Publikujemy artykuł nadesłany na konkurs: “III Rzeczpospolita – czas sukcesu czy zmarnowanych szans?“…
Rok 1989 jest rokiem, który zostanie przez historię oceniony, jako przełomowy. W tym właśnie czasie w fazę zaawansowaną wchodzi proces rozpadu bloku komunistycznego. W końcu!;  można byłoby powiedzieć.


Odbywają się obrady przy okrągłym stole w Polsce, przy trójkątnym na Węgrzech, zew wolności dociera nawet do dalekich Chin, gdzie jednak inicjatywa narodu nie przebiega tak sielankowo jak w Europie Wschodniej. Tamtym komunistom od władzy najwyraźniej jeszcze się nie chce odchodzić, tak więc zachowają sobie ją przy pomocy wojska. Jest to przykład na to jak władza może w tych czasach utrzymać władzę. Dlaczego nie stosują tej taktyki zachodni towarzysze? Bo taka towarzyszy wola.
To, co ta jak na razie dwudziestoletnia historia ocenia, jako wielki przełom, bohaterskie wydarzenie, chwalebne zwycięstwo opozycjonistów, to tak naprawdę zaledwie kontrolowana porażka komunistów. Oczywiście należy całej opozycji oddać to, co się jej należy; ich odwaga, wiara i nieustępliwość powinny być pamiętane, szczególnie u nas w Polsce gdzie przyjmowało to nieraz wręcz bohaterski wyraz, lecz ja nie kwestionując wartości tejże walki, mam pewne wątpliwości, co do samego happy endu.
Wiem, iż to wszystko wyglądało niezwykle dziejowo: okrągły stół, jako symbol dialogu i konsensu, obecność tych wydarzeń w mediach zagranicznych, Lech Wałęsa, jako bohater narodowy przemawia w kongresie tych wielkich i wspaniałych Stanów Zjednoczonych, o których tyle się słyszy, a po każdym jego zdaniu obszerną salę wypełnia aplauz kongresmenów. I jak tu nie ulec złudzeniu wielkości tego wydarzenia? Człowiekowi znającemu się na historii i polityce przychodzi to niełatwo, a co dopiero przeciętnemu obywatelowi, który sam tą niby przełomowość głęboko przeżywał. Ale niestety, będziemy mieli taką historią, jaką sami sobie damy wmówić.
A prawda jest taka, iż cała ta transformacja niczym epickim nie była. Symboliczny okrągły stół nic z dialogiem wspólnego nie miał, a raczej ze zwykłą pokazówą. Wszelkie decyzje zapadały po polsku: przy wódzie i zagrysze.  Ale nie sama forma dokonywanych ustaleń mnie razi, lecz ich przyczyny i efekty.
Gospodarki krajów komunistycznych były zrujnowane, musiały się one zapożyczać u swoich ideowych przeciwników – kapitalistów, z którymi ekonomiczną i zbrojeniową batalię dawno już przegrały. Nastroje wśród ludzi robiły się coraz to bardziej konfrontacyjne i opozycyjne. Nie wszędzie była Rumunia; w obliczu rozwoju nowych technologii przekazu informacji, kontrola nad mentalnością społeczeństwa stawała się coraz trudniejsza. Nie było wyczynem zgadnąć, że wszystko się wali. Na łonie partii komunistycznych faktycznie pozostało wielu twardogłowych ideowców, lecz coraz większą siłę zyskiwali ci nowi, „liberalni komuniści” (swoją drogą zabawne wyrażenie). Oni to byli zwolennikami reform, bo widząc jak może wszystko wziąć w łeb i jaka może ich czekać druzgocąca porażka, dostrzegali tylko w takim rozwiązaniu szansę na polityczne przetrwanie. Zamiast trzymać się wszystkiego kurczowo i tym samym to wszystko stracić, można przecież oddać trochę i zachować spory kawałek dla siebie – może nawet największy. Swoje apetyty przecież nasi towarzysze obnażyli przy ustaleniach z opozycją: względem wyborów kontraktowych zastrzegli aż 65% mandatów dla siebie i swoich sojuszników. Tak więc zwycięstwo opozycji czy kontrolowana porażka władzy? Od kiedy to przegrani w negocjacjach wysuwają takie roszczenia.
Fakt faktem sytuacja jednak wymknęła się spod kontroli, ale tylko na chwilę. Walka o resztę mandatów, jak i lista krajowa okazały się kompletną klęską rządzących, a w dodatku wybory prezydenckie w 1990 i parlamentarne rok później także byłej władzuchny ucieszyć nie mogły. Jednak rządzili oni już przez wiele lat, nie są przy tym głupi, więc na rodaków sposób znaleźli.
W Polsce należy tylko przeprowadzić operację kameleon, a przy jednoczesnym zachowaniu majątku i wpływów (czytaj siły politycznej), powrót jest niemalże pewny. I tak przefarbowane PZPR i ZSL w roku 1993, już w sposób jak najbardziej demokratyczny wracają na piedestał. Przepiękna postkomunistyczna koalicja, obstawianie stanowisk w spółkach państwowych, złodziejska „prywatyzacja”, układy, korupcja i inne przekręty, tego byliśmy świadkami przez następne parę lat. Koniec końców świetnie ci przegrani wyszli na swojej porażce. I żadnych konsekwencji za przeszłość nie ponieśli: mniej wygodne dokumenty zostały zniszczone, a te przydatne na pewno się przydały. Teczka to jednak bardzo dobra karta w grze politycznej.
I jak mam teraz oceniać te dwadzieścia lat III RP, jeżeli przez dziesięć pierwszych był taki burdel, a dziesięć następnych nic nie zmieniło na tyle, abym przestał czuć odór socjalizmu; jeszcze sprowadzili mi na kark politycznego molocha, który ten smród tylko potęguje. Przecież gorszy niż interwencjonizm jest tylko obcy interwencjonizm, a to właśnie dzisiaj obserwujemy.
Ale taki miał być temat artykułu, więc sumiennie się z tego postaram wywiązać i dokonam mini analizy na różnych płaszczyznach.
Po wcześniejszych moich słowach, czytelnik może już się domyślać, jakie jest moje stanowisko, co do dorobku ekonomicznego III Republiki. Ja, jako klasyczny liberał nigdy nie przyjmę do świadomości stanu gnijącego socjalizmu, jako stanu pozytywnego. Mnie interesuje dynamiczny rozwój, a nie taki sobie rozwój. To, czego byliśmy świadkami przez ten czas, to marny rozwój w świetle jeszcze marniejszego rozwoju zachodu.
Na samym początku naturalnie należało się liczyć ze wstrząsem. Do roku 1992 Polska przeżywała głęboki kryzys, który to między innymi pomógł dojść postkomunistycznym demagogom do władzy. Od roku 1993 nasza gospodarka została uznana za jedną z najszybciej rozwijających się. Projekt Krajowy Brutto w tym roku wzrósł o 3,8%, w 1994 o 5,2%, a w 1995 aż o 7,0%. W następnych latach gospodarka odznaczała się dynamiką na niewiele mniejszym poziomie, aż do roku 2001, kiedy nastąpiło wyraźne spowolnienie.
Faktycznie muszę przyznać, iż dynamika rozwoju państwa wygrzebująca się z najgłębszego wyrazu socjalizmu w kierunku większej wolności gospodarczej, na tle zagrzebujących się z kolei w socjaldemokrację państw zachodu, wyglądała imponująco, niemniej jednak, chociaż zostaliśmy tymi tygrysami Europy, do tygrysów azjatyckich nam daleko, jak stąd do Azji. Hongkong czy Singapur postawiły jednak na prawdziwy kapitalizm i „trochę” od Polski dzisiaj lepiej wyglądają, a nie zapomnijmy jak ogromna przepaść dzieli wielość zasobów ekonomicznych tych państw.
Tak więc w dziedzinie gospodarki uciekaliśmy od czerwonego socjalizmu, ale zatrzymaliśmy się na socjaldemokracji i jak na razie WE nam gwarantuje, że długo z niej nie wyjdziemy, zatem ekonomiczne przemiany ocenić należy ogólnie na minus, choć trzeba sprawiedliwie przyznać, iż i tak się rozwijamy. Jednakże gdyby to był rozwój właściwie szybki, w ciągu tych lat przegonilibyśmy nurzającą się w socjalu Europę, a tak nadal pozostajemy tylko jej peryferiami.
Względem ekonomii należy także napomknąć kwestię, jaką jest świadomość ekonomiczna Polaków. Każdy system w jakiś sposób oddziałujący na społeczeństwo, musi pozostawić w jego mentalności niezatarte ślady. Tym bardziej, jeżeli system ten za czołowe zadanie aparatu państwa, uznaje indoktrynację obywateli, zarówno polityczną, historyczną, jak i ekonomiczną. Plony takiego właśnie działania nadal dzisiaj zbieramy.
Jest jednak jeden plus, jaki wynika dla nas z realiów komunizmu. Polacy są narodem niezwykle sprytnym. Przysłowie: „co cię nie zabije, to cię wzmocni” pasuje tu wyśmienicie. Ten nieprzyjazny człowiekowi system, nauczył nas kombinować. Polak kombinował za komuny i kombinuje dzisiaj, a to w zestawieniu z nadal niesprzyjającą indywidualnej przedsiębiorczości polityką państwa, jest niebywale potrzebne dla jego normalnego rozwoju.   Już na samym początku zniesienia barier handlu, rodacy zauważyli w tym biznesie szansę i z niej tłumnie korzystali. Z ery bazarków na szczęście już wychodzimy i rozpoczynamy życie w kapitalistycznych realiach reklam i witryn sklepowych, ale spotyka się to nadal z dużą liczbą buntów ze strony „poszkodowanych” tym handlowców. Tak samo jak różnoracy pracownicy państwowi (tj. stoczniowcy), boją się oni o swoją pracę i są gotowi o nią walczyć. Ta redukcja miejsc pracy nie jest oczywiście pozytywną stroną kapitalizmu, ale ja, jeżeli mam wybrać pomiędzy właściwie funkcjonującym rynkiem, a posadą jakiegoś tam lenia, któremu nie chce się przekwalifikować, stawiam na to pierwsze.
Mimo to, nie mając tradycji kapitalistycznej, Polacy radzą sobie wyjątkowo dobrze. Okazuje się, iż jesteśmy narodem przedsiębiorczym, potrafiącym poradzić sobie w różnych niesprzyjających nam sytuacjach. Wychodzi nam to dobrze, ale strasznie przy tym marudzimy. Cóż, taka już nasza natura.
Chociaż sami chętnie podjęlibyśmy się działalności, jako przedsiębiorstwo prywatne, niestety wciąż tych obcych się boimy. Przede wszystkim to starsi ludzie nie ufają prywatnemu, ale młodzi jakoś o to także specjalnie nie walczą, najczęściej przyjmując postawę obojętną. Jest to niezwykle negatywne, ponieważ doświadczenie pokazuje, że jak się bać, to właśnie państwowego. W przypadku usługi świadczonej przez państwo nie istnieje żadna umowa pomiędzy stronami, która to jest podstawą systemu rynkowego. Nie jesteśmy w stanie przeforsować własnych interesów, nie ma jasnych zasad naszej współpracy i nie ma kogo i za co pociągnąć później do odpowiedzialności. Po prostu płacimy i pokornie czekamy czy i kiedy nam państwo będzie łaskawe dać. Emerytury są tu nazbyt jaskrawym przykładem. Bez wyraźnego stanowiska społeczeństwa, bardzo trudno będzie nam to zmienić.
Koniec końców, najgorsza względem psychiki społeczeństwa, jest jednak mocna w niej obecność etatyzmu. Przez to siłą rzeczy obywatele stają po stronie głębokiego zaangażowania państwa w życie społeczne i gospodarcze, lecz paradoksalnie wołają oni także o zmniejszenie podatków. To pokazuje, że po prostu sami nie wiedzą, co czynią. Najpierw musimy zatem pokazać współrodakom prawdę, a później dopiero próbować przekonać ich do naszych poglądów. Jeżeli tego nie będzie, to albo sami staniemy się demagogami, albo z nimi przegramy.
Ostatnią kwestią odnoszącą się do społeczeństwa, którą chciałem poruszyć, jest brak świadomości demokratycznej. Polacy często nie mają pojęcia na kogo, na jakie poglądy oraz za jakimi zmianami tak naprawdę głosują, przez co jest bardzo łatwo nimi manipulować. Jest to problem w skali makro, jak najbardziej do wybaczenia, ponieważ występuje on w mniejszym lub większym stopniu wszędzie gdzie ten system zagości – taka już wada demokracji.
To, co mnie najbardziej niepokoi, to skala mikro, czyli społeczności lokalne. Polacy bardzo rzadko się uaktywniają w sprawach własnego podwórka, nie interesują się prawie działaniami przez państwo na nim przeprowadzanymi (inicjatyw brak a referenda także są okazjonalne), przez co do dziś nie utworzyły się nawet zręby społeczeństwa obywatelskiego. Jest to naturalnie efekt realiów komunizmu, gdzie o czymś takim nie mogło być mowy, ale nam powinno zależeć na szybkiej zmianie tego stanu rzeczy, ponieważ szeroka współpraca obywateli z państwem, dla jego poprawnego funkcjonowania jest wręcz niezbędna. Paradoksalnie, kiedy do dzisiaj tych elementów demokracji nie możemy zaobserwować we współżyciu obywatela z państwem, względem przedsiębiorstw pojawiło się to na samym początku. To od związków zawodowych zaczynaliśmy, a jak inaczej je zdefiniować, niż jako demokratyzację przedsiębiorstwa?
Należy jednak pamiętać, iż wszystkie te minusy odnoszące się do płaszczyzny społecznej muszą być wybaczone, ponieważ wynikają one nie z samych właściwości społeczeństwa, ale z tego, co nabyło ono w okresie diametralnie innego systemu niż ten dzisiejszy. Mentalność ludzka zmienia się bardzo długo, a realia komunizmu na pewno zostawiły w niej mocne ślady, które będą dawały o sobie znać jeszcze przez wiele lat.
Najwyższy czas przejść do polityki. Jeżeli przy wcześniej omawianych kwestiach zalecam wyrozumiałość, to ta zasługuje na najwyższy stopień nagany. Socjalistyczną gospodarkę można jeszcze usprawiedliwić: trudno jest bowiem odnaleźć liberalizm w międzynarodowym oceanie socjalizmu. Mentalność społeczeństwa także można jakoś wytłumaczyć, ale niedorozwój i niskość naszej polityki jest już dla mnie całkowitą zagadką.
Po pierwsze układy. Jest to choroba, która toczy naszą scenę polityczną po dziś dzień (choć w coraz mniejszym stopniu). Nawet, jeżeli ktoś do władzy dochodzi z dobrymi chęciami, trafia w mur, przez który przebić się jest niezwykle trudno. Zaraz okazuje się, że reformy mogą nadepnąć na odcisk komuś dobrze postawionemu, co ich urealnienie stawia pod dużym znakiem zapytania. W Stanach Zjednoczonych przynajmniej przybiera to postać oficjalną, oddziaływanie na władze lobby zbrojeniowego czy korporacyjnego jest powszechnie znane i przyjmowane (inna sprawa z lobby żydowskim). U nas natomiast nigdy nie zostanie ujawnione to, co niepolityczne, a na politykę oddziaływujące. I co tu się dziwić, jeżeli korzenie wszelkich powiązań władzy np. z biznesmenami, z legalnością dużo wspólnego mieć nic nie mogą. W warunkach komunizmu i późniejszego „dzikiego wschodu”, dojście do majątku graniczyło z cudem, a częściej z podstołowymi układami. Po dziś dzień jeden na drugiego ma jakieś haki czy wobec drugiego zobowiązania, które tworzą kulisy polityki. Oczywiście jest to negatywne tylko z punktu widzenia naszych realiów i naszych lobbystów, ponieważ sam w sobie lobbing jest ogólnie przyjęty, jako immanentna część nowoczesnego sposobu sprawowania władzy. U nas jednak przyjmuje to postać patologiczną i tak na przykład, gdy w podejściu modelowym lobbing ma służyć interesom konkretnych grup społecznych, u nas służy on indywidualnym interesom „nietykalnych”, którzy to z jakiegoś powodu (niekoniecznie legalnego) do owej siły wpływu doszli.
Inną kwestią związaną ze sprawowaniem władzy jest polityka zagraniczna. Do czasu PiS-u, wyuczeni lizusostwa w stosunku do ZSRR postkomuniści, zmienili po prostu sowietów na USA i to teraz przed nimi się płaszczyli. Tak jak nauczono ich wypełniania zobowiązań w ramach Układu Warszawskiego, tak postępowali także w ramach NATO. Jeżeli hegemon wzywa pod broń, należy niezwłocznie się stawić, nieważne czy z interesem i korzyścią dla nas samych.
Taka taktyka lizusostwa przyświecała nam również w stosunku do innych krajów. Przecież mało co brakowało, abyśmy przepraszali Niemców za II wojnę światową. Na szczęście wraz z erą PIS-u to się skończyło, chociaż można tu wypomnieć trochę za dużą gorliwość ze strony tych postsolidarnościowców. Ale w końcu oni to byli zawsze tą konfrontacyjną i buntowniczą stroną, toteż nic dziwnego, iż przenieśli te nastroje na pole polityki międzynarodowej.
Kolejny aspekt polskiej polityki zasługujący na krytykę, abstrahuje już całkowicie od samego sprawowania władzy, a odnosi się do jej pozyskiwania. Na boku już zostawiam, iż polski podział na lewicę i prawicę można o kant tyłka rozbić, a bardziej mnie interesuje sposób oddziaływania na obywatela. Każdy zachodni politolog, wyśmiałby debatę polityczną, w której to dominują kwestie odnoszące się do indywidualnych wartości. I miałby przy tym dużo racji. Gdybym ja miał kogoś wybrać, aby kierował państwem, w którym żyję, interesowałyby mnie jego pomysły względem administracji, gospodarki czy polityki zagranicznej – to chyba jest oczywiste. Ale na cholerę mi wiedzieć jakiej kandydat jest wiary, czy często uczęszcza do kościoła i jaki w ogóle reprezentuje stosunek do religii. Przecież to nijak się ma do potencjalnej jego przyszłej funkcji. On ma być dobrym politykiem a nie kaznodzieją. Niestety argumenty w stylu „on nie jest katolikiem” czy nawet „jego dziadek służył w Wermachcie” są nadal obecne (częściej niż te merytoryczne) i obnażają bezczelność naszych polityków oraz niedojrzałość wyborców.
To drugie uwidacznia się jeszcze lepiej przy zagadnieniu konsekwencji dysydentów. Demokracja została obmyślona po to, aby ludzie mogli weryfikować działania władzy, przy każdych wyborach. Co się okazuje, u nas bez tego się obejdzie. Gdy w większości krajów zachodu polityk przyłapany na kłamstwie sam podaje się do dymisji, zdając sobie sprawę z płynących za tym konsekwencji, w naszej ojczyźnie może on kraść, łgać, spieprzyć gospodarkę, a największą jego pokutą będzie albo chwilowa absencja polityczna, albo zmiana barw partyjnych. Takich „skoczków” z partii do partii mamy na scenie politycznej wielu. Pan Ryszard Czarnecki, który zaliczył prawie wszystkie relewantne partie, a teraz grzeje miejsce w raju dla takich jak on, czyli Parlamencie Europejskim, jest tego przykładem najlepszym.
Polacy patrzą i nie widzą. Łykają bzdury zawarte w spotach jak młode pelikany, a później nawet nie kwapią się do ich rozliczania. Właśnie spoty wyborcze są dzisiaj świetnym odzwierciedleniem bezkarności i bezczelności walczących o głosy. Zawierają one gro manipulacji, kłamstw i pomówień a poziom polemiki politycznej w nich prezentowany, już dawno sięgnął dna. Wystarczy przytoczyć kampanię pro unijną, gdzie do dzisiaj nikt nie przyznał racji nam adwersarzom, którzy to masę zawartych w niej oszustw próbowaliśmy obnażyć już wtedy. Takiej to wolnej amerykanki jesteśmy świadkami, nikt już się nie liczy z podstawowymi zasadami debaty politycznej. Róbta, co chceta, a my i tak was wybierzemy, jeśli oczywiście dobrze się sprzedacie (w końcu to era kapitalizmu).
Na szczęście jednak sytuacja w polityce nie jest beznadziejna do końca i pewna poprawa jest widoczna. Samo definitywne odejście od władzy postkomunistów, ukróciło w znacznym stopniu wiele procederów, które wyniszczały nasz kraj. Podwaliny pod sprawny system walki z korupcją, jakie stworzył PiS w postaci CBA, już przynoszą spore efekty, co jest widoczne przede wszystkim na poziomie gminnym. W końcu wiele inwestycji, już bez żadnych matactw przebiega sprawnie i pomyślnie, a politycy lokalni nie czują się tak swobodnie jak kiedyś. Do doskonałości jeszcze co prawda dużo brakuje, lecz jesteśmy na dobrej ku temu drodze.
Niewątpliwymi politycznymi sukcesami było także wejście Polski w struktury różnych rządowych organizacji międzynarodowych tj. NATO. Częściej jednak wynikało to z interesów tychże organizacji, a nie naszych, ale ogólnie należy ten fakt ocenić na plus.
Niestety z całą Europą musimy przeżywać wszystkie wady początków takiego tworu, jakim jest WE, które zostaną dopiero odkryte i wyeliminowane w praniu (choć my je obnażamy na bieżąco). Miast odczekać ten okres niepotrzebnych inicjatyw, pchaliśmy się do Eurosojuzu na siłę i teraz czas nam pokutować. Szczęśliwie czasu było wystarczająco, aby zaobserwować efekty wprowadzenia wspólnej waluty, mam nadzieję tym samym, iż nikt z naszych rządzących na spełnienie tego durnego pomysłu już się nie waży.
Dzisiaj sytuacja przedstawia się tak, iż postkomuniści na całe szczęście o władzy nie mają co marzyć, a wszelkie szanse wpadły w ręce postsolidarnościowców. Nasz system partyjny zbliża się coraz bardziej do dwupartyjności, gdzie jednak paradoksalnie o władzę nie walczą dwie partie o przeciwstawnych programach, ale dwie partie o programach niemalże identycznych, różniących się jedynie niuansami. Elektorat ich został rozdzielony nie na zasadzie ideologii czy interesów obywateli, ale na zasadzie, kto pierwszy ten lepszy. Tym samym PiS zagarnął starszych, konserwatywnych obywateli, małe miasteczka i wioski oraz innych, którzy są zwolennikami etatyzmu, PO natomiast pocieszyło się młodzieżą, dużymi miastami i zwolennikami większych swobód gospodarczych. Chociaż dopasowały te partie swoje postulaty do tych grup, aby zdobyć ich poparcie w wyścigu po władzę, to i tak po wygranych wyborach będą robić swoje. Awanturniczy PiS ciągle zamiast iść do przodu, woli patrzeć w przeszłość i toczyć niepotrzebną już dzisiaj walkę z drobnymi współpracownikami komunistycznego aparatu państwowego, a PO z kolei mimo wolnorynkowych postulatów, albo nie chce, albo ze względu na układy czy własne polityczne bezpieczeństwo, nie kwapi się do bardziej energicznych ruchów. Byliśmy w marazmie i pozostajemy w marazmie.  A jeszcze na sile zaczynają przybierać te globalne postępowe ruchy, które szkodzą tradycji i dotychczasowemu zestawowi norm, który do tej pory sprawował się wręcz doskonale. No niestety, z uwagi na to optymistą być nie mogę. Jak my nic nie zrobimy, to już chyba nikt nic nie zrobi.
Na koniec tego trochę przydługiego artykułu, muszę chyba oficjalnie się ustosunkować do tematu przewodniego, choć nieoficjalnie każdy moje zdanie powinien już znać. Dla mnie, dwadzieścia minionych lat, to czas zmarnowanych szans i żaden wypływający z nich pozytyw, nie jest w stanie chociaż przybliżyć mnie do zdania odwrotnego. Proszę przy tym nie podejrzewać, iż ma konkluzja wynika z wykazanej wcześniej marudności Polaków. O nie! Ja nad samym ustosunkowaniem się do tego zagadnienia dużo głową nie pracowałem (co innego nad argumentami), moje zdanie raczej wynika z wrażenia niż myślenia, a mogę to przyznać a posteriori. W końcu jak mógłbym na ten temat słodzić, gdy po spojrzeniu na moją ukochaną Polskę, widzę szare obdrapane kamienice, przyjaciół, których przedsiębiorczy zapał niszczą państwowe bariery i biurokracja, gdy słyszę jak na zachodzie jesteśmy pośmiewiskiem a słowa naszych polityków z prawdziwą polityką nic wspólnego nie mają. Musi to wytworzyć we mnie postawę krytyczną, ale nigdy nie wpłynie na moje patriotyczne uczucia. W końcu kto jak kto, ale Polak potrafi kochać ojczyznę, która krzywdzi. Niestety krzywdzić nie przestaje, niektórzy ratują się ucieczką, niektórzy pozostają, ale jak na razie nikt nie walczy o zmianę. Każdy myśli, że wzorowanie się na zachodzie jest właściwe i najefektywniejsze. Prawda jest taka, iż powinniśmy się wzorować nie na wyprzedzającym nas dzisiejszym zachodzie, ale na tym dawnym zachodzie, który dzięki kapitalizmowi faktycznie wyprzedzić nas mógł. Dobieramy sobie po prostu złe wzorce rozwoju. Oni już swoje bogactwo mają, my własne musimy dopiero budować, a jedyna ku temu droga, to wolny rynek. Nie będę geniuszem, jeśli stwierdzę, że coś z tym fantem trzeba zrobić i nie uwierzę tutaj w pozytywną rolę państwa. Prawdę mówiąc nigdy w państwo nie wierzyłem. Wierzę natomiast w Polaków, w naród buntu przeciw zniewoleniu, w naród tradycji i wysokich wartości, w naród, który jeżeli chce, to może dokonać rzeczy wielkich. I z tą myślą wiąże swoje nadzieje na przyszłość. Oby tylko nie były to nadzieje głupca.
Maciej Bukowski

Inne teksty konkursowe:

Norbert Gałązka – Normalność, sukces i rozwój…
Mateusz Teska – III RP zrobiła ludziom wodę z mózgu…
Maciej Bukowski – III RP – od czerwonego socjalizmu do socjaldemokracji
Michał Szymański – III Rzeczpospolita – ale czy Polska?

3 KOMENTARZE

  1. Pan Maciej Bukowski w swoim świetnym tekście konkursowym napisał, że polityków nie powinno się pytać o takie (drugorzędne sprawy?) jak w kogo wierzą!
    Tu brak mojej zgody! Polityk w Polsce (ale i gdzie indziej też) musi deklarować swoją gotowość do stosowania się do zasad Dekalogu Przykazań Bożych. Nie wynika z tego, że polityk musi być katolikiem, czy ogólniej chrześcijaninem a wskazuje na to, że jest przewidywalny i nie będzie postępował wbrew prawom naturalnym! Takim pozotywnym, wzorcowym przykładem polityka wierzącego w Pana Boga jest Waclaw Klaus! Czesi (a ściślej ich parlamenarna elita) wiedzieli kogo wybierają!

  2. Z tego co mi wiadomo to Pan Wacław Klaus, prezydent Czech nie wierzy w Boga i jest ateistą, lecz mogę się mylić. Jednak paradoksalnie nie wierząc w Boga broni zasad i praw boskich, w przeciwieństwie co do niektórych biskupów i księży, co to się deklarują, że są chrześcijanami, a postępują postępowo.

Comments are closed.