Moja ulubiona zagadka z czasów PRLu: czym się różni demokracja od demokracji ludowej? Odpowiedź brzmi – tym czym krzesło od krzesła elektrycznego. Pomijając w tej chwili dość oczywisty pleonazm (demokracja to przecież władza ludu, a więc jest z definicji ludowa), należy stwierdzić, że w obecnych czasach „demo-lud” doczekał się godnego siebie następcy.
Ten następca to nie byle kto – to wielka idea (przepraszam – Wielka Idea), którą w Polsce wprowadza w życie sama Konstytucja! Co to może być? Rakieta, samolot…? Nie, to nie ta audycja. Ale skądinąd odwołanie do Supermana jest jak najbardziej na miejscu, bo mówimy o czymś równie potężnym, jak bajkowym. Odpowiedź zawiera artykuł 2 Konstytucji – otóż nasza Ojczyzna urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej!
Ciśnie się na usta pytanie, czym różni się sprawiedliwość od sprawiedliwości społecznej. Zapraszam na fotel 🙂
Sprawa z pozoru wydaje się prosta, tak do przetrawienia na chłopski rozum. Coś jest sprawiedliwe albo nie. Na przykład – jeśli ktoś kradnie, powinien być za to ukarany, a to, co ukradł, powinno być zwrócone okradzionemu. W innym przypadku musielibyśmy uznać, że złodziejstwo jest równorzędną pracy czy zyskom z kapitału formą zdobywania środków utrzymania.
Na pewno zaraz znajdzie się grupa osób, która stwierdzi, że w pewnych okolicznościach można zabrać jednym i dać drugim – i że nie jest to kradzież, ale właśnie sprawiedliwość społeczna. Argumentacja jest zawsze taka sama – skoro niesprawiedliwe jest to, że jedni mają więcej niż drudzy, to zabranie majątku bogatym i rozdzielenie go pomiędzy ubogich jest sprawiedliwe. Społecznie sprawiedliwe.
Otóż to rozumowanie zawiera aż trzy błędy. Pierwszy jest taki, iż z góry przyjmujemy, że dysproporcja majątkowa jest niesprawiedliwa, podczas gdy nie ma to nic wspólnego ze sprawiedliwością. Weźmy trzy przykłady. Pierwszy to ktoś, kto napisał tak świetną książkę, że uzyskuje z niej pół miliona złotych rocznie tytułem tantiem autorskich. Drugi to facet, który odziedziczył majątek dający półmilionową rentę roczną. Trzeci – ktoś, kto wygrał kilkadziesiąt milionów złotych na loterii. Wszystkich ich łączy to, że mają więcej niż przeciętny obywatel. Dzieli ich sposób uzyskania tego bogactwa. Pierwszy to wynik sprzedaży dobrego produktu, drugi – kolejności umierania, a trzeci – rachunku prawdopodobieństwa.
Na pozór już w tych przykładach mamy do czynienia ze zróżnicowaniem sprawiedliwości. Najbardziej na bogactwo zdaje się zasługiwać pierwszy, bo zapracował na miliony. A jeśli za pieniądze kupi majątek, który po śmierci przejmie syn, to czy to jeszcze jest sprawiedliwe, czy nie? Ojciec się napracował, ale syn? Syn może być utracjuszem, który przepuści na dziwki i wódę, tak że swojemu synowi nie zostawi nic. Biedak będzie musiał liczyć na szczęście w loterii, żeby się odkuć do poziomu dziadka.
Te trzy przykłady pokazują wyłącznie to, że bogactwo może być zarówno nagrodą za pracę i talent, kwestią urodzenia albo wynikiem operacji matematycznej rachunku prawdopodobieństwa. W żaden sposób nie można sprowadzić tych przykładów do kwestii sprawiedliwości. Jeśli zdobycie majątku na loterii jest niesprawiedliwe, to znaczy, że niesprawiedliwy jest albo rachunek prawdopodobieństwa, albo oparty na nim system loterii. Jeśli się z tym zgadzamy, to zamiast łupić szczęśliwego posiadacza zwycięskiego kuponu, powinniśmy raczej zabronić organizowania loterii. Leczyć przyczynę, a nie skutek.
Drugi błąd, jaki tkwi w poglądzie o sprawiedliwości społecznej przemawiającej za rozdawnictwem cudzego majątku, zawiera się w samej istocie takiego rozdawnictwa. Traktowanie cudzego bogactwa jako dowodu niesprawiedliwości nie daje odpowiedzi na kluczowe pytania: od jakiego poziomu zamożności należy liczyć bogactwo? ile można dać biednemu, aby… nadal był biedny (bo jak będzie bogaty, to go złupimy)? w jaki sposób różnicować biednych – czy każdy ma dostać tyle samo, czy ilość rozdanych dóbr ma zależeć od wieku, pochodzenia, aktualnego stanu majątkowego netto (długi, kredyty itp.), ilości dzieci…? kto wreszcie ma decydować o tych wszystkich sprawach?
Na te pytania nie ma odpowiedzi. Każda granica oddzielająca bogatych od biednych jest arbitralna. Dziś możemy powiedzieć, że bogaty to ten, kto ma prywatny odrzutowiec pasażerski. Ale jeśli zabierzemy mu ten samolot, to czy zostaną sami biedni? Jaką teraz postawimy granicę? Jacht, pałac, limuzyna? Czy z czasem dojdziemy do tego, że bogaty to ten, kto w ogóle coś ma? Jak wówczas prowadzić politykę rozdawnictwa, łagodnie nazywaną redystrybucją dóbr? Zabrać komuś ostatnią rzecz, żeby darować ją kompletnemu gołodupcowi – a co potem, kiedy role się odwrócą?
Trzeci błąd to ontologia języka. To będzie dość trudne – doświadczenie uczy, że o ile wcześniejsze wywody jest w stanie zrozumieć nawet lewak, związkowiec czy inny antyglobalista, o tyle do zrozumienia poniższych treści trzeba jednak chociażby posiąść umiejętność czytania ze zrozumieniem.
Jeżeli jakikolwiek zbiór zasad nazywamy sprawiedliwością, to znaczy, że określają one to, co jest słuszne, etyczne i prawe. W chwili dodania jakiegokolwiek przymiotnika do owej sprawiedliwości (społeczna, naturalna, ludowa, fioletowa, nazistowska itp.) dajemy sygnał, że zasady zostały zmodyfikowane albo że wymagają dodatkowego modyfikatora, tak aby można było mówić o sprawiedliwości (tyle że przymiotnikowej). Oznacza to jednak, że stan wyjściowy nie był sprawiedliwy.
Skoro „A=B” daje wynik „prawda” i „A≠B” też daje wynik „prawda”, to jedno z tych zdań jest nieprawdziwe. Jeżeli zatem dopiero po dodaniu przymiotnika „społeczna” możemy mówić o prawdziwej sprawiedliwości, to znaczy, że bez przymiotnika nie jest to po postu sprawiedliwość. Bo jeżeli jest zbiór zasad, który określamy jako „sprawiedliwość”, to nie ma potrzeby opatrywania go dodatkowym przymiotnikiem, gdyż w ten sposób tworzymy system, który jest sprawiedliwy tylko po osadzeniu go w określonym kontekście. A bez tego kontekstu to po prostu… nie jest sprawiedliwość. Mamy zatem do wyboru – albo „niesprawiedliwość” kontra „sprawiedliwość społeczna”, albo „sprawiedliwość” kontra „niesprawiedliwość społeczna”.
Logika nie pozwala, aby współwystępowała „sprawiedliwość” i „sprawiedliwość społeczna”, bo któraś z nich ex definitione musi być niesprawiedliwa. Bowiem to logika określa, jakie relacje mogą zachodzić pomiędzy pojęciami. A w tym przypadku musi to być wykluczenie, tzn. jedno pojęcie musi wykluczać drugie, bo inaczej musielibyśmy ustalić, która sprawiedliwość jest sprawiedliwsza. Czyli która jest niesprawiedliwa. Niestety, to jest system zerojedynkowy. Tak jak nie można być trochę w ciąży, tak nie można twierdzić, że jest jeden system sprawiedliwości zwykłej i konkurencyjny wobec niego system sprawiedliwości społecznej.
Tylko skoro wyłącznie sprawiedliwość społeczna jest tą jedyną prawdziwą sprawiedliwą sprawiedliwością, to po jaką cholerę jej przymiotnik? Jeśli ktoś kradnie, to jest złodziejem – i żaden przymiotnik mu niepotrzebny.
Pytanie o to, jakie zasady urzeczywistnia Rzeczpospolita Polska, pozostaje otwarte.
Paweł Budrewicz
Autor jest radcą prawnym i ekspertem Centrum im. Adama Smitha. Prowadzi bloga stopsocjalizmowi.pl
Panie prawniku prosze wyjasnic logicznie taki temat: na placach firm produkujacych auta stoja tysiace samochodow. Co chwila zjezdzaja dziesiatki nowych na te place. Tymczasem co trzeci pojazd na drodze to szrot bo wlasciciela nie stac na nowy. Zas miliony obywateli mimo iz potrzebuja auta nie moga sobie na nie pozwolic. W jakim wiec celu produkuje sie te miliony pojazdow na place przyfabryczne?
@Marko: facet, ty się lecz ze swojego socjalistycznego podejścia do życia i ekonomii.
Comments are closed.