystkich najczęściej prowadzi do tego, że prymitywna większość narzuca swoje „standardy” całej reszcie a skutkiem tego jest wyraźne obniżenie wszelakich standardów.
Demokratyzacja życia dotyka w sposób szczególnie bolesny sfery kultury. O tym, co jest a co nie jest kulturą nie decydują już przez całe stulecia (czy wręcz tysiąclecia) kształtowane obiektywne kryteria, lecz przeróżne koterie („salony ?”) czy urzędnicy Ministerstwa Kultury, dla których do tego, by uznać kogoś za artystę wystarczy legitymowanie się przez tego kogoś dyplomem artystycznej uczelni, tak, jak gdyby dyplom czynił z kogoś artystę. W tym miejscu przypomina się scena z „Mistrza i Małgorzaty”, gdy Korowiow przytomnie zauważył, że pisarza rozpoznaje się po jego dziele a nie po legitymacji Massolitu.
Eksterminacja autentycznej, naturalnej elity, sprawiła, że jej niedobitki, zmagając się z problemami finansowymi i niezrozumieniem ze strony decydentów, tworzą dzieła „niszowe”, trafiające do garstki szczęśliwców. Kiedyś, dawno temu, do uczestnictwa w kulturze, rozumianej jako kultura wysoka, trzeba było się latami przygotowywać, zdobywając kolejne „wtajemniczenia”. Uczestniczenie w kulturze było uczestniczeniem w określonej wspólnocie symbolicznej, a więc zakładało znajomość określonych kodów zachowań oraz form symbolicznych. Tak rozumiana kultura była zatem pewną formą wspólnoty, której członkowie wzajemnie się rozumieli dzięki temu właśnie, że istniał wspólny im wszystkim świat symboli. Tak zwana „kultura masowa” również stanowi pewien rodzaj wspólnoty, z tym, że jest to wspólnota „demokratyczna”, świadomie zrywająca z elitaryzmem kultury wysokiej. To zaś oznacza radykalne obniżenie poprzeczki. To samo zjawisko występuje wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z „demokratyzacją”. Porównajmy chociażby poziom przedwojennego liceum z jego obecnym odpowiednikiem. Jeśli za Cyceronem uznamy, że kultura jest „uprawą duszy”, że ma człowieka czynić lepszym, to zakładamy, że owa „uprawa” oznacza dążenie do przeskoczenia wysoko ustawionej poprzeczki. Istniało zatem coś, co uważano za ideał „człowieka kulturalnego”.
Przez całe tysiąclecia istniał wzorzec, ideał, do którego dążono. Jak wyglądał ów ideał, wiedzieli wszyscy. Ci, którzy chcieli dołączyć do grona ludzi kulturalnych starali się sprostać wysokim wymaganiom, inni ograniczali się do uczestnictwa we wspólnocie symbolicznej, właściwej warstwie społecznej, w której się urodzili, rezygnując z wyższych aspiracji. Jeszcze inni tworzyli coś, co nazywano „subkulturą”, coś, co nie mieściło się w kanonach żadnej z grup społecznych, tworzących swoistą wspólnotę symboliczną.. W każdym razie każda warstwa społeczna tworzyła własną kulturę, przy czym owa „kultura wysoka” stanowiła punkt odniesienia dla całej reszty. W praktyce wyglądało to tak, że magnaci naśladowali dwór królewski, zamożna szlachta – magnatów, szlachta średnia – szlachtę zamożną i tak dalej. Każdy, w miarę własnych zdolności, aspiracji i statusu materialnego usiłował „doszlusowywać” do warstwy wyższej. Czasami wyglądało to groteskowo, gdy nowobogacki prostak usiłował małpować pana, jak molierowski pan Jourdain („Mieszczanin szlachcicem”).. Bywały jednakże wyjątki, gdy przedstawiciele wyższych warstw społecznych, od dzieciństwa wzrastający w kręgu oddziaływania kultury wyższej, ulegając określonym modom czy ideologiom, przyjmowali styl bycia „warstw niekulturalnych”. Ojciec polskiej socjologii, Ludwik Krzywicki, w swych „Pamiętnikach” opisuje przypadki młodych radykałów (zazwyczaj wywodzących się ze szlachty!) pragnących zostać „proletariuszami” poprzez terminowanie u szewca czy pracę w fabryce i noszenie „proletariackiego” przyodziewku. Równie zabawnie wyglądało małpowanie przez synów szlacheckich zachowań bohemy artystycznej, co Krzywicki znakomicie pokazuje w rozdziale „Pamiętników” poświęconym zjawisku „przybyszewszczyzny”. Wszystko to jednak były WYJĄTKI, nie akceptowane przez warstwy społeczne pozostające w kręgu oddziaływania kultury wyższej, mody, które szybko przemijały. Kto dziś wie, że Stanisław Przybyszewski, który w kręgach niemieckiej bohemy uchodził za geniusza (der geniale Pole), po kilkunastu latach „czarowania” skandalizującą otoczką, skończył jako zupełnie zapomniany skromny urzędnik kolejowy…
Kulturę wyższą tworzono z myślą o ludziach kulturalnych, na ich zamówienie i za ich pieniądze. Ale ci, którzy wówczas sponsorowali artystów, sami będąc ludźmi kulturalnymi, płacili za prawdziwe dzieła. Gdy ich zabrakło, mamy sytuację, gdy liczni twórcy, rezygnując z tworzenia rzeczy ambitnych, w pogoni za „kasą” zupełnie świadomie, żeby nie rzec – z pełną premedytacją – schlebiają tak zwanemu „masowemu odbiorcy”, epatując prymitywizmem i wulgarnością. Przypomnijmy w tym miejscu, że słowo „wulgarny” znaczy tyle, co „pospolity” (od łacińskiego vilgus – pospólstwo), a „wulgarne gusta” znaczyło tyle, co „gusta pospólstwa”. To, że słowo „wulgarny” kojarzy się dziś z bluzganiem, jest skutkiem odejścia od kryteriów wyznaczanych przez kulturę wysoką. Demokratyczne „dowartościowanie” pospolitości oznacza nic innego jak to, że w miejsce kształtowania gustów publiczności tworzy się „kulturę masową”– papkę dostarczającą tandetnej rozrywki tym wszystkim, dla których zrozumienie humoru Kabaretu Starszych Panów jest rzeczą zbyt trudną. Zdarza się niezwykle rzadko, by telewizja, dla której istotne kryterium stanowi tzw. „oglądalność”, wyemitowała naprawdę wartościową produkcję w tzw. ”czasie największej oglądalności”: nastawia się raczej na przeciętnego „połykacza reklam” oglądającego szmirowate telenowele, imprezy sportowe, bądź podglądającego posługujących się – jak często on sam – knajackim językiem „mieszkańców domu Wielkiego Brata”. Przyglądając się temu, co dzieje się w świecie mediów, można nawet podejrzewać, że komuś chodzi właśnie o to, by resztki kultury wysokiej zepchnąć do elitarnych przybytków, do których zazwyczaj nie zagląda „przeciętny zjadacz chleba”. Wygląda na to, że komuś zależy na tym, by podważyć sam sens wartościowania i doprowadzić do sytuacji, gdy znikną kryteria pozwalające na takowe wartościowanie. Po co ktoś ma mieć złe samopoczucie wiedząc, że nie jest człowiekiem kulturalnym?
I pomyśleć tylko, że największe dzieła powstawały w czasach, gdy nikomu nie śniło się nawet o istnieniu czegoś takiego, jak Ministerstwo Kultury….. W każdym razie nie potrzebowali takowych Leonardo, Kasprowicz czy Staff. Tylko gdyby nie było Ministerstwa Kultury, co robiliby wszyscy ci, którzy jak grany przez genialnego Romana Wilhelmiego Stanisław Anioł „robią w kulturze”?
***
Tak głośna ostatnimi czasy sprawa likwidacji abonamentu radiowo – telewizyjnego, a co za tym idzie, komercjalizacja mediów, wywołuje niepokój nie tylko środowisk twórczych. Stawia się przy tym pytanie: co by się stało, gdyby na przykład telewizja w stu procentach finansowała swą działalność z dochodów z reklam ? Czyż nie starałaby się po kupiecku o jak największą klientelę ? Nie czarujmy się: czyniąc z „oglądalności” podstawowe kryterium oceny poszczególnych programów, telewizja nie pełniłaby żadnej „misji”. Byłaby kramarzem, sprzedającym tandetny towar niewybrednej klienteli. Wszystko to prawda i pytanie to jest zupełnie zasadne, jednakże staje się fałszywym przez to, że NIE pokazuje się ludziom innego wyjścia, a jest ono proste: likwidacja telewizji „publicznej” i zastąpienie jej telewizjami komercyjnymi, gdzie każdy mógłby kupować WYŁĄCZNIE towar, za który gotów byłby zapłacić. Oczywiście, „abonamentu” bronić będą jak niepodległości wszyscy ci, którzy czują, że w innych okolicznościach nie byliby w stanie sprzedać produkowanego przez siebie chłamu. Będą go bronić mający wyjątkowe „parcie na szkło” politycy, którym dziś wszyscy pod przymusem fundujemy możliwość promowania swych wątpliwych wdzięków przy każdej możliwej okazji. Bronić jej będą pseudoartyści, pseudonaukowcy, „c(w)elebryci”, fałszywe „autorytety moralne” i wszyscy ci, którzy dziś dzięki niemu zarabiają wielokrotność pensji profesora uniwersytetu prezentując przy tym poziom rynsztoka. Dlaczego jednak ktoś, kto nie ogląda Wojewódzkich, Kiepskich czy innej szmiry miałby płacić za coś, czego nie akceptuje ? Trzeba po prostu zlikwidować koryto. Dopóki będzie istniało i dopóki będzie pełne, świnek przy nim nigdy nie zabraknie, a skutek tego będzie taki, że kultura zostanie sprowadzona do poziomu chlewu.
P.S. W tym miejscu gorąco polecam najnowszą książkę prof. Ryszarda Legutki „Triumf człowieka pospolitego”.
Jan Przybył
Foto.: internet