Podobno historia się powtarza, tylko za każdą powtórkę trzeba płacić drożej. To zresztą zupełnie naturalne, o czym przekonuje nas jedna z sentencji heglowskich: historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła. A skoro nie nauczyła, to normalna sprawa, że za korepetycje słono sobie policzy. Weźmy dla przykładu taki PRL – w wyniku polityki centralnie planowanych niedoborów ludzie więcej liczyli na siebie, swoją pomysłowość i przedsiębiorczość, niż na gwarancje państwowe. Obecnie, w warunkach tzw. wolnego rynku, jest dokładnie odwrotnie. Ludzie domagają się masowo państwowych gwarancji, chociaż okres, gdy państwo gwarantowało wszystkim wszystko, całkiem nie tak dawno zakończył się totalną klapą gospodarki.
Kij w mrowisko wsadzili politycy, formułując różne prawa typu „sie należy”, w które zmieniły się przywileje będące normalnie owocem pracy. Wiadomo, że zawsze znajdzie się wielu chętnych żyć na cudzy rachunek, zwłaszcza, gdy nie wiadomo właściwie ile co naprawdę kosztuje. Przykazaniem politycznego PR – u w polityce sprowadzającej się do obiecywania wszystkim kolejnych rajów na koszt „państwa” stała się fraszka J. Sztaudyngera: a kiedy strzyżesz owieczki, opowiadaj im bajeczki, najlepiej o „darmowym państwowym”, a jak się nie da, to chociaż o „tańszym” niż prywatne. Chwyciwszy przynętę i nie wyczuwszy haczyka ludek szczęśliwy domaga się coraz to nowych praw, a że warto jest chwalić głosy baranie, jeśli się za to wełny dostanie (J. Sztaudynger), więc żyje sobie w błogiej nieświadomości, ile tak naprawdę ta cała impreza z „państwowym” go kosztuje.
Nieważne, czy ludzie korzystają z gwarantowanych przez państwo świadczeń, czy nie – i tak płacą. Co z tego, że nie mają wpływu na jakość usług i ich cenę, skoro „państwo gwarantuje”, rzecz jasna za dodatkową opłatą. A że niezadowoleni są zarówno oferenci usług jak i beneficjenci – a co to kogo obchodzi? Banalny fakt, że lekarze prywatnych gabinetów i przychodni czy nauczyciele prywatnych szkół nie udeptują chodników przed ministerstwami domagając się podwyżek nie wywołuje refleksji. „Sie należy”, i kropka.
Cokolwiek można o władzy sądzić,
Pewne, że lubi sobie porządzić.
Na każdy temat chce wydać przepis,
Bo ona wszystko wie jak najlepiej!
A każdy przepis, choćby najprostszy,
To jest kawałek czyjejś wolności! – żartował onegdaj J. Pietrzak i trudno odmówić jego twierdzeniu słuszności. Bo każde prawo „sie należy” realizowane jest kosztem prawa innych, zmuszając ich do podejmowania działań mających na celu zaspakajanie fanaberii demokratycznej „większości”, zdolnej przegłosować wszystko. Nieważne, że „większość” ingeruje w prawo dysponowania własnością; nieważne, że ogranicza wolność, nakazując w imię „solidarności społecznej” dokonywania określonych wyborów, sama swoje życie zmieniając w niewolnictwo.
O skutkach niemiłych dla oka cicho sza!, bo czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. Jaki sens ma oszczędzanie, skoro państwo o wszystkim pomyśli (za sowitą prowizją)? Po co podnosić kwalifikacje i wysilać się na przedsiębiorczość, skoro pozycja społeczna i sytuacja materialna nie zależą od pracy, lecz od „gwarancji państwowych” (udzielanych za sowitą prowizją). Po cholerę robić cokolwiek, skoro państwo czy „demokratyczna większość” może dowolnie dysponować owocami pracy czyli własnością, a wszystkim rządzi relatywizm podnoszący grabież do roli „sprawiedliwości społecznej”?
Prosty przykład – w Polsce obowiązuje podatek progresywny uzasadniany twierdzeniem, że zarabiający więcej powinien w większym stopniu uczestniczyć w finansowaniu polityki społecznej (ani słowa o składkach). To nic, że uwłacza to zarówno matematyce jak i zasadzie równości wobec prawa – ważne, żeby dokopać bogatym. Tego, że biednym nic z tego nie przyjdzie, że bogaci też zbiednieją (S. Kisielewski) zawistna większość nie jest w stanie zrozumieć. Gdyby jednak, stosując dokładnie to samo uzasadnienie, wprowadzić specjalny podatek nałożony na mniejszość etniczną, podniósłby się gwałt i raban, larum o dyskryminacji, rasizmie i nietolerancji. Ale czymże właściwie różni się dyskryminacja na tle rasowym od dyskryminacji na tle majątkowym?
No i wreszcie wisienka na torciku – kontrola. A jak kontrola, to i urzędy; a jak urzędy, to i „tworzenie miejsc pracy”, czyli „walka z bezrobociem” – obowiązkowy element w programie każdej partii politycznej. I tak tedy miast ścigać naruszających prawa do życia, wolności i własności mnożone są urzędy kontrolujące, czy wszyscy rzetelnie odrabiają pańszczyznę, bo przecież „sie należy”… By żyło się lepiej!
Michał Nawrocki
Materiału do refleksji dostarczyła książka Fałsz politycznych frazesów, czyli pospolite złudzenia w gospodarce i polityce, wydana przez Instytut Liberalno – Konserwatywny oraz Wydawnictwo Prohibita (Lublin – Warszawa 2009). Jako ilustracja wykorzystany został fragment okładki książki.