Inflacja
Inflacja - psucie pieniądza (foto. pixabay.com)

Ponieważ Czytelników „Strony Prokapitalistycznej”* wciąż żywo interesują kwestie pieniężne postanowiłem wrócić do tego tematu. Liczę jednak także na dyskusję dotyczącą Unii Europejskiej, bo to bardzo aktualny i ważny problem. Wracając jednak do pieniędzy… Żeby wyjaśnić, na czym polega porażka krzywej Phillipsa oraz dlaczego inflacja jest zjawiskiem o negatywnym wpływie na gospodarkę, krótko omówimy działanie wolnorynkowego systemu pieniężnego. Będzie też o Japonii.

Właściwy system

Rozmawialiśmy już wcześniej o teorii regresji Ludwiga von Misesa, który wyraźnie pokazał nam jak z gospodarki barterowej wolne społeczeństwo przechodzi do gospodarki monetarnej. Każdy z nas dzisiaj korzysta z dobrodziejstwa pieniądza. Załóżmy, że nasz dzisiejszy dzień ma oznaczenie „n”. Dlaczego akceptujemy dzisiaj pieniądz, skoro nie ma on wartości bezpośredniej? Ponieważ zawiera w sobie element czasowy. Wiemy, że wczoraj ktoś z tego pieniądza korzystał – wiemy, że można za niego nabyć dobra przy jakimś systemie cen. Krótko mówiąc, wiemy, że dnia „n-1” ten pieniądz był środkiem wymiany, kiedy to istniał już system cen. Analogicznie postępujemy z dniem „n-2”, „n-3” itd. Czy ta regresja nie ma końca i czy nie zapętli nas? Z pewnością nie. W ten sposób odnajdujemy link między gospodarką monetarną a barterem, kiedy to pieniądz nie był środkiem wymiany. Jednym słowem dzień przed powstaniem gospodarki monetarnej, pieniądz (towar służący jako pieniądz) musiał mieć jakąś wcześniejszą cenę. Musiał być pożądany na rynku barterowym ze względu na swoje niemonetarne wykorzystanie. W przypadku złota i srebra były to ozdoby, biżuteria itd.

Teoria regresji wyraźnie pokazuje nam, że papierek nie był pieniądzem. Musiało to być jakieś dobro pasujące do funkcji pieniężnych. Byłoby to wręcz absurdalne, gdyby ludzie akceptowali banknoty, bo dlaczego mieliby to robić? Dlaczego Czesio ma przyjąć za jabłka papierek z napisem „jeden złoty”? Jaką to w ogóle może mieć wartość poza tym, że można tym troszeczkę rozpalić w piecu? Papier jest dobrem zbyt obfitym, aby spełnić funkcje pieniężne, dlatego rynek wybrał kruszec. Z tej i kilku innych przyczyn, złoto i srebro zaczęły pełnić funkcję środka wymiany.

Teraz przejdziemy do trywialnej, ale silnie ignorowanej we współczesnej ekonomii, rzeczy – ustalania cen. Jak wiadomo kluczem do kształtowania się cen jest subiektywizm konsumentów i producentów. Czym jest jednak cena? Cena jest relacją wymienną między poszczególnymi jednostkami towarów. Załóżmy, że mam farmę, a Jasio zajmuje się pieczeniem chleba. Teraz wyobraźmy sobie, że moja skala preferencji przedstawia się następująco (malejąco): 11 chlebów, 10 chlebów, 9 chlebów, 8 chlebów, kura, 7 chlebów, 6 chlebów itd. A powiedzmy, że Jasio ma taką kolejność preferencji: 11 chlebów, 10 chlebów, kura, 9 chlebów, 8 chlebów itd. Widzimy zatem wyraźnie, że ja (jako właściciel kury) chcę ją sprzedać co najmniej za 8 chlebów, bo przy 7 bochenkach nie podejmę się wymiany. Bardziej preferuję posiadanie kury niż 7 bochenków. Z kolei Jasio (jako piekarz) chce kupić kurę za co najwyżej 9 chlebów. On bardziej preferuje 10 bochenków niż kurę. Zatem ja sprzedam kurę za 8 lub 9 lub 10 lub 11 itd. chlebów, a Jasio jest gotów ją kupić za 9 lub 8 lub 7 itd. bochenków.

To, z czym mamy wyżej do czynienia to prawo popytu i podaży. W moim przypadku (jestem producentem kury) minimalna cena sprzedaży to 8 bochenków. W przypadku Jasia (jest kupcem kury) maksymalna cena kupna to 9 bochenków. Zatem widać wyraźnie, że wymiana zajdzie tylko przy cenie 8 albo 9 chlebów za kurę. Po jakiej cenie – to zależy od umiejętności targowania się. Jednakże to, co nas interesuje to fakt, że aby doszło do wymiany minimalna cena sprzedaży musi być mniejsza, albo równa maksymalnej cenie kupna. Gdyby moja minimalna cena sprzedaży wynosiła 10 przy maksymalnej cenie kupna przez Jasia wynoszącej 9, to do wymiany nie dojdzie. Ja chcę dostać przynajmniej 10, a on jest gotów poświęcić co najwyżej 9.

Powyższą analizę można zaaplikować do wielu producentów kur i wielu kupców kur. Mało tego, można zaaplikować to do wielu producentów dostarczających wiele kur (nie jedną) i wielu kupców kupujących wiele kur, a zasada będzie ta sama. Rynek będzie zmierzał w taką stronę, aby osiągnąć cenę równowagową: sytuację, kiedy kury i bochenki trafiają w ręce najbardziej „chętnych” posiadaczy. Równoważy się liczba kupujących ze sprzedającymi, ba! Mało tego. Równoważy się liczba chcących rezerwować swoje posiadanie na dalszy użytek.

Miałem mówić o pieniądzu… dlaczego zajmuje się mikroekonomią? Zaraz się dowiemy.

Tak więc wiemy już kilka rzeczy. Cena jest relacją jednego dobra do drugiego. W naszym przypadku cena kury to 8 bochenków lub 9 bochenków w zależności od wartościowania konsumentów i producentów. Z kolei z czysto matematycznego punktu widzenia cena bochenka w tych przypadkach to 1/8 kury, 1/9 kury itd. (lecz problem podzielności, jaki występuje w barterze blokuje dokonanie tego typu transakcji). Cena to wykaz indywidualnych subiektywnych użyteczności podmiotów na rynku. Ceny są sygnałem wskazującym na zapotrzebowanie konsumentów na określony towar.

Wiadomo, że żyjemy w świecie niepewnym i ciągle zmieniają się preferencje ludzi. Jednego dnia coś jest w modzie, innego natychmiast przestaje odgrywać znaczenie. Wolnorynkowy system cen nie jest idealny tak jak idealny nie jest świat i ciągle mamy do czynienia w problemem niepewności. Problem niepewności sprawia, że człowiek w ogóle działa, bo przecież, gdyby był pewien rezultatów swoich akcji, to nie działałby w ogóle! Edukacja ma w ogóle sens dlatego właśnie, że popełnia się błędy. Błędy są naturalną częścią naszego życia i to one są siła sprawczą nauki. Tak więc system cen nie jest doskonały, ale może być wygenerowany tylko i wyłącznie przez indywidualnych właścicieli przy systemie własności prywatnej, gdyż jak widzieliśmy, ceny są efektem subiektywizmu ludzi. Żaden inny system nie wchodzi w rachubę i dokładnie dlatego socjalizm nie może sprawnie działać: bo urzędnicy nie mogą, choćby nie wiadomo jakimi akrobatami byli, wygenerować systemu cen.

Preferencje się zmieniają. Ludzie działają. Próbują przewidywać, a na wszelkie zmiany na rynku reagują odpowiednimi krokami. Te nazywane są często spekulacjami. Spekulacje są błogosławieństwem dla rynku, ponieważ przyspieszają procesy dostosowawcze; przyspieszają drogę rynku do ceny równowagi. Jak to działa? Bardzo prosto. Przyjmijmy, że cena równowagi (takie zgranie maksymalnych cen kupujących i minimalnych cen sprzedających) wynosi 9 bochenków za kurę, a rzeczywista cena na rynku to 7 bochenków. Co się dzieje? Dochodzi do wzrostu popytu i ludzie zaczynają kupować szybko bochenki dopóki cena jest poniżej ceny równowagi, co prowadzi do skoku cen bochenków (w stronę 9). Co jeśli ceny nie trafią i skoczą do 10 chlebów za kurę? Wtedy spekulacje działają w drugą stronę prowadząc do tego, że przedsiębiorcy chcą więcej sprzedawać, ale ludzie mniej kupować. Cena musi spaść (w stronę 9). O wszystkim decydują indywidualne decyzje, indywidualne użyteczności poszczególnych dóbr ukryte głęboko w umysłach ludzi. Niektórzy sugerują, że spekulacje są złe, bo zniekształcają rynek – to nieprawda; one przyspieszają dramatycznie drogę do punktu równowagi. (Powinno być jasne w tym miejscu, że nie mówimy o spekulacjach przeciwko państwu: spekulacjach typu „kiedy zbankrutuje Argentyna?”, „ile jeszcze Międzynarodowy Fundusz Walutowy pożyczy temu krajowi?”, „Ile Clinton da pieniędzy na bankrutujący Meksyk?”. Jak wiemy państwo to nie rynek. Te spekulacje są złe, bo cały system jest zły. Wina spoczywa oczywiście na państwie.)

Powoli idąc rewolucją marginalną wiemy już, że ceny są ustalane przez rynek tj. przez ludzi. Nie przez jakiś „zły wstrętny rynek” tylko po prostu przez ludzi (to dla moich ulubieńców socjalistów). Z kolei spekulacje są mechanizmem poprawiającym błędne decyzje. Oni pomagają kroczyć nie kończącą się drogą do osiągnięcia nigdy nieosiągalnego punktu równowagi (to wcale nie paradoks). Zdaję sobie sprawę z tego, że może wydawać się irytujące powtarzanie tych fundamentalnych kwestii, ale ich zrozumienie jest niezbędne do rozwiązania problemów pieniężnych.

Jak to jest z tym pieniądzem? Nota bene sytuacja jest analogiczna do barteru. Po tym jak wykształci się już środek wymiany, ceny są wyrażane uniwersalnie. Nie ma tak, że koń kosztuje 50 kur, malina 1/5 pietruszki, książka 1/1000 samochodu itd. Wszystkie ceny wyrażają się w jednej jednostce: pieniądzu. Kura kosztuje ileś uncji złota, książka ileś, samochód ileś i tak dalej. To znacznie usprawnia gospodarkę, wspomaga rozwój cywilizacji, przyspiesza podział pracy i wzrost stopy życiowej.

Co ważne. Wszystko, o czym mówiliśmy wyżej ma zastosowanie do systemu gospodarki monetarnej. Tutaj ceny też są determinowane subiektywnie. Tutaj też decydują „maksymalne ceny kupna” i „minimalne ceny sprzedaży”, aby dochodziło do wymiany. Nie muszę przypominać, że na handlu zyskują zawsze obydwie strony, ponieważ występuje tendencja do odwrotności wartościowania. Sprzedawca roweru ceni go sobie mniej niż 1000 złotych, jakie za niego otrzyma. Kupiec z kolei wartościuje dokładnie na odwrót.

Gusta się zmieniają, moda się zmienia, rośnie liczba ludności, rosną potrzeby, zwiększa się zakres wiedzy – to oczywiste cechy naszego świata. Jeśli przy nich zarazem zwiększa się poziom oszczędności, mamy do czynienia z rozwojem gospodarczym. Pojawiają się coraz nowsze dobra, towary, usługi, o jakich jeszcze kilka lat wcześniej ludziom się nie śniło. Skoro dochodzi do takich przesunięć, naturalne jest, że ceny się zmieniają z powodu rozmaitych czynników realnych. Właściwą tendencją rynku jest obniżanie cen. Samochody przez lata stawały się coraz tańsze i dostępniejsze dla szarych ludzi, a zanim zdołam dokończyć to zdanie spadną ponownie ceny komputerów.

Liczenie inflacji

Każdy na rynku produkuje dobra i usługi, sprzedając je za pieniądze, które potem zamienia na inne dobra i usługi.

Dlaczego tak obsesyjnie o tym przypominam? Ponieważ nie ma czegoś takiego jak „ogólny poziom cen”. Czymże jest ta tajemnicza rzecz? Jest ważonym koszykiem różnych dóbr, których konsumpcja utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie. Nie jest to „ogólny poziom cen”, tylko jest to jakiś wymyślony abstrakcyjny koszyk, który waży jakieś poszczególne dobra. Są to dobra konsumpcyjne, alkohol, chleb itd. Ten „ogólny poziom cen” ignoruje ceny dóbr innych, które zmieniają się częściej i ceny dóbr producenckich. Poza tym nie można wyliczyć czegoś takiego jak „ogólny poziom cen” – to najbardziej autorytarny wynalazek współczesnej ekonomii. Rozumiem, że dla niektórych to może być szokujące, ale taka jest prawda.

Nie zapominajmy o mikroekonomii i tym, że ceny to jeden wielki wachlarz indywidualnych transakcji. Nie przekonuje to jednak jednego z Czytelników „SP”.

„Gdy mówiłem o stabilności cen miałem na myśli utrzymywanie stabilnej relacji pomiędzy podażą pieniądza a podażą wszystkich innych towarów i usług. Nie chodziło mi o stabilizowanie cen pojedynczych towarów (ja nie jestem zwolennikiem centralnego planowania), ale właśnie o ustabilizowanie relacji pomiędzy koszykiem wszystkich dóbr a podażą pieniądza. Obrazowo mówiąc jeżeli struktura towarowa w koszyku zmieniła się, ale nadal waży on tyle samo to należy pozostawić taką samą ilość pieniądza. Ale jeżeli koszyk zaczyna ważyć więcej (wzrost PKB) to należy również zwiększyć podaż pieniądza”.

Nie wiem jak innych ale mnie to nie przekonuje. Co więcej ignoruje to całą powyższą analizę marginalną i kilka faktów. Przede wszystkim to, że wraz z rozwojem rośnie produktywność, zwiększa się liczba dóbr i usług przez co mogą spadać ich ceny. Są to czynniki realne, jakie wynikają z suwerennych decyzji jednostek. Wzrost dobrobytu odbywa się poprzez właśnie tego typu „deflację cenową”, która rozciąga rosnący dobrobyt na wszystkie elementy gospodarki. To jednak nie podoba się autorowi listu, który chce poprawiać decyzje rynku sugerując jego niedoskonałość w obniżaniu cen. (ja naprawdę nie mogę zrozumieć, co ekonomiści mają przeciwko temu, że spadają ceny!!!!)

„Nie twierdzę, że narzędzia, którymi dysponuje Bank Centralny są narzędziami doskonałymi. Oczywiście, że dla obliczenia ogólnego poziomu cen bierze się pod uwagę ograniczony koszyk dóbr, ale taki który możliwie najpełniej przedstawia sytuację w gospodarce. Zgadzam się, ze mimo wszystko to narzędzie jak i inne są niedoskonałymi. Tym nie mniej uważam, że są one lepszym zabezpieczeniem przed rosnącą ceną kredytu niż proponowana przez Pana deflacja”.

„Koszyk, który możliwie najpełniej przedstawia sytuację w gospodarce”. Raz jeszcze popatrzmy na naszą mikro, mikroanalizę. Taki koszyk do niej nic nie ma i w ogóle nie przedstawia sytuacji w gospodarce, bo jest wymysłem centralnego planisty. Przedsiębiorca wcale nie patrzy na to, jaka jest inflacja, jaki jest „ogólny poziom cen”, bo przedsiębiorcę interesują dwie rzeczy:

  • kupić jak najtaniej,
  • sprzedać jak najdrożej.

Jednym zdaniem: zarobić jak najwięcej na różnicy cen. To jest właśnie to, co artykułują Austriacy: ważna jest różnica cen między dobrami producenckimi a konsumenckimi (o tym będzie niżej przy Japonii, swoistej utopii autora listu).

No i druga sprawa: ja nie proponuje żadnej deflacji. Jako zwolennik wolności proponuję zwyczajnie odczepić rządowe łapska brutalnie przyssane do pieniądza pod pretekstem „stabilizowania ogólnego poziomu cen”. Autor listu pisze dalej: Ja nie chce poprawiać suwerennych decyzji podmiotów na rynku.

Patrząc na naszą mikroanalizę, możemy tylko spytać: jak nie jak tak?!

„Ja po prostu PRZYPUSZCZAM (podając argumenty przytoczone w poprzednich mejlach), że te podmioty będąc całkiem suwerennymi nie będą dostatecznie często zmieniać nominalnych cen towarów, płac itd”.

Widać delikatne nawiązanie autora do problemu lepkości cen sugerowanego przez Johna Maynarda Keynesa, jakoby podmioty nie były w stanie reagować racjonalnie i odpowiednio na zmiany na rynku (rzekomo Bank Centralny ma działać lepiej niż przedsiębiorcy, którzy zdaniem autora listu nie będą obniżać cen). Tymczasem owa lepkość cen lub ich nielepkość to decyzja suwerenna. Jeśli na przykład spadną ceny wyrobu i wzrośnie produkcja bochenków chleba, to dalej przedsiębiorca określa, po jakiej cenie ma sprzedawać chleb. Załóżmy, że cena wynosiła wcześniej 2 złote, a po kilku miesiącach powinna spaść do 1,8 złotego. Kilku przedsiębiorców będzie chciało pozostawić cenę 2 złote. No i co z tego? Dobrowolnie w ten sposób rezygnują ze sprzedaży inwestując w swój majątek obrotowy. W imię czego musi wkroczyć Bank Centralny, aby „ustabilizować ceny” do 2 złotych? Czy nie widać, że jest to (1) niemoralne i (2) niemożliwe?

Autor chce manipulacją pieniężną doprowadzić do tego, że po wzroście podaży pieniądza „nowi producenci” podniosą ceny z 1,8 do 2 złotych, a starzy pozostawią je na pozostałym poziomie. Tak więc dziwnym sposobem raz jeden przedsiębiorca ma zareagować dobrze, innym źle. Nie trzeba się specjalnie przyglądać, że coś musi być nie tak w tej koncepcji.

Jeśli starzy producenci chcą pozostawić ceny na poziomie 2 złotych, zamiast je opuścić, to proszę bardzo! Gospodarka to szereg konsumentów i producentów, którzy angażują się w rozmaite wymiany własności zgodnie z własnymi przewidywaniami. Zostawiając cenę przy poziomie 2 złotych, podejmuję się ryzyka jak każdy przedsiębiorca. I są w takiej sytuacji dwa wyjścia:

  • decyzja mi się opłaci i przy trochę mniejszej sprzedaży uzyskam mimo wszystko większy zysk, albo
  • popełnię błąd i powinienem był jednak ceny obniżyć.

Proszę bardzo. Druga sytuacja nauczy mnie i ceny, że w przyszłości mają być mniej lepkie i mają spaść.

Żeby zrozumieć tę bardzo prostą prawdę o gospodarce wystarczy nie wychodzić poza analizę marginalną i pamiętać o tym, że gospodarka to system drobnych naczyń połączonych, a „ogólny poziom cen” to centralnoplanistyczny wymysł.

W porządku. Jak zatem Austriacy definiują inflację, skoro nie jako „wzrost ogólnego poziomu cen”? Dla Misesistów inflacja jest zjawiskiem pieniężnym polegającym na wzroście podaży pieniądza nie wynikającym ze wzrostu ilości kruszcu. Dlaczego? Bo zwiększanie się podaży pieniądza prowadzi jedynie do spadku jego siły nabywczej i dystrybucji własności. Po takiej sytuacji ceny są wyższe niż by były bez zwiększania podaży. Chociaż „ogólny poziom cen” może się nie zmienić.

Wszystkie dobra mają to do siebie, że zwiększenie się ich ilości prowadzi do wzrostu bogactwa, ale z pieniądzem jest inaczej. Pieniądz ostatecznie nie jest konsumowany, więc jego ilość nie ma znaczenia. Pieniądz funkcjonuje jako wspólny mianownik dla wszystkich cen na rynku i jeśli zwiększy się jego ilość, to musi spaść siła nabywcza. No, a jak zwracał uwagę na ten problem Richard Cantillon w „Essay on the Nature of Commerce in General”, zwiększanie podaży pieniądza nie jest równomierne. Jedni otrzymają złotówki, a inni nie. Stąd pojawia się problem do autora listu – nazywany często „helikopterem Friedmana”. Przecież Bank Centralny nie rozprowadza pieniędzy równomiernie przez system kanalików, tylko pieniądze wchodzą do obiegu po kolei do czyichś rąk kosztem innych, które tych pieniędzy nie dostaną. To pierwszy problem.

Drugi problem to kwestia tego, jak zwiększać tę podaż pieniądza? Którym „M”? Co jest tym pieniądzem? M1? M2? M2-A? MMMF? Pikanterii dodaje fakt, że każdy z narodowych Banków Centralnych stosuje własną definicję pieniądza. Rynek pieniężny jest bardzo zagmatwany w dzisiejszym skartelizowanym systemie bankowym, a wiara w to, że jeden człowiek (lub 10, wszystko jedno) jest nim w stanie sterować to wiara w to, że może on sterować cenami jajek. Ha! Z jajkami nie byłoby jeszcze tak źle, bo jajka niczego sobie, a pieniądz to dobro dla gospodarki najważniejsze; to jej krwiobieg. No, a poza tym koncepcja „stabilizacji poziomu cen” wymaga nacjonalizacji pieniądza – czegoś niedopuszczalnego dla zwolennika wolności.

Reasumując kompleks Irvina Fishera (prekursora „stabilizowania cen”).

  • Nie da się wyliczyć „ogólnego poziomu cen”, a abstrakcyjność tego tworu nie może odzwierciedlić skomplikowania gospodarki.
  • Nie wiadomo jakim wskaźnikiem podaży pieniądza się kierować i o ile go zwiększać. O 3% czy o 5%?.
  • Nie można zrzucić pieniędzy równomiernie „helikopterem Friedmana”, więc na ekspansji pieniężnej ktoś zyska, a ktoś straci.
  • Do tego procederu konieczny jest długotrwały proces łamania praw własności i nacjonalizacji walut. A także naiwna wiara w to, że po takiej nacjonalizacji państwo nie wykorzysta swojej władzy do drukowania pieniądza na swoje potrzeby.

Dlaczego 100%?
Cały czas sypią się na mnie cegły i ciągle zapytania, jak wolnorynkowiec może w ogóle narzucać odgórnie, że banki mają utrzymywać 100% rezerw złota do lokat „na żądanie”. Rzekomo jest swoboda umów i ludzie mogą „sami decydować”. W jednym z maili czytamy:

Mianowicie twierdzi Pan, że banki pożyczając wkłady na żądanie dopuszczają się złodziejstwa. Ale przecież Bank to nie przechowalnia bagażu. Podpisując umowę z bankiem każdy klient zgadza się (i to świadomie), że za dzień czy za tydzień może odebrać taką samą kwotę (+odsetki), ale na banknotach nie muszą być te same numery seryjne ! Zgadza się też świadomie by bank obracał jego pieniędzmi. (jeżeli robi to nieświadomie – bo takie rzeczy nie są chyba zapisane w umowie tylko w ustawach – to już jego problem nieznajomości prawa (zna Pan chyba rzymską maksymę: Ignorantia iuris nocet) Bank zobowiązany jest dostarczyć klientowi dobro o tej samej wartości (+ odsetki), a nie fizycznie to samo dobro (+ odsetki). Każdy klient świadomie zgadza się na taki układ i dopóki wywiązuje się z tego układu ja nie widzę powodu by działalność banku nazwać złodziejstwem.

Zanim przejdziemy do kwestii pieniądza musimy przypomnieć sobie raz jeszcze Johna Locka. Gospodarka wolnorynkowa opiera się na podstawowym prawie: prawie własności. Czym się owe prawo charakteryzuje? Ano tym, że każdą własność może posiadać tylko i wyłącznie jedna osoba. Tak jak jeden kawałek ziemi może okupować tylko jedna osoba w danej chwili (stojąc gdzieś), analogicznie w danej chwili właścicielem danej rzeczy może być tylko jedna osoba. Raz jeszcze dokładnie. Tylko jedna osoba może posiadać w swojej dyspozycji uprawnienia do rozporządzania jakąś własnością. To oczywiście nie przeczy temu, że można posiadać 50% wartości czegoś albo 10%. Jeśli mam „na spółkę” sztabę złota z Jasiem, to znaczy, że ja posiadam połowę tej sztaby, a on połowę.

Powtórzmy wyraźnie. Nie ma takiej możliwości, żeby do danej własności posiadała uprawnienie więcej niż jedna osoba. Nie neguje to ani swobody kontraktów, ani prawa własności, ani prawa do reprezentowania, ani prawa do udziałów itd. Jednakże określone uprawnienia do konkretnego przedmiotu może posiadać tylko jedna osoba.

Ustaliliśmy, że pieniądzem w wolnym społeczeństwie jest złoto (srebro pomijamy dla wygody). Są nieraz kłopoty z transportem, więc powstają banki. Mam tutaj na myśli magazyny pieniężne. I właśnie w tym sensie, bank jest dokładnie tym samym co przechowalnia bagażu. Jeśli zostawiam w nim bagaż „na żądanie”, to znaczy, że nikt nie ma prawa mi nim dysponować – on jest pozostawiony tam w przechowalni. Analogicznie pozostawiając złoto w banku, nie odstępuję od swojej własności – jedyne uprawnienie, jakie dostaje ode mnie bank to „przechowywanie jako depozyt na żądanie”. A to oznacza, że złoto ma tam leżeć tak jak leży bagaż w przechowalni.

Autor listu między wierszami pisze, że bagaż jest konkretny, a złoto jednolite i nie obchodzi klienta, czy otrzyma to samo złoto, ponieważ liczy się sama waga. W porządku. I co z tego? Jednorodność złota tylko ułatwia proceder kradzieży, ale go nie usprawiedliwia! To nie jest żadne uzasadnienie – wróćmy do USA z wieku dziewiętnastego. Wtedy rozwinęły się magazyny zbożowe, które zaczęły wypuszczać papierki na zboże „na żądanie” bez pokrycia. Czy jest to proceder kradzieży czy nie? Po pierwsze jest to przekłamanie, bo za takim papierkiem nie kryje się żadne „zboże na żądanie”. Tak jak nie można emitować papierków na nieistniejącą ziemię, na nieistniejące samochody i tak jak nie można sprzedawać pustych kartonów pod postacią chrupek śniadaniowych, tak samo nie można emitować banknotów „na żądanie”, za którymi nie stoją 100% rezerwy na złoto. Wypuszczanie fałszywego tytułu prawa własności jest aktem oszustwa, a akt oszustwa jest równoznaczny ze złodziejstwem. Jest to kradzież, gdyż dochodzi do wymiany nierealnych, fałszywych, nieistniejących tytułów własności.

Nie mówiąc o tym, że o złodziejskim i niemoralnym charakterze systemu rezerw cząstkowych, świadczy fakt, że jeśli ktoś przyjdzie z takim pustym papierkiem wypłacić złoto, to jego roszczenie zostaje zaspokojone kosztem innych osób. Jeśli nie ma 100% rezerw, to A oddając papierek, dostaje własność B. B oddając papierek, dostaje własność C. I tak dalej. Nawet jeśli nie dojdzie do runu na banki, to i tak instytucja systemu rezerw cząstkowych jest procederem złodziejstwa.

Wracając do przykładu ze zbożem. Proszę sobie wyobrazić, że emitowanie papierków na nieistniejące zboże doprowadzało do cyklów koniunkturalnych na tym rynku. Nagłych boomów i spekulacji, kończących się recesją. Wiemy już, że dokładnie tak samo jest z pieniądzem, tylko że cykl koniunkturalny zaczyna dotykać w takiej sytuacji całej gospodarki, ponieważ pieniądz jest jej krwioobiegiem. Sądy słusznie orzekły, że zboże „na żądanie” jak sama nazwa wskazuje mają być przechowywane „na żądanie” (tutaj klient też nie patrzył, czy otrzyma „dokładnie to samo zboże”!). Niestety w przypadku złota tak nie uznano, zapewne z powodu nacisków władzy, która sprzymierzała się z bankami do tego, aby korzystać na zwiększaniu pieniądza. Właściwie nie powinniśmy mówić o zwiększaniu pieniądza. Na wolnym rynku pieniądzem jest złoto, zaś „banknot” jest substytutem pieniądza, a nie pieniądzem. Zatem jeśli banki wypuszczają więcej papierków niż mają złota, wypuszczają substytuty pieniężne. A do czego są te substytuty? No właśnie – do pieniędzy innych ludzi. Do własności innych ludzi.

Banknoty bez 100% rezerw na żądanie powinny mieć napisane na sobie: „ten banknot wyemitowany przez bank Machajosa zobowiązuje do wypłaty określonej ilości kruszcu w momencie stawienia się klienta pod warunkiem, że bank akurat będzie w stanie wypłacić te pieniądze, bo one nie spoczywają w skarbcu tylko zostały użyczone innym jako środek pieniężny; jeśli nie spełnimy warunków zachodzą następujące rzeczy…”.

Niektórzy się na mnie rzucą, że rozwalam współczesny system bankowy. A pewnie, że rozwalam! Pamiętajmy o jednej podstawowej rzeczy: zwiększanie podaży pieniądza prowadzi jedynie do spadku jego siły nabywczej i redystrybucji własności. Nie produkuje to niczego nowego. Jeśli ludzie nie chcą trzymać złota w bankach i nosić banknotów na żądanie, to jest to ich sprawa. Nie muszę oczywiście dodawać, że nie mówimy tutaj o systemie kredytowym, kiedy to właściciel sztaby złota oddaje ją do dyspozycji komuś np. na rok. Wtedy zwie się to umową kredytową i oznacza to zrezygnowanie z prawa władania sztabą. Ściślej oznacza to sprzedaż dobra dzisiejszego (sztaby o określonej wartości) w zamian za kupno dobra przyszłego (sztaba o większej wartości za jakiś czas). Stosunek jednego do drugiego to czasowa preferencja, jaka jest w gospodarce wyrażana poziomem stopy procentowej.

Autor listu zarzuca mi, że nie sposób sprawdzić, kiedy bank nie utrzymuje 100% rezerw. Jak widzieliśmy to jest taki proceder przestępczy jak każda inna kradzież i wystarczy pozew sądowy przeciwko bankowi, nawet jeśli bank przekupi innych klientów.

Znowu cykl i znowu „ogólny poziom cen”

Ktoś się mnie zapyta o ekonomiczne korzyści systemu rezerw cząstkowych. Czy nie warto drukować pieniądza, żeby „rozwijać gospodarkę”? Nie warto, bo prowadzi to do cyklu koniunkturalnego. Jeśli w systemie kredytowym ludzie zwiększają swoje oszczędności, to rezygnują z dóbr dzisiejszych, środki przesuwa się w „wyższe stadia produkcji” (narzędzia, huty, kopalnie, silnie skapitalizowane przedsiębiorstwa). W ten sposób zwiększają się inwestycje. Jednak musi dojść do zrezygnowania z części dóbr dzisiejszych, musi dojść do tego, że ludzie nie będą dzisiaj konsumować, musi dojść do zwiększenia oszczędności, czyli do spadku czasowej preferencji ludzi, który to spadek obniży stopę procentową.

Co się jednak dzieje, kiedy drukujemy pieniądze, obniżając stopę procentową, podczas gdy czasowa preferencja ludzi pozostaje ta sama? Dochodzi do okresu złych inwestycji i nadkonsumpcji. Nowe pieniądze spływają, a ludzie wydają je na konsumpcję. Środki są ciągnięte w dwie strony: w jedną przez system kredytowy do „wyższych stadiów produkcji”, a w drugą przez konsumentów do „niższych stadiów produkcji”. Po tym okresie sztucznego rozwoju zaczyna pojawiać się problem zbyt dużej inflacji, trzeba skończyć drukowanie pieniądza, a tu okazuje się, że zbyt dużo środków zostało przesuniętych do „wyższych stadiów”. Przedsiębiorcy źle skalkulowali koszty, błędnie podjęli decyzję o wejściu w określone branże, po czym stanęli przed faktem niedokończonych, złych inwestycji. Teraz ceny tych „wyższych stadiów” zaczynają spadać względem dóbr konsumpcyjnych tak aby przywrócić naturalną różnicę cen.

Szkoła Austriacka jako jedyna potrafi wyjaśnić tym sposobem fenomen „inflacyjnej recesji”. Dawniej wierzono, że podczas recesji ceny tylko spadają. Mowa o „ogólnym poziomie cen”. Że ogólny poziom cen spada i jeśli rośnie to nie ma mowy o recesji, a tymczasem zostało to zweryfikowane w 1958 roku, kiedy to pojawił się problem recesji inflacyjnej. Bezrobocie rosło, inwestycje spadały, a „ogólny poziom cen” rósł! Keynesiści stanęli przed stryczkiem, a ich koncepcje zaczęły gwałtownie topnieć. Od czasu zupełnego odejścia od złota mamy do czynienia z powtarzającymi się recesjami inflacyjnymi.

Jak Austriacy to tłumaczą? Właśnie różnicą cen. Podczas recesji zawsze spadają ceny dóbr producenckich względem dóbr konsumenckich, ponieważ to różnica cen jest kluczem do zrozumienia praw rządzących gospodarką. Monetaryści i Keynesiści przyjmują wysoki poziom zagregowania, w którym liczy się „ogólny poziom cen”. Szkoła Austriacka podchodzi do problemu dezagregatowo: ważna jest różnica cen. Między tym, za ile kupię, a za ile sprzedam. Właśnie dlatego tylko Misesiści doskonale rozumieją problem inflacyjnej recesji.

Co się stało w Japonii?

Japonia uchodziła za przykład prawdziwego cudu gospodarczego. Po drugiej wojnie poziom oszczędności prywatnych wyniósł tam najwięcej ze wszystkich krajów OECD. Dokładnie jedną czwartą dochodów – to poskutkowało niesamowitym wzrostem gospodarczym.

Jednakże w latach 80 Bank Centralny Japonii postanowił dać kopa gospodarce i zaczął zwiększać podaż pieniądza. Uwaga: „ogólny poziom cen” nie drgnął specjalnie. Indeks giełdowy skoczył… 4-krotnie. Cały świat płakał: „skopiujmy Japonię”. W gruncie rzeczy mieliśmy do czynienia z klasycznym przykładem cyklu Misesa-Hayeka; drukowane pieniądze przeznaczone były na inwestycje w wyższe stadia produkcji, ale nie wynikały one z oszczędności, a z drukowania pieniądza. Tak więc nie były inwestycjami, tylko były złymi inwestycjami. Po takiej akcji musi przyjść recesja. Po każdym sztucznym boomie pojawia się recesja, aby przeczyścić gospodarkę z błędnych decyzji inwestorów, zmylonych przez działania Banku Centralnego. Recesja jest tym mocniejsza, im bardziej i dłużej władza manipulowała pieniądzem.

Co władza może robić w trakcie recesji? Wszystko, a dokładniej mówiąc nic. Pozwolić mechanizmowi rynkowemu na czyszczenie żołądka, obniżyć podatki, znieść regulacje, płace minimalne, ułatwić procedury bankructwa itd. Im szybciej będziemy mieli to z głowy, tym lepiej. Dalsze drukowanie pieniądza pomoże tylko na krótką metę, a doprowadzi tak naprawdę tylko do większych zakłóceń w przyszłości. Ale o dziwo w Japonii w trakcie recesji doszło nie tylko do spadku cen dóbr producenckich w stosunku do cen dóbr konsumenckich, ale także deflacji pieniężnej czyli spadku „ogólnego poziomu cen”.

Austriacy dalej trzymają się mechanizmu rynkowego. Niech zadziałają elementy mikro. Niech przedsiębiorcy przesuną środki we właściwe sektory, niech spadną ceny, niech skończą się runy na banki, niech spadną podatki, niech siła roboczą szybko przesunie się w miejsca racjonalne zgodne z preferencjami konsumenta.

Co na to Keynesiści i monetaryści? Dla nich nie ma to znaczenia, bo trzymają się swojego „ogólnego poziomu cen” i makroekonomicznych wymysłów. Co zaleca profesor Milton Friedman? Ano zaleca wydrukowanie pieniędzy. „Zwiększenie przyrostu podaży pieniądza będzie miało ten efekt, co zawsze. Po mniej więcej roku, gospodarka będzie się rozwijać szybciej, wzrośnie produkcja, z małym opóźnieniem inflacja wzrośnie nieznacznie”. Że co, proszę? „Wolnorynkowy” profesor Friedman uważa, że receptą na recesję jest drukowanie pieniędzy?

Keynesiści ze względu na wyższy poziom swojej perwersji (chociaż są mniej agregatowi niż monetaryści) uważają, że trzeba zwiększać podaż pieniądza tak, żeby inflacja osiągnęła od 4-10%. Dobry przykładem jest Paul Krugman. Jak uzasadnia swoje tezy? W Japonii jest dużo podaży, a problemem jest brak popytu, który trzeba stymulować. Kolejny potomek Keynesa, który ignoruje prawo Saya (każdy popyt jest po podaży; żeby coś kupić, muszę najpierw sprzedać). Profesorowi Krugmanowi nie przychodzi w ogóle do głowy fakt, że ta „podaż” może być nieracjonalnie zagospodarowana. Zresztą profesorowi Friedmanowi również nie. A niby dlaczego moentaryści i Keynesiści mają się o to martwić, skoro ich obchodzi abstrakcyjny poziom makro, a nie mikro? Przecież ważny jest „ogólny poziom cen”.

Przez całe lata 90 Japonia stosowała dziką mieszankę monetaryzmu z Keynesizmem. Cięto stopy procentowe, a podaż pieniądza rosła. Od 1994 roku – M1 prawie o 10%, a M2 o 4%. Dla Miltona Friedmana to za mało. Dla Misesistów to tylko przedłużanie recesji i sztuczne podtrzymywanie błędnych inwestycji. Jeśli zaś chodzi o naszego wodza Lorda Keynesa, to dług publiczny wzrósł dwukrotnie przez lata 90, przebijając 100% Produktu Krajowego Brutto („stymulowanie” przez wydatki budżetowe). Dla Keyensistów to też za mało. Niektórych ludzi po prostu nie da się udobruchać, a Japonia dalej się pogrąża.

Deflacja: dwa rodzaje

Z deflacją możemy mieć do czynienia w dwóch przypadkach. Pierwszy to naturalny rozwój gospodarczy: rośnie produktywność i liczba ludności, co przy w miarę stałej podaży pieniądza (złoto) oznacza spadek cen. Spadek cen, jaki wiąże się ze wzrostem płac realnych i rozprowadzeniem dobrobytu do wszystkich konsumentów. Taka deflacja jest niewątpliwie korzystna.

Druga deflacja to efekt nie wzrostu liczby dóbr i usług na rynku, a efekt spadku podaży pieniądza. Z tym właśnie mieliśmy do czynienia w czasach połowicznego standardu złota, kiedy w trakcie recesji ludzie rozpoczynali run na banki. Wtedy substytuty pieniądza szybko zamieniały się w pieniądz czyli złoto. Kurczyła się podaż, więc i ceny musiały spadać, niezależnie od tego, że zmniejszała się także różnica cen (producenckich do konsumenckich). Taka deflacja nie jest pożądana, chociaż w latach tego połowicznego standardu złota miała charakter pożytecznego płukania żołądka i przywracania naturalnego systemu cen. W dodatku penalizowano banki, który musiały upaść przez wcześniejszą ekspansję kredytową. Dzisiaj tak nie ma, bo pieniądzem samym w sobie są papierki, które do woli może drukować Bank Centralny.

Powinno być jasne, że na wolnym rynku występuje tylko deflacja cenowa tj. spadek cen w wyniku zwiększenia się produkcji i wzrostu dobrobytu. Druga deflacja po prostu wystąpić nie może, bo pieniądzem jest cały zasób złota, a każdy banknot „na żądanie” ma 100% pokrycie. Deflacja pieniężna i zawalenie się systemu kredytowego może mieć miejsce jedynie po wcześniejszej inflacji, ekspansji kredytowej będącej wynikiem systemu rezerw cząstkowych, którego uwieńczeniem jest instytucja Banku Centralnego.

„Ostatnio „The Economist” promuje tezę że bardzo niebezpieczna staje się deflacja w tym sensie (podano przykład Japonii) że przedsiębiorstwa miast przeznaczać pieniądze na inwestycje skupiają się na obniżaniu kosztów produkcji co ma jakoby powodować zwiększanie się bezrobocia itp. krytykuje się wiec walkę z inflacją, bo ponoć nie ma to sensu w czasach recesji”.

Deflacja w Japonii jest skutkiem zwiększania się popytu na pieniądz (ludzie nie wydają pieniędzy, bo oczekują spadku cen), a także kryzysu wielkich banków. Deflacja jest bardzo pożytecznym zjawiskiem przyspieszającym proces dostosowawczy. Cięcie kosztów to znakomity sposób na zwiększanie inwestycji i o to właśnie chodzi przy działalności na poziomie mikro.

Bo na czym tak naprawdę polega błąd? Niektórzy nazywają recesję „kryzysem nadprodukcji”. Jest to błąd, ponieważ nie może wystąpić coś takiego jak nadprodukcja w społeczeństwie, które przecież nigdy nie zaspokoi swoich zachcianek. Przynajmniej do czasu aż Ziemia stanie się Ogrodem Edenu. Jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem nadprodukcji, to co stoi na przeszkodzie, żeby po prostu zmniejszyć ceny dóbr i tym sposobem zlikwidować „nadprodukcję”? Paul Samuelson już się pewnie wyrywa, żeby krzyknąć, co jeśli zmniejszenie cen spowoduje, że przedsiębiorca wykaże straty. Jednym słowem: co jeśli ta obniżona cena przyniesie zysk poniżej kosztów? Ha! To już jest inny problem, jak zauważa w „Americas great depression” Murray Rothbard. Teraz pytanie brzmi, co się stało, że przedsiębiorcy tak skalkulowali, że ponieśli takie koszty, które przekroczą ich zysk? Odpowiedzi na to pytanie udziela teoria Misesa. Drukowane pieniądze zwiększyły owe koszty. No, ale wzrost nie był efektem oszczędności tylko ekspansji pieniężnej. Inwestycje okazują się nietrafione, a ich cena musi spaść poniżej kosztów produkcji – przychodzą wierzyciele, ceny dóbr producenckich spadają w stosunku do cen konsumenckich tak, aby dokonać realokacji kapitału w bardziej racjonalne sektory.

Ostatnio usłyszałem, że nie można jednocześnie obniżyć inflacji i bezrobocia. „Jakie jest pana zdanie na ten temat” – pyta Czytelnik ?

Krzywa Phillipsa

Wymienność inflacji i bezrobocia jest ładnie nazwana przez ekonomistów krzywą Phillipsa. Inflacja tutaj jest nazwana zwiększeniem „ogólnego poziomu cen”. Bezrobocie zaś jest kwestią niepodejmowania pracy przez jednostkę. Jak zatem jedno w ogóle może mieć coś wspólnego z drugim? W długim okresie oczywiście nie może. Jeśli ktoś twierdzi, że może, proszę go natychmiast zapytać, co z pamiętnym wiekiem XIX-tym, kiedy to na połowicznym standardzie złota mieliśmy do czynienia z regularnym spadkiem cen, a problem bezrobocia w ogóle nie istniał. Propaganda w podręcznikach ekonomii robi swoje. Potrafi być tak silna, że wycina się z umysłów ludzi historię, która wyraźnie pokazuje, że może nie istnieć problem bezrobocia przy jednocześnie nawet nie niskiej inflacji, co po prostu deflacji.

Znając teorię Misesa możemy zaaplikować do niej krótkookresową kwestię krzywej Phillipsa. Bank Centralny drukuje pieniądze na inwestycje – zwiększa się zatrudnienie i jednocześnie ruchy cenowe wykazują tendencje zwyżkowe (zazwyczaj „ogólny poziom cen” wykazuje wzrost, chociaż nie zawsze, bo jak widzieliśmy w przypadku Japonii z lat 80 i USA z roku 1929 koszyk cen został „stabilny”, gdyż czynniki realne równoważyły czynniki monetarne). W tym momencie rośnie zatrudnienie (sztucznie zmniejsza się bezrobocie poniżej „naturalnej stopy”, która ma baaaaaaardzo niską wartość w gospodarce wolnorynkowej np. Niemcy Erharda to 1%) i rosną ceny. Rośnie inflacja i spada bezrobocie. Jednakże jak wiadomo drukowanie pieniędzy na inwestycje niechybnie zakończy się recesją. Kiedy dochodzi do recesji, spada podaż pieniądza, a jednocześnie upłynnione zostają inwestycje i spada przez to zatrudnienie. W tym momencie inflacja maleje, a bezrobocie rośnie. No i krzywa Phillipsa mówi prawdę. Tylko krótkookresowo, bo po ekspansji kredytowej musi dojść do zwiększenia bezrobocia, nawet powyżej naturalnego poziomu. Część kapitału została bezpowrotnie zmarnowana. Taka krzywa Phillipsa występuje w nierównowagowym systemie gospodarczym, gdzie o stopach procentowych decyduje Bank Centralny, a nie czasowe preferencje. Na wolnym rynku nie ma bezrobocia niedobrowolnego ani inflacji. Każdy, kto chce może otworzyć natychmiast działalność gospodarczą albo się gdzieś zatrudnić, zaś ceny spadają, a nie rosną.

Dlatego właśnie ekonomia nie jest nauką empiryczną, a jej prawa formułuje się całkowicie a’priori tj. przez rozumowanie opierające się na uniwersalnych aksjomatach ludzkiego działania.

Kilka słów jeszcze, jeśli chodzi o kwestię ekspansji pieniężnej przy standardzie papierowym. W czasach agresywnego zwiększania podaży pieniądza rynek zaczyna się uczyć i rozpoznaje, że przy fiat money pieniądz ciągle traci na wartości, więc stopy procentowe są urealniane. To sprawia, że przy inflacji dwucyfrowej pojawia się jednocześnie wysokie bezrobocie. Bank Centralny może znowu obniżać sztucznie stopy procentowe poprzez ekspansję pieniężną, ale to z kolei znowu prowadzi do spadku siły nabywczej pieniądza, większej inflacji i jeszcze wyższych stóp procentowych w niedalekiej przyszłości. Ta spirala ciągnie się bez końca – mieliśmy tego przykład w latach 70 w USA, po których trzeba było zaaplikować trudne, żmudne lata walki z wysokim wskaźnikiem inflacji. Inflacja wysoka, bezrobocie wysokie, stopy procentowe wysokie – oto efekt długookresowej polityki Keynesistów. To paradoks, nieprawdaż? Bank Centralny obniżając sztucznie stopy procentowe, prowadzi tak naprawdę do ich podwyższenia w długim okresie. To żaden paradoks. To zdrowy rozsądek.

A na koniec spytam, czy widział ktoś może mecz Polaków z Łotwą? Wydaję mi się, że z takimi piłkarzami to nas do tej Unii jednak nie przyjmą…

Mateusz Machaj

*Artykuł pochodzi z nieistniejącej już Strony Prokapitalistycznej. Pierwotnie opublikowany był w 2005 roku.