W iście rewolucyjnej atmosferze zainaugurowało i prowadzi Prawo i Sprawiedliwość swoją politykę gospodarczą. Wzrost roli państwa, repolonizacja, odrzucenie neoliberalnych dogmatów – te zawołania oznajmiają radykalną zmianę. To jednak pozory.

Już w 2001 roku prof. Jadwiga Staniszkis (wówczas jedna z intelektualnych guru antystablishmentowej prawicy) ukuła w swoim opus magnum, jakim była praca „Postkomunizm”, pojęcie „kapitalizmu państwowego bez państwa”. Przeczuwała w ten sposób, jak się zdaje, wyczerpywanie się strategii rozwoju opartej na nomenklaturowo-neokolonialnej sprzedaży państwowego majątku, jednostronnym otwieraniu rynków, masowych inwestycjach zagranicznych. Przeczucie jej nie zawiodło: pod rządami Sojuszu Lewicy Demokratycznej obserwowaliśmy wyhamowanie prywatyzacji i próbę konsolidacji władzy w oparciu o, wciąż liczne, spółki Skarbu Państwa.

Pierwiosnki etatyzmu po polsku kwitły po dojściu do władzy anty(post)komunistycznego PiS (2005-07). Hamulec prywatyzacyjny pozostał zaciągnięty, znacjonalizowano Bank Ochrony Środowiska, skonsolidowano państwowe firmy energetyczne.

Etatyzm PO

Wbrew „neoliberalnej” reputacji i początkowej retoryce tendencję tę kontynuowała po roku 2007 także Platforma Obywatelska wraz z PSL-em. Prywatyzacje PZU, Taurona czy GPW pozostawiły w rękach rządu pakiety kontrolne tych spółek. Wbrew pogłoskom nie doszło do wielkiej wyprzedaży szpitali, Lotosu ani PKO BP, wypuszczono jedynie na giełdę mniejszościowy pakiet akcji największego banku. Oczywiście PO nie była pod tym względem identyczna jak poprzednicy: zależąc w pewnym stopniu od neoliberalnych opiniotwórców i grup interesu, usiłowała ich zadowolić pomniejszymi sprzedażami i takimi „prywatyzacjami bez prywatyzacji”, by się tak wyrazić, jak powyższe. Fałszywy jest jednak obraz tej partii jako przywracającej do łask politykę wyzbywania się sreber rodowych.  Podobnie przesadzone są pogłoski o ludziach PO jako prywatyzacyjnych „liberałach-aferałach”. W 2015 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła wprawdzie nieprawidłowości w czterech na piętnaście największych sprzedażach państwowych firm (w tym głośnej sprawie Ciechu) z poprzednich kilku lat, jednak łączna wartość tych transakcji ledwie przekroczyła miliard złotych. Kropla w morzu polskiego majątku i budżetu.

Co więcej, pod koniec pierwszej kadencji PO kurs na nowy etatyzm zaostrzył się. Symbolicznym przełomem było stwierdzenie intelektualnego guru tej formacji Jana Krzysztofa Bieleckiego, że kapitał (choć przez dwadzieścia lat głosił on z zapałem odwrotną tezę) ma narodowość. Wkrótce uświadczyliśmy akcji propagandowej na rzecz repolonizacji banków, zwieńczonej wielkimi zakupami Nordei przez PKO BP i Aliora przez PZU. PO znacjonalizowała, wbrew potężnym lobbies, Otwarte Fundusze Emerytalne. Uruchomiła też typowo etatystyczne Polskie Inwestycje Rozwojowe. Mało kto pamięta, że łącznie w latach 2007–15 udział rodzimego kapitału w sektorze bankowym wzrósł o ogromne 19 punktów procentowych. Stało się tak w dużej mierze za sprawą osłabienia zachodnich banków przez kryzys finansowy, ale ówczesne rządy aktywnie inicjowały i wspierały państwową repolonizację.

A zatem w praktyce – jakże inaczej niż w erystyce – to najbardziej liberalna z trzech dominujących w ostatnich 16 latach formacji najwięcej zrobiła dla nowego etatyzmu polskiego. Być może dlatego, że rządziła najdłużej, jest wszak za wcześnie na generalne porównanie z gabinetem Szydło. Korzystnym przejęciom sprzyjał też kryzys finansowy.

Rząd kontynuacji

Patrząc jednak na pierwsze półtora roku rządów, można stwierdzić, że nic nie wskazuje na radykalne przyśpieszenie: zakup Pekao SA spokojnie mógłby mieć miejsce w trzeciej kadencji PO, a proste przemianowanie PIR-u (tak, tak, tej słynnej „kamieni kupy”) na Polski Fundusz Rozwoju to póki co zabieg piarowsko-kosmetyczny. Nad słynnym planem Morawieckiego, rozbitym już merytorycznie przez dziesiątki krytyków, nie ma się co dalej znęcać. To dokument propagandowy, niemożliwy do realizacji ze względu na niewydolność aparatu rządzenia i brak ogromnych pieniędzy, niezbędnych do jego sukcesu. Można go jednak traktować jak pewną ogólną wizję i filozofię prowadzenia polityki gospodarczej.

Kluczowe są w tej wizji: wzrost roli państwa i jego inwestycji oraz centralne wzbudzenie innowacyjności jako remedium na „pułapkę średniego dochodu”[nieznany1] . W tej ostatniej sprawie rząd organizuje wiele konferencji, nie zanotował jednak póki co żadnego widocznego sukcesu. Inwestycje jak na razie maleją zamiast rosnąć. Zaangażowanie państwa rzeczywiście wzrasta, to jednak nie nowość.

Rozdęte i nieefektywne instytucje, takie jak Agencja Rozwoju Przemysłu czy Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, wbrew zapowiedziom ich racjonalizacji i scalenia w ramach PFR, mają się po staremu. Widać wprawdzie pewną aktywizację w promocji rodzimych, już wcześniej dobrze radzących sobie branż i produktów (na przykład meblarskiej czy komputerowej), ale  przełomu jak na razie nie ma. PiS po prostu kontynuuje wcześniejszą politykę, modyfikując ją w szczegółach i nieco natężając.

Etatystyczne tsunami

W ten oto sposób, odgarniając medialny kurz i patrząc na fakty, po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że pod pozorem bojów niemal na śmierć i życie w strategicznie ważnej sprawie panuje cichy konsensus głównych sił politycznych. Kapitalizm państwowy a’la PO dowodzi przy tym, że wszelkie liberalne lobbies razem wzięte, z Leszkiem Balcerowiczem na symbolicznym czele, nie są w stanie odwrócić trendu nowego etatyzmu w Polsce. Przy całej krytyce nie wywołuje on przy tym reakcji w najmniejszym stopniu porównywalnych do „obrony demokracji”. Najwyraźniej nie tylko nie narusza dominujących interesów, ale wręcz im sprzyja.

Nie jesteśmy w tym oryginalni, przeciwnie – wpisujemy się w globalny trend. W tym wydaniu „Nowej Konfederacji” Michał Kuź ciekawie omawia ważną książkę Joshuy Kurlantzicka „State Capitalism”. Amerykański ekspert pokazuje wzbierającą w skali planetarnej falę nowego etatyzmu, zbiegającą się zresztą z trendem odwrotu od demokracji liberalnej. Jak zwykle renesans nie oznacza prostego powrotu: dzisiejszy kapitalizm państwowy jest inteligentniejszy i bardziej wyrafinowany od tego z poprzednich dekad. Potrafi funkcjonować w zglobalizowanej gospodarce, konkurować z prywatnym kapitałem, rekompensować (przynajmniej do pewnego stopnia) defekty publicznego zarządzania.

Skąd to etatystyczne tsunami? W całej złożoności istota jest dość prosta: globalny ład gospodarczy – promujący prywatną własność, ale obwarowaną ściśle regulowanymi warunkami handlu, władzą instytucji finansowych, trybunałów arbitrażowych czy tzw. (pozornie) niezależnych agencji regulacyjnych – najbardziej służy krajom bogatym, biedniejsze wpychając w pułapki „rozwoju zależnego” i co najwyżej „średniego dochodu”. Teza, że dzisiejsze terms of trade mają charakter neokolonialny jeszcze przed czterema laty była egzotyczna, dekadę temu – oszołomska. Dziś jest autoryzowana przez coraz większą część ekonomicznego mainstreamu. 

 Szukając alternatywy – i wyciągając wnioski z wysoce protekcjonistycznych początków zachodnich potęg – liczne kraje aspirujące do poważniejszej niż rynek zbytu i montownia roli w międzynarodowym podziale pracy, nie dysponując potężnym, rodzimym kapitałem prywatnym, postawiły na państwo jako motor rozwoju i akumulacji. W wielu przypadkach – na czele ze zmieniającym reguły gry kazusem Chin – z sukcesem. Ten zaś zawsze tworzy naśladowców. Oto geneza nowego etatyzmu.

Wracając do Kurlantzicka, trzeba podkreślić, że dokonuje on kluczowego w tym wszystkim rozróżnienia na efektywny i nieefektywny kapitalizm państwowy. Pierwszy reprezentuje wzorcowy Singapur, oczywiście Chiny, a także Brazylia czy Norwegia. Drugi takie kraje jak Rosja, Egipt, Wenezuela. Fundamentalne przewagi lepszego etatyzmu wynikają przede wszystkim z czterech rzeczy: (kontrolowanego) otwarcia na globalizację, wymuszania konkurencji (zarówno między firmami państwowymi, jak i między nimi a prywatnymi) i merytokracji, jawności połączonej z aktywną polityką antykorupcyjną, ochrony prywatnej części rynku przed destrukcyjnymi zapędami państwowych czempionów.

Państwo teoretyczne

Dochodzimy do istoty sprawy: gdzie jest w tym spektrum Polska? Wróćmy z kolei do Staniszkis: jej paradoksalne pojęcie „kapitalizmu państwowego bez państwa” było nie tylko trafne, ale i profetyczne. Wzrostowi etatyzmu towarzyszy w naszym kraju słabnięcie „mózgu państwa”. Mam nadzieję, że stały Czytelnik „Nowej Konfederacji” wybaczy mi powtórzenie, ale zatrważająca ignorancja ustrojowa głównego nurtu każe nieustannie wracać  do tej tezy: po 1989 roku nie zbudowaliśmy systemu władzy z prawdziwego zdarzenia. Dramatycznie słabe centrum rządu – miejsce planowania, synchronizacji, monitoringu i kontroli polityk publicznych – oznacza, że „państwo istnieje tylko teoretycznie”. Pozbawione wiedzy o sobie i władzy nad sobą nie jest w stanie, poza okazjonalnym „dopychaniem kolanem”, realizować ponadresortowych projektów, będących dziś warunkiem sine qua non skutecznej, podmiotowej polityki. Grzęźnie w półanarchii grup interesów, potykając się o własne nogi.

Drugą stroną tego samego medalu jest system pasożytniczy. Przypomnijmy: to stan przechwycenia części instytucji publicznych przez klasę zainteresowaną głównie osobistym wzbogaceniem. Osłabia on państwo, promuje patologiczną, klientelistyczną subkulturę organizacyjną i wypiera produktywność (w tym innowacyjność). Jest ponadpartyjny i międzypokoleniowy.

Dwa kapitalizmy

Być może kapitalizm państwowy jest dziś konieczną fazą rozwoju Polski. Jako zwolennik własności prywatnej (jak najszerzej rozpowszechnionej) mogę nad tym ubolewać, ale nie mogę zamykać oczu na rzeczywistość. Jednak etatyzm bez państwa, za to z klasą pasożytniczą, jest dużo bardziej problematyczny niż sam kapitalizm państwowy.

Po pierwsze, oznacza dalsze obniżenie – i tak dramatycznie niskich – standardów rządzenia. Taki jest nieuchronny skutek zwiększania władztwa chciwej i niekompetentnej elity politycznej, nieradzącej sobie (z punktu widzenia interesu publicznego, nie logiki pasożytniczej) z tymi instytucjami, które już kontroluje. Ponadto więcej spółek i agend państwowych to w warunkach impotentnego centrum więcej udzielnych księstw. Zatem ekspansja sektora publicznego bez wzmocnienia „mózgu państwa” oznacza jeszcze mniej sterowności.

 Po drugie, to cios w gospodarkę. Po prawie 30 latach transformacji dorobiliśmy się przepaści między – by znów przywołać  Staniszkis – „kapitalizmem politycznym” a „kapitalizmem powszechnym”. Ten drugi, prywatny i konkurencyjny, to (przy wszystkich słabościach) świat ciężkiej pracy, rywalizacji na cenę i jakość. Tym pierwszym rządzi logika feudalno-mafijnych „podczepień”, bezwzględnej lojalności osobistej, kostycznej hierarchii, karuzeli stanowisk. Rozrost „kapitalizmu politycznego” oznacza więc obniżenie standardów zarządzania, konkurencyjności, zysków spółek.

Warto pamiętać przy tym o Kurlatzickowskich kryteriach efektywnego etatyzmu. To materiał na szczegółowe analizy eksperckie, ale niektóre zjawiska są widoczne gołym okiem. Niepokoi na przykład obniżenie poziomu merytokracji w państwowych spółkach, połączone z permanentnymi rotacjami na szczytach tak ważnych firm jak Giełda Papierów Wartościowych czy giganty elektroenergetyczne. Natomiast istotnych postępów w wymuszaniu konkurencyjności czy polityce antykorupcyjnej od lat nie widać.

Do tego dochodzą wyliczane przez Kurlantzicka zagrożenia związane z kapitalizmem państwowym jako takim: jego wątpliwa efektywność długoterminowa w porównaniu z prywatną konkurencją oraz niekonieczne, ale prawdopodobne osłabienie demokracji liberalnej. Przykłady Tajlandii czy Wenezueli, o Rosji nie wspominając, wymownie pokazują, jak skutecznie można wykorzystać potęgę państwowej własności przeciwko opozycji i rządom prawa.

Lekarstwo? Jak zawsze to samo: rozbić system pasożytniczy i zbudować na jego gruzach prawdziwe państwo. To jednak nie interesuje polskich polityków dnia dzisiejszego, niemal całkowicie pochłoniętych walką o władzę i o wizerunkowe odróżnienie się od przeciwnika.

Bartłomiej Radziejewski

Foto.: Prokapitalizm.pl

Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji.

1 KOMENTARZ

Comments are closed.