Miałem ostatnio okazję uczestniczyć w zorganizowanej przez Super Express debacie poświęconej franczyzie. Jako że tematem spotkania była odpowiedź na pytanie, czy franczyza to odpowiedź na kryzys, dyskutanci błyskawicznie zarzucili banalny temat franczyzy na rzecz nieśmiertelnego przeboju pn. „kryzys”.
Jakie było to drugie słowo na „k”? Nie, nie, to nie to – debata miała kulturalny przebieg. Drugim słowem na „k” był „kredyt” – ukochane przez keynesistów (też na „k”, nieszczęścia chodzą parami) remedium na stan zapaści gospodarczej.
Jako że w debacie brał też udział przedstawiciel władzy ludowej, pan minister Pietrewicz, miałem okazję zaczerpnąć unikalnej wiedzy wprost z bezpośredniego źródła.
Dość szybko wśród pewnej grupy dyskutantów wykrystalizował się pogląd, że częściowo za kryzys odpowiada nasz umysł. Otóż złe media (czy blog to też część mediów?) na tyle skutecznie straszą nas kryzysem, że ludzie stali się ostrożni, podejrzliwi, niepewni i skąpi. Zamiast sypać szmalem na prawo i lewo, pobudzając gospodarkę, ludziska kiszą forsę w skarpecie albo w banku, a jak już idą na zakupy, to do sieci dyskontowej, żeby nachapać się za psie pieniądze. Gdyby tak tym opornym ludziom wybić ze łba kryzys, to niemal natychmiast stalibyśmy się milionerami. To znaczy – staliby się sprzedawcy, bo od wydawania pieniędzy na konsumpcję jeszcze nikt bogaty się nie zrobił.
Cóż, na prosty rozum wydaje się, że ludzie mniej wydają, bo są biedniejsi, a i o robotę coraz trudniej. Ograniczenie zakupów to nie jest kwestia nadmiaru przeczytanych gazet czy obejrzanych wiadomości w TV, ale wynik bardzo prostej operacji: patrzę w portfel i liczę, na co mnie stać. Jeśli po odliczeniu wydatków niezbędnych na życie, nie zostaje mi nic, to trudno się dziwić, że nie stoję w kolejce po nowego iPhone’a czy innego Galaxy.
Powtarzałem to i powtarzam do znudzenia: ludzie, w przeciwieństwie do rządów państwowych, nie są pozbawieni rozumu i hamulców – wiedzą, że nie można w nieskończoność wydawać więcej niż się zarabia. Nie dlatego że ktoś im zabrania, ale dlatego że wydają swoje pieniądze. Ponad 30 lat temu Milton Friedman wskazał, że istnieją cztery sposoby wydawania pieniędzy: (1) swoje pieniądze na swoje potrzeby, (2) cudze pieniądze na swoje potrzeby, (3) swoje pieniądze na cudze potrzeby i wreszcie (4) cudze pieniądze na cudze potrzeby. Skupiając się na sposobie (1) i (4) z łatwością zauważamy, że obywatele to grupa (1), czyli ta, która dba o to, aby płacić jak najmniej (własne pieniądze) za produkty o jak największej wartości (własne potrzeby), podczas gdy rząd to grupa (4) – grupa śmierci, chciałoby się powiedzieć – czyli grupa, która ani nie dba o tani zakup (płaci cudzymi pieniędzmi), ani nie zależy jej na jak najlepszym produkcie (zaspokaja cudze potrzeby). To i tylko to powoduje, że każda złotówka wydana przez Kowalskiego prywatnie ma kilka razy większą wartość niż ta sama złotówka wydana przez tego samego Kowalskiego, ale już jako ministra.
Keynesiści zacierają jednak ręce – RPP obniżyło stopy procentowe. I dostało mi się, kiedy powiedziałem, że rząd reguluje cenę kredytu! Przecież to nie rząd – to RPP! Fakt, to Rada Polityki Pieniężnej reguluje cenę kredytu (i pośrednio cenę depozytu, bo z punktu widzenia klienta banku jego depozyt to kredyt udzielony bankowi). Tylko jakie to ma znaczenie? RPP, NBP, MF, KNF – to tylko literki, za którymi kryje się ten sam moloch rządowo-państwowego wszechwładztwa. Cenę kredytu albo ustala rynek, albo nie-rynek. Albo o cenie decyduje ilość pracy na rynku i bogactwo obywateli mierzone wartością siły nabywczej ich pracy wyrażonej w pieniądzu, albo decyduje widzimisię facetów z RPP, którym taką władzę powierza Prezydent, Sejm i Senat. Albo decydują ci, którzy z własnych pieniędzy będą spłacać kredyt wzięty na własne potrzeby, albo decydują ci, którzy wydają cudzą forsę na cudze zachcianki. Ciekawe, kto dokona lepszego wyboru dla przeciętnego Kowalskiego?
Ludzie nie tyle potrzebują pieniędzy, bo pieniądz to sprawa wtórna, ale pracy, dzięki której ten pieniądz zarobią. Od potanienia kredytu, czyli zwiększenia ilości pieniądza na rynku, nikt nie stanie się bogatszy, a jedynie przybędzie nam dłużników. Zresztą, gdyby to było takie proste, wystarczyłoby dopisać jedno albo dwa zera do każdego banknotu i bylibyśmy bogaci, że hej! A zresztą – co tam jedno czy dwa! Od razu ze dwadzieścia! Będziemy zarabiać w sekstylionach! Właśnie dlatego rząd, który reguluje cenę kredytu, znajduje się w niewłaściwej roli. Nie tylko decyduje o cudzych pieniądzach, ale przede wszystkim nie ma żadnych oporów przed wyprodukowaniem kolejnych pieniędzy, jeśli ich komu zabraknie. A jak działa kredyt stymulowany przez rząd, można się było przekonać w 2008r. Od 1992r. rząd USA obniżał wymagania kredytu i gwarancji kredytowych do zakupu nieruchomości, aż pod koniec lat 90-tych doszło do tego, że praktycznie każdy mógł dostać kredyt na cokolwiek. A potem matematyka wystawiła rachunek. Wredna bestia.
No dobrze, a czego się dowiedziałem od pana ministra? Klasyka – że rząd będzie pobudzał gospodarkę, zwłaszcza tę innowacyjną. Jak to zrobi, strach pytać, bo najczęściej rząd w tym celu zabiera pieniądze wszystkim obywatelom, żeby potem rzucić ochłap nielicznym. Oczywiście, przy tej okazji nie mogliśmy uciec od tematu opodatkowania pracy. Na mój argument, że z podatku ZUS nie dostanę emerytury, bo jest to matematycznie niemożliwe, usłyszałem, że przecież te pieniądze zasilają budżety domowe emerytów, dzięki czemu napędzają oni wzrost gospodarczy. A poza tym są kraje o wyższym opodatkowaniu pracy! Niefortunnie zapytałem, czy w takim razie polski rząd zamierza podwyższyć opodatkowanie pracy. Zagadka – jaką odpowiedź usłyszałem?
Witajcie w trudnych czasach!
Paweł Budrewicz
Autor jest radcą prawnym i ekspertem Centrum im. Adama Smitha. Prowadzi bloga stopsocjalizmowi.pl
Widac ze nic pan nie wie o gospodarce. Tylko dyletant gospodarczy moglby napisac takie bajoro bzdur. Kolejny madrala, ktory uprawia polityke nie wiedzac o tym jak produkuje sie kaszanke i buty.
@Marko znów bredzisz i tylko brednie!!
Comments are closed.