Jaka przyszłość czeka NATO? Czy potrafi dostosować się do zupełnie nowych wyzwań i zagrożeń, pozostając główną platformą współpracy Zachodu w dziedzinie bezpieczeństwa, czy raczej dryfuje w stronę roli atrapy, próbującej co najwyżej maskować strategiczne konflikty między swymi kluczowymi członkami? Jeśli zaś przetrwa, to czy położy wystarczający nacisk na to, co nas interesuje najbardziej – czyli na gwarantowanie twardego bezpieczeństwa swej wschodniej flanki oraz pogłębianie solidarnej i efektywnej współpracy w obszarach m.in. energetyki oraz zagrożeń informacyjnych i informatycznych?
Ci, którzy liczyli, że odpowiedzi na powyższe pytania przybliży nam warszawska sesja Zgromadzenia Parlamentarnego NATO, srodze się zawiedli. Kilkuset polityków z tabunem asystentów i doradców jadło, piło i – owszem – dużo mówiło. Tyle że rzadko po to, by nas poinformować „jak jest i jak będzie”; częściej po to, by zamydlić oczy innym politykom oraz opinii publicznej. I trudno się dziwić, międzynarodowe zjazdy parlamentarzystów „od zawsze” są bowiem imprezami w znacznym stopniu towarzysko-turystycznymi, w pewnym – okazjami do dyskusji, prezentacji stanowisk, wysyłania próbnych balonów, prężenia muskułów (na użytek zewnętrzny i wewnętrzny) oraz zakulisowych uzgodnień, a tylko w minimalnym – miejscem, gdzie zapadają konkretne decyzje.
Z analizy tego, co powiedziano (i tego, co przemilczano) wynika z grubsza to, co i tak wiedzieliśmy już wcześniej.
Że deklaratywnie wszyscy uważają NATO za kluczowy element porządku globalnego i regionalnego, ale niewielu jest gotowych wnosić w funkcjonowanie systemu wspólnego bezpieczeństwa konkretny i wystarczający wkład polityczny i finansowy, o ewentualnej daninie krwi nawet nie wspominając.
Że właściwie wszyscy są zgodni co do konieczności budowy nowych zdolności zarówno „twardych”, jak i „miękkich”, ale na tym poziomie ogólności zgoda się kończy, a zaczynają schody.
Że wśród mniejszych członków Paktu wciąż zderzają się dwie główne koncepcje co do priorytetów geostrategicznych: „polsko-rumuńska”, wspierana też m.in. przez kraje bałtyckie (Danię, Litwę, Łotwę i Estonię) oraz Norwegię, akcentująca bezpieczeństwo „wschodniej flanki” w kontekście agresywnej polityki Rosji – a z drugiej strony „francusko-włosko-hiszpańska”, z oczywistych względów kładąca nacisk przede wszystkim na zdolności defensywne w rejonie Morza Śródziemnego oraz budowę narzędzi do ofensywnego oddziaływania w Afryce i na szeroko pojętym Bliskim Wschodzie.
Że Brytyjczycy „zdryfowali na środek Atlantyku” i (w obliczu Brexitu) są wyraźnie bardziej skłonni do postrzegania swego bezpieczeństwa w kontekście globalnym, a nie tylko europejskim – poszukując wzmocnienia więzi bilateralnych z USA oraz strategicznej współpracy z kluczowymi krajami Commonwealthu, tak obecnego (głównie z Australią), jak i dawnego (zwłaszcza z Indiami).
Że Niemcy tradycyjnie uciekają od wzmacniania komponentów wojskowych, z różnych względów preferując rozwiązania „miękkie”, od dyplomatycznych, przez gospodarcze, po informacyjno-wywiadowcze.
Że wszyscy mają problem z Turcją, formalnie wciąż będącą w Pakcie, ale politycznie – na jego krawędzi, a psychologicznie – chyba już poza, co znacząco zmienia układ sił na styku dwóch z kilku kluczowych dla NATO teatrów strategicznych (rejony Morza Czarnego i Bliskiego Wschodu).
Że w łonie Paktu nie ma zgody co do tego, czy Rosja jest przede wszystkim zagrożeniem, czy raczej potencjalnym sojusznikiem, a może po prostu „zasobem”, który należy inteligentnie wykorzystać na swoją korzyść.
Że (częściowo wskutek dylematów wskazanych wyżej) prawie wszyscy starannie pomijają kwestie rywalizacji i współpracy (wojskowej, wywiadowczej i ekonomicznej) w odniesieniu do obszarów polarnych, mimo że wiedzą dobrze, że już niebawem mogą się one znaleźć w centrum problematyki bezpieczeństwa.
I wreszcie – co bodaj najważniejsze – że główną niewiadomą pozostaje pytanie, czy Stany Zjednoczone, które (czy to się komuś podoba, czy nie) są realnie i pod każdym względem największą potęgą NATO, będą w dłuższej perspektywie zainteresowane podtrzymywaniem tego tworu.
Warto przypomnieć, że z amerykańskiego punktu widzenia istnienie NATO od kilkunastu lat ma tyleż plusów, co minusów, zaś polityczne drogi Waszyngtonu i jego głównych partnerów w tym sojuszu niestety rozchodzą się coraz wyraźniej. I nie chodzi tu tylko o Ankarę, ale także o Paryż i Berlin (w kontekście przybierającej na sile wojny handlowej USA-UE). Ewidentne ochłodzenie relacji z Warszawą też powinno dać nam do myślenia, stanowiąc przestrogę przed pokusą brania własnych marzeń za rzeczywistość, tanich deklaracji o znaczeniu Międzymorza za realne plany, ale też tworząc element potencjalnie groźnego sprzężenia zwrotnego (mniej czy bardziej demonstracyjne upokorzenia, fundowane Polsce przez elity zza Wielkiej Wody, stopniowo zwiększą skalę nastrojów antyamerykańskich i przy okazji antyizraelskich, ograniczając pole manewru każdego kolejnego polskiego rządu).
Nowa polityka globalna USA – nawet jeśli uznamy ją za epizodyczny kaprys jednego z prezydentów, acz i tego nie wypada lekceważyć – wyraźnie będzie się koncentrowała wokół Bliskiego Wschodu (z Izraelem jako głównym sojusznikiem, ale też m.in. Arabią Saudyjską jako znaczącym partnerem) oraz Dalekiego Wschodu (gdzie praktycznie nikt z członków NATO nie jest do niczego Amerykanom potrzebny, a niektórzy stanowią wręcz potencjalnych przeciwników w rozgrywce gospodarczej). Dlatego nie oszukujmy się – decyzje o przyszłości Paktu Północnoatlantyckiego nie mogły zapaść pod koniec maja w gmachu przy Wiejskiej. Zapadły, lub zapadną niebawem, w kilku budynkach w Waszyngtonie.
Być może poznamy je już w lipcu, w Brukseli – gdy na szczycie NATO spotkają się realni decydenci poszczególnych krajów członkowskich, a nie ich harcownicy.
Witold Sokała
Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji PROKAPA.