W 1971 roku na Uniwersytecie Stanforda przeprowadzony został tzw. eksperyment więzienny. 24 staranie wybranych pod względem kondycji psychicznej i fizycznej studentów podzielono na dwie grupy – strażników i więźniów. Aresztowani przez policję „więźniowie” zostali zamknięci w przekształconych na więzienie piwnicach uczelni. Strażnicy otrzymali tylko jedną instrukcję – stać na straży prawa i porządku. Po sześciu dniach eksperyment został przerwany między innymi z powodu nasilającego się sadyzmu i okrucieństwa części strażników. Więzienny eksperyment, którego pomysłodawcą był  Philip Zimbardo, udowodnił, iż w „sprzyjających” okolicznościach psychika człowieka zastraszająco łatwo ulega demoralizacji. W psychologii zjawisko to określane jest wprowadzonym przez samego Zimbardo terminem efektu Lucyfera.


Wzajemne „okładanie się kijami po głowach” przez politycznych adwersarzy, jak długo pozostaje jedynie metaforą, nie jest niczym nowym, niezwykłym, ani tym bardziej specyficznym dla naszej sceny politycznej. Podobnie jak podnoszone przez opozycję żądania dymisji nieudolnych członków rządu. Jednakże odmawianie części społeczeństwa prawa do własnych poglądów, ich wyrażania, wreszcie relatywizowanie wartości życia ludzkiego, uzależnione od stopnia poparcia dla samozwańczych elit i autorytetów, normalne już nie jest. A jeśli włączają się w to tzw. niezależne (diabli wiedzą zresztą, od czego) media głównego nurtu, staje się wyjątkowo niebezpieczne.
W debacie publicznej coraz bardziej siła argumentów zastępowana jest przez argument siły. Wyszydzanie cudzych poglądów już dawno przerodziło się w społeczną akceptację dla odmawiania prawa głosu, jaką była pamiętna akcja „Zabierz babci dowód”. Dalsza indoktrynacja przynosi coraz bardziej przerażające skutki – niewyjaśniona śmierć jednego z „obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu czy akt terroru w łódzkim biurze PiS to tylko najjaskrawsze przykłady. A przecież jest tyle pomniejszych, jak choćby pamiętna pikieta zorganizowana w Warszawie 11 listopada 2010 r. mająca „zatrzymać faszyzm”. W połączeniu z radością ze śmierci działaczy opozycji i przerażeniu, że oto znów „szczerzy kły upiór patriotyzmu” jest to bardzo niepokojący obraz.
Dzielenie pro publico bono ludzi na lepszych, którym wolno wszystko, i gorszych, którym nie wolno niczego zawsze prowadzi do zbrodni niezależnie jak wysoki poziom rozwoju osiągnęła cywilizacja. Wystarczy wspomnieć historię XX wieku – po hekatombie pierwszej wojny światowej wydawało się, że ludzkość nigdy nie oszaleje do tego stopnia, by rozpętać drugą. Dwie dekady później okazało się jak bardzo mylne było to przekonanie. Akceptacja pogardy dla drugiego człowieka z tytułu jego narodowości, wyznania, poglądów politycznych czy posiadanego majątku przyniosła w samej tylko Europie okrutną śmierć milionom istnień i niewyobrażalne zniszczenia.
Niestety postpolityka nie będąc zdolną do rozwiązywania problemów jedynie je maskuje. W tym wypadku zresztą opisany stan rzeczy wydaje się władzy bardzo na rękę. Jedynym remedium, jakie przychodzi jej do głowy, jest wprowadzanie cenzury pod różnymi mniej lub bardziej oszukańczymi hasłami. Cenzury, która wcześniej czy później uderzy w opozycyjne wobec władzy media i ludzi. Tyle, że to nie rozwiąże problemu, tak jak podawanie syropu wykrztuśnego nie wyleczy gruźlicy. „Mowa miłości” ma bowiem tą wadę, że gospodarka, ekonomia i finanse są na nią całkowicie odporne. I wtedy efekt Lucyfera może się objawić w swej najbardziej radykalnej postaci.
Michał Nawrocki
Foto: http://commons.wikimedia.org