Wydawałoby się, że zamieszanie jakie powstało wokół tematu tzw. „własności intelektualnej” niechybnie doprowadzi do zażartej dyskusji. W samym tylko środowisku wolnorynkowym jest co najmniej kilka różnych poglądów na ten problem i sposób jego rozwiązania. Spodziewałem się zatem, że prędzej czy później pojawi się odpowiednia debata. Niestety byłem w błędzie.
Powodów ku temu jest kilka. Po pierwsze większość wolnorynkowych publicystów należy do ludzi traktujących komputery i wszystko co jest z nimi związane identycznie jak większość kobiet traktuje samochody. Standardowo, taka wiedza informatyczna ogranicza się do bardzo podstawowej obsługi Windows, przeglądarki internetowej, edytora tekstów i kilku programów. W najlepszym przypadku pojawia się rzadka umiejętność podstawowej administracji systemem. Brak znajomości komputerowej „wiedzy tajemnej” choćby w podstawowym stopniu powoduje, że w dyskusjach dotyczących kwestii takich, jak „własność intelektualna”, gdzie niezwykle istotne jest zrozumienie nie tylko praw rządzących rynkiem, ale także właśnie specyfiki informatycznego świata głos zabierany jest wyjątkowo niechętnie. Jako że tak ważna dziedzina nie zniesie długo próżni, otwiera się ogromne pole do popisu dla ludzi, którzy posiadają jakąkolwiek, niekoniecznie wystarczającą wiedzę na ten temat. Dla niezorientowanego czytelnika osoba taka sprawia jednak wrażenie profesjonalisty i z tego samego powodu krytyka podnoszona jest niezwykle rzadko. Nikt przecież nie ma ochoty wyjść na ignoranta. Tym sposobem nawet kiedy za pisanie zabierają się „eksperci”, wszystko co napiszą, czytelnicy biorą za pewnik. Czasami sprawy mogą jednak potoczyć się jeszcze gorzej…
Wygląda na to, że praktycznie jedynym człowiekiem zajmującym się tą problematyką „profesjonalnie” jest Tomasz Teluk. Niestety brak konkurencji zawsze musi prowadzić do spadku jakości oferowanych dóbr. Tak stało się i w tym przypadku. Ten dziennikarski „monopol” pozwala mu bowiem skutecznie pozować na jedyny autorytet w kwestii nowoczesnych technologii. Nie jest to jednak wszystko, co ma nam on do zaoferowania. Specyfika dziennikarstwa tego pana polega także na odwróceniu logicznej konstrukcji jego tekstów. Artykuły, które pisuje, są przedziwnymi tworami, w których przywoływane fakty, opinie i dane mają tylko jeden cel – wykazanie niepodważalnej słuszności poglądów autora. Tomasz Teluk postępuje regularnie wbrew bogatym tradycjom wolnościowej publicystyki opierającej się na dedukcyjnej metodzie dowodzenia słuszności stwierdzeń (z całości przytoczonych faktów wyciąga się wnioski prowadzące do stwierdzeń uznawanych za prawdziwe). Mianowicie zakłada on a priori prawdziwość swoich twierdzeń, przytaczane w charakterze dowodu fakty w porażający często sposób naginając na potrzeby tezy. Bardzo często daje się też ponieść emocjom i kwestię odpowiedniej argumentacji pomija w ogóle, opierając się na frazesach i atakowaniu przeciwników ad personam. Próżno szukać konstruktywnej polemiki zarówno z ludźmi nie zgadzającymi się w całości jak i w części z poglądami red. Teluka. Zamiast rzeczowej dyskusji otrzymujemy bowiem każdorazowo powtórkę z legendarnej debaty Keynes – Mises, w której angielski etatysta w żenujący sposób zignorował swojego rozmówcę nawet nie próbując podjąć dyskusji zakładając z góry nie tylko błędność, ale i niedorzeczność poglądów Austriaka. Abstrahując jednak od słuszności poglądów obu stron śmiało można powiedzieć, że Tomasz Teluk idzie odważnie tropem Johna Maynarda Keynesa, przynajmniej jeśli chodzi o styl wypowiedzi i polemiki. Wydaje się to szczególnie rażące w perspektywie obsesyjnego wręcz powoływania się na tradycje wolnorynkowe i ciągłe podkreślanie własnego libertarianizmu. Co najgorsze firmuje w ten sposób własne poglądy i opinie, bez względu na to, jak dalekie są one od autentycznie libertariańskich i wolnorynkowych pryncypiów. Uzurpuje sobie przy tym wyłączność do słuszności, racji i prawdy bez przedstawienia choćby w minimalnym stopniu zadowalających dowodów co dotąd było specjalnością marksistów, o których przecież wyraża się z najwyższą pogardą. Rozdwojenie jaźni czy poważna hipokryzja?
Doskonałym tego przykładem jest opublikowany w nr 6/42 miesięcznika „Opcja na prawo ” artykuł „Wojna o patenty”, który w żadnym wypadku nie jest próbą obiektywnego spojrzenia na problem. Co gorsza, nie jest nawet w miarę uczciwym spojrzeniem na sprawę z punktu widzenia zwolennika IP1. Artykuł ten jest za to godnym rywalem „Kapitału” Marksa pod względem ilości frazesu, manipulacji i nieznajomości tematu w przeliczeniowej linijce tekstu. Próbowałem oszacować procentową zawartość przeróżnych figur retorycznych, ogólników i „faktów” nie wnoszących nic konstruktywnego do treści artykułu odkreślając mazakiem odpowiednie wiersze… Poddałem się błyskawicznie na trzeciej stronie, kiedy tylko zdałem sobie sprawę, że niszczę sobie gazetę! Po lekturze artykułu można za to odnieść nieodparte wrażenie, że ulubionym zajęciem autora jest przyczepianie wszystkim ludziom myślącym inaczej niż on etykietki „lewicowca”, „antyglobalisty” czy nieśmiertelnego „antykapitalisty”. Jednocześnie uderzający jest całkowity brak chęci do obiektywnego odniesienia się do krytykowanych poglądów. Jeśli tylko jednak odsuniemy na bok przytłaczającą retorykę, z treści artykułu na każdym kroku zaczynają wypływać nie tylko zadziwiające braki w znajomości tematu, ale elementarne błędy logiczne!
Całościowa i dogłębna krytyka artykułu Tomasza Teluka jest wręcz niewykonalna, gdyż zajęłaby co najmniej kilkanaście stron formatu a4 z uwagi na jego koszmarnie ogólnikowy charakter. Ograniczę się więc do pokazania kilku, wybranych na „chybił -trafił”, wciąż jednak niezwykle reprezentatywnych przykładów będących poparciem mojej tezy. Zacznijmy więc od początku artykułu: swoich ideologicznych przeciwników Tomasz Teluk określa „przeciwnikami własności intelektualnej”. Tymczasem krytykowani przez niego zaciekle przedstawiciele i „fanatycy” ruchu open source w rzeczywistości w przeważającej większości nie są przeciwnikami np. koncepcji praw autorskich (wielu z nich jest wręcz jej gorącymi zwolennikami), która obok patentu jest przecież podstawowym rodzajem „własności intelektualnej”. Są oni natomiast zgodnie przeciwnikami systemu patentowego, ze względu na pewne bezsprzecznie antyrynkowe cechy, które w ich opinii dyskwalifikują to rozwiązanie. Czyni ich to jednak przeciwnikami własności intelektualnej jedynie według opartej o zasadę „wszystko albo nic”definicji Tomasza Teluka. Celowość z jaką autor stawia ich w jednym rzędzie z utopijnymi utylitarystami, którzy przeciwni są jakimkolwiek formom „własności intelektualnej”, zadziwiająco zbieżna jest z dwubiegunową wizją marksistów. Rozróżnia ona tylko dwa rodzaje ludzi: komunistów i kapitalistów (neoliberałów), wśród których odnajdujemy tak radykalnych wolnorynkowców jak Ryszard Bugaj czy Grzegorz W Kołodko. Nieco dalej znajdziemy jednak dużo bardziej wyrazisty przykład takiego zachowania. „Stanowisko środowiska wolnościowego wobec własności intelektualnej jest najbliższe lewicowemu libertarianizmowi. Jest to postawa analogiczna do poglądów agorystów ( do których należał m.in. Sam Konkin ), nurtu wrogiego kapitalizmowi, postulującego zniesienie praw własności w ogóle. Ich utopia ma więcej wspólnego z komunizmem czy anarchosyndykalizmem, bowiem agoryści opowiadają się za upadkiem gospodarki kapitalistycznej oraz za akcjonariatem pracowniczym, jako wiodącą formą organizacji przedsiębiorstwa. Chyba najbardziej rażącym elementem tego skrajnie lewicowego libertarianizmu jest leseferyzm moralny, czyli uzależnienia etyki od widzimisię jednostki. Nic więc dziwnego, że wśród tego rodzaju anarchistów jest wielu zdeklarowanych satanistów, wyznawców Lucyfera i innego rodzaju opętanych. Nie dziwi też pogląd, że skoro jednostka tworzy według własnych reguł etykę, może np. tolerować kradzież własności intelektualnej, co jest nie do zaakceptowania przez zwolenników wolnego ryku, kapitalizmu, a w szczególności przez chrześcijańskich libertarian, z którymi piszący te słowa się identyfikuje.”
Czytając te słowa mam wrażenie, że jeśli Tomasz Teluk nie dokonuje tej manipulacji celowo, jego wiedza o ruchu libertariańskim jest niezwykle powierzchowna. Czas zatem na poważne sprostowanie. Pod nazwą „lewicowy libertarianizm” należy rozumieć libertariańską lewicę, czyli lewicowe, ale nie komunistyczne ruchy anarchistyczne. Słowo libertarianizm pochodzi wszak od francuskiego „libertarie”, którego zaczęto używać w kręgach anarchistycznych po tym jak francuski rząd zakazał anarchizmu. Ideologia ta, jakkolwiek dosyć utopijna, nie postuluje zniesienia własności prywatnej w stylu komunistycznym, ale jedynie wprowadza mocno kuriozalne pojecie sprawiedliwej własności zdobytej w pokojowy sposób. Należy przez to rozumieć że właściciel fabryki, który dorobił się majątku uczciwą pracą jest – inaczej niż w komunizmie – całkowicie bezpieczny gdyż libertarianska lewica całkowicie uznaje własność prywatną. Również agoryści, sami rzeczywiscie określający się jako część libertarianskiej lewicy, wcale nie są tak odlegli od idei wolnorykowych! Agoryści (od greckiego agora – otwarty rynek) swoją krytykę kapitalizmu w jego obecnej wypaczonej formie (o czym red. Teluk na pewno doskonale wie, ale celowo pomija) opierają na bardzo podobnych podstawach jak anarchokapitaliści. Różnica polega na podejściu do terminu „kapitalizm”, który agoryści traktują jako synonim systemu istniejącego obecnie, opowiadając się za wolnym rynkiem (słynne „kapitalizm to nie wolny rynek”). Stanowisko to jest przeciwieństwem poglądu klasycznych libertarian, uznających obecny system za zdegenerowany, ale jednak wciąż „prawowity” kapitalizm. Miłość do akcjonariatu pracowniczego którą zarzuca im red. Teluk też jest mocno przesadzona. Agoryści jako nieliczni libertarianie uznają własność społeczną za możliwą i całkowicie akceptowalną, jeśli tylko jest wynikiem dobrowolnej umowy społecznej. Poza tymi drobnymi odchyłkami od klasycznego nurtu agorystom było, jest i będzie całkiem daleko do anarchosyndykalistów, a tym bardziej komunistów. Problem zasadniczo leży tu w przyjmowanej definicji kapitalizmu. Kapitalizm „korporacyjny”, którego gorliwym obrońcą jest Tomasz Teluk jest dla większości libertarian nie do przyjęcia. Krytykują oni jego liczne pseudorynkowe cechy takie jak choćby ograniczoną odpowiedzialność spółek, współdziałanie korporacji i państwa tworzące „niezbędne dla rynku” regulacje, mechanizm „corporate welfare2”, system patentowy zwłaszcza w jego obecnej zdegenerowanej formie czy wreszcie państwowo-bankowy szwindel drukowanego pieniądza. Jedynym ultraliberalnym nurtem, który te cechy skłonny jest akceptować jako dobre lub wręcz pożądane jest współczesny randyzm lub obiektywizm, którego typowym przedstawicielem (przynajmniej w moim odczuciu) jest właśnie red. Teluk. Należy jednak zauważyć, że randysta określający się jako libertarianin stanowi jakieś nieporozumienie, gdyż wskutek utarczek ideologicznych i osobistych (!) zarówno Ayn Rand jak i jej naśladowcy zdecydowanie odcięli się od ruchu libertariańskiego podkreślając to na każdym kroku.
Również „Leseferyzmu moralny”, o którym wspomina on z nieukrywanym obrzydzeniem, jest kolejnym przykładem sprytnej manipulacji. Cała insynuacja ma za zadanie wywołanie u czytelnika skojarzenia, że libertarianie sprzeciwiający się „własności intelektualnej” czynią to z racji naturalnego zamiłowania do „moralnego wdzimisię”, na którym opiera się ich etyka. Jest to stwierdzenie tak absurdalne jak perfidne, gdyż całkowicie pomija fakt, że dzieje się to z tej samej przyczyny, dla której zwolennicy standardu złota sprzeciwiają się państwowej emisji pieniądza: z powodu uznania tego procederu za akt wysoce antyrynkowy. Ponadto należałoby w tym miejscu przypomnieć, że doktryna libertariańska w zasadzie sprowadza się właśnie do „moralnego widzimisię”, o ile nie narusza to wolności i własności innych osób. Niestety, owa niepodważalna „własność” kryjąca się w patentach jest także wysoce dyskusyjna. Red. Teluk do znudzenia powtarza, że „patent nie jest monopolem”.Posuwa się nawet dalej pisząc: „Nie wiem na ile celowy jest to zabieg lewicowców (podkreślenie moje – przyp. Aut.)[…] należy zdementować po raz koleiny truizm, że patent równa się monopolowi”. W istocie definicja urzędowa nie wspomina słowem o „monopolu” używając w zamian „nadania praw własności”. Mimo tego wielu wolnorynkowych klasyków, określało patent takim mianem wskazując w ten sposób na jego nierynkowe pochodzenie i charakter. Ponownie abstrahując od słuszności i skuteczności patentu nie można zgodzić się ze stwierdzeniem, że jest on naturalnym potwierdzeniem prawa własności do wynalazku. Nie potrafię sobie wyobrazić w jaki sposób urzędowa decyzja nadająca takie prawo w zamian za spełnienie formalnych wymogów i wniesioną opłatę może zasługiwać na miano „naturalnej”. Pan Teluk najwidoczniej nie wie, że system patentowy jest szczególnym kompromisem pomiędzy prawem zwyczajowym, w którym takie rozwiązanie nie istniało, a koncepcją wynalazku i idei jako produkcie ludzkiej pracy opartą o laborystyczną teorią wartości Smitha i Ricardo. Ochrona patentowa wraz z jej ograniczonym czasem obowiązywania jest ewidentnym dowodem na to, że ustanawiając to rozwiązanie prawne starano się pogodzić obie równorzędne prawa – społeczeństwa do poznawalnej wiedzy i wynalazcy do zwrotu nakładów poniesionych na wdrożenie wynalazku (a nie do własności pomysłu). Jeśli dobrze pamiętam, wspominał o tym także prof. Richard Epstein na jednej z konferencji organizowanych przez Centre for the New Europe, którego to autor „Wojny o patenty” jest przecież współpracownikiem.
Wreszcie czytając o zakonspirowanych wewnątrz ruchu wolnościowego czcicielach szatana można odnieść wrażenie, że red. Teluk zbytnio uwierzył reklamie i najadł się jakiegoś słabo przetestowanego leku na receptę. Halucynacje są niechybnym objawem szkodliwych skutków ubocznych. Inna sprawa, że wszyscy sataniści, czciciele Lucyfera i inni opętani nie powinni pana Teluka jako libertarianina interesować tak długo, jak nie naruszają wolności jego lub osób trzecich, czego w tym przypadku trudno dowieść. Dlaczego miesza się on w prywatne poglądy czy wierzenia innych ludzi i sugeruje ich arbitralną ocenę? Możliwe, że ideały libertarianskie nie są mu tak bliskie jak twierdzi. Użycie sformułowania „chrześcijańscy libertarianie” jest kolejnym zabiegiem socjotechnicznym mającym na celu wzbudzenie sympatii zdecydowanie bardziej konserwatywnych czytelników. Zdecydowanie bardziej odpowiednim określeniem byłoby bowiem „konserwatyści o ultraliberalnych poglądach na gospodarkę” , jako że wiele założeń tego „ruchu” jest sprzecznych z zasadami klasycznego libertarianizmu.
Następnie o ludziach, którzy rozpoczęli walkę z próbą wdrożenia tzw. „dyrektywy patentowej” Tomasz Teluk pisze: „Lobbyści sponsorowani przez firmy programistyczne, które boją się wprowadzenia opłat licencyjnych za używane przez nich oprogramowanie[…]” Po pierwsze należy zauważyć, że nieuiszczanie opłat licencyjnych za używane oprogramowanie jest synonimem zwyczajnego piractwa co w tym przypadku jest perfidnym nadużyciem. Walka z patentami oparta na w pełni racjonalnych przesłankach jest zdecydowanie czymś różnym od piractwa, które jest złamaniem dyrektywy o prawie autorskim twórców programów. Jeśli zaś chodzi o ewentualne opłaty licencyjne za korzystanie z opatentowanych rozwiązań, to jedyne czego obawiają się firmy programistyczne, to zaporowego charakteru tych opłat i przewlekłych batalii w sądach, jeśli nie notorycznego wręcz blokowania rynku przez posiadaczy patentów. Małe i średnie przedsiębiorstwa wydają się dodatkowo przerażone warunkami formalnymi niezbędnymi do uzyskania patentu – opłatą w wysokości 15 tysięcy euro za patent i średnio trzyletnim okresem oczekiwania na decyzję. Rozumiem jednak, że red Teluk nie widzi w tym w najmniejszym stopniu nic antyrynkowego. Dalej o kampanii przeciw tejże dyrektywie pisze on:”Politycy w nią zaangażowani, używali równie nieprawdopodobnej argumentacji, co internetowi antyglobaliści, np. że po uchwaleniu dyrektywy „za wszystko trzeba będzie płacić korporacjom”, nawet za „klikniecie myszką” czy zakupy w sklepie internetowym.” Nieco później dodaje:”Urzędnicy[…] straszą opinie publiczna, że automatycznie będą patentowane nawet tak oczywiste fragmenty rzeczywistości jak twierdzenia matematyczne czy informacja” Również te stwierdzenia mają się nijak do rzeczywistości i maję na celu wyłącznie utożsamienie wszystkich przeciwników dyrektywy patentowej z antyglobalistami, którzy w akcję włączyli się tradycyjnie i dla zasady. Zasadniczo sprawa koncentrowała się na treści 52 artykułu Konwencji Monachijskiej z 1973 r, której sygnatariuszami było również większość państw członkowskich UE. Artykuł ten zakazuje patentowania metod matematycznych, co również dotyczy algorytmu będącego podstawą każdego programu komputerowego. Mimo to Europejski Urząd Patentowy (EPO), przez kilka ostatnich lat udzielił (zgodnie z Konwencją bezprawnie!) około 30 tysięcy patentów na rozwiązania programistyczne. Wśród przyznanych patentów znalazły się tak przełomowe i innowacyjne rozwiązania jak „pasek postępu”, czyli małe okienko dialogowe pokazujące stopień wykonania operacji takiej, jak np. kopiowanie danych. Oczywiście patent można było otrzymać na dwa różne sposoby : poprzez opatentowanie odpowiedniego algorytmu lub samej koncepcji (!!!) rozwiązania. Zatem argumentacja przeciw dyrektywie wcale nie była nieprawdopodobna, ale jak najbardziej racjonalna i oparta na faktach! Jeśli chodzi o wielokrotne zalecenia autora namawiające do skopiowania rozwiązań amerykańskich wystarczy przypomnieć kilka najbardziej znanych patentowych bubli rodem zza Atlantyku. Weźmy na przykład przypadek internetowego sklepu Amazon, który opatentował swój „one-click buy” czyli bardzo prosty i oczywisty sposób dokonania zakupu online jednym kliknięciem myszki. Gdzie podziały się innowacyjność i wyjątkowość tego rozwiązania? Co wobec tego z przyciskiem „buy now” na internetowej aukcji e-bay? A jak red. Teluk skomentuje jak najbardziej rzeczywisty patent na powiedzenie „you’re fired!” (jesteś zwolniony!) przyznany niedawno Donaldowi Trumpowi – niewątpliwie twórcy tej frazy. Równie „nieprawdopodobna” jest zapewne znów jak najbardziej autentyczna próba opatentowania koncepcji i określenia (!!!) „przeszukiwanie dysku cd” (browse the cd). Ten wniosek odrzucili na szczęście urzędnicy uznając go za kompletny idiotyzm. Nie przeszkodziło im to jednak w uznaniu poprzednich pomysłów, opisanych nieco bardziej technicznym żargonem… Znamienny jest przypadek Johna Keogha, prawnika patentowego z Melbourne w Australii, który aby udowodnić luki w prawie patentowym zgłosił w 2001 patent na „urządzenie w kształcie okręgu ułatwiające transport3”. Patent oczywiście otrzymał. Dla niezorientowanych: chodziło oczywiście o… koło! Czy krytyka dowolnego z tych „nieprawdopodobnych” przypadków może uchodzić za przejaw antykapitalizmu? Czy raczej za rzadki ostatnio przejaw zdrowego rozsądku? Czy wolnorynkowym rozwiązaniem jest zdanie się na decyzje urzędników jako środek zaradczy przeciwko nadużyciom?
Ale antykapitalistyczne lobby najwidoczniej dopięło swego gdyż czytamy dalej: „Urzędnicy, najprawdopodobniej celowo, mijają się z prawdą i przygotowują przywileje dla firm instalujących oprogramowanie oparte na otwartym kodzie źródłowym” a dzieje się tak ponieważ:” fanatycy open source chcą przywilejów dla Linuxa, np. preferencji przy wyborze tego typu oprogramowania w państwowej administracji”. Na szczęście jednak „zwolennicy wolnego rynku i kapitalizmu chcą wolności między dostępnymi na rynku rozwiązaniami”. Mamy tu jasną sugestię, że nie można być jednocześnie uczciwym wolnorynkowcem i zwolennikiem ruchu open source. Ja sam będąc takim „fanatykiem” nie tylko jednocześnie uważam się za wolnorynkowca (najwidoczniej bezprawnie), ale również chcę „wolności między dostępnymi na rynku rozwiązaniami” (najwidoczniej bredzę).Chętnie się zatem dowiem kto przyznał Tomaszowi Telukowi patent na opiniowanie o „wolnorynkowości” moich poglądów? W kwestii przywilejów natomiast przytoczę zużyty do bólu ale wciąż aktualny przypadek ZUS, który wymuszając na przedsiębiorcach rozliczanie się przy pomocy programu Płatnik Prokomu „postarał się” by program ten był dostępny tylko i wyłącznie na platformę Microsoftu. Czy to właśnie Tomasz Teluk rozumie pod hasłem wolności między dostępnymi na rynku rozwiązaniami sprowadzając wybór do alternatywy: kupujesz Windows albo nie prowadzisz biznesu? Pomija przecież milczeniem fakt, że założenie firmy jest tym samym obarczone haraczem na rzecz koncernu Microsoft! Ale to musi nie być niczym złym, gdyż zdecydowanie bardziej przerażająca jest wizja przedsiębiorcy instalującego Płatnika na darmowym Linuxie. Przedsiębiorca zaoszczędzi pieniądze – zgroza!Warto dodać, ku przestrodze, że w trosce, aby każdemu antykapitaliście nie chcącemu wyrzucać pieniędzy na komercyjne oprogramowanie nie było za dobrze, polskie prawo nie uznaje legalności instalowanego w firmie darmowego oprogramowania do momentu, w którym fakt ten zostanie zgłoszony w odpowiednim urzędzie skarbowym w celu naliczenia należnego podatku! A jako że cena programu wynosi zero, domiar podatkowy jest kwestią urzędniczej fantazji… Czy o takie właśnie „preferencje” dla oprogramowania open source chodzi? Interesujące są też przywileje przygotowywane przez urzędników unijnych. Zapewne autorowi chodzi o dyrektywę która zaleca (nie nakazuje ale zaleca) stosowanie oprogramowania open source ze względu na niższy koszt i większe bezpieczeństwo danych co wciąż pomimo kosmicznych sum wydanych przez Microsoft na różne „niezależne” badania pozostaje bezsprzecznym faktem. Ponadto, jeśli dobrze kojarzę, KE jako instytucja poniekąd nadrzędna wobec urzędów w Europie, ma formalne prawo wydać ku temu bezwzględny nakaz, a co dopiero „zalecenie”! Czy jedną z zasad administracji państwowej nie powinna być oszczędność? Czy znaczy to, że znany ze swojej wrogości wobec wszelakiej biurokracji Tomasz Teluk nie może znieść myśli, że urzędy zamiast marnować pieniądze podatników na kolejne licencje znanego ze swojej zawodności Windows dostaną nierzadko dużo lepsze oprogramowanie za darmo? Czy nabijanie kiesy prywatnym firmom kosztem podatnika stało się nagle „OK” pod warunkiem, że będą to „odpowiednie” firmy?
Dalej mamy zacytowaną wypowiedź Toma Schatza: „Komisja europejska faworyzuje sektor open source na rzecz utrudniania funkcjonowania tradycyjnemu przemysłowi informatycznemu” gdyż „decyzja KE z marca 2004 wymusiła na firmie Microsoft udostępnienie swojej własności intelektualnej konkurencji”. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że antymonopolowe harce KE były bardziej niż na rękę „przemysłowi informatycznemu” . Dla niemal każdej firmy programistycznej na świecie zdecydowanie bardziej niewygodnym konkurentem niż opensourcowy plankton jest niepodzielnie panujący na rynku Microsoft! Czyżby nasz ekspert nie słyszał nigdy o niekończącej się batalii przeciw „monopolizującym rynek” darmowym dodatkom do Windows? Nie sądzę, żeby decyzja Komisji Europejskiej zmartwiła prezesów RealNetworks czy Apple. Ponadto pan Schatz wydaje się tym samym sugerować, że zarówno Novell czy Sun oferujące zarówno komercyjne oprogramowanie open source, jak i tradycyjnie komercyjne programy, jak także komputerowi giganci: IBM, HP czy Dell sprzedający masowo systemy komputerowe działające w oparciu o Linuxa nie należą do „tradycyjnego przemysłu informatycznego”. Tym sposobem cały tradycyjny przemysł informatyczny zamyka się wokół Microsoftu i kilku jego najwierniejszych sojuszników. Jakim cudem? Natomiast na marginesie należałoby zauważyć, że owo wymuszone przez KE „udostępnienie swojej własności intelektualnej konkurencji” czyli faktycznie nakaz publikacji specyfikacji protokołów transferu danych, który prowadzi do zwiększenia kompatybilności pomiędzy platformami Windows i UNIX jest paradoksalnie korzystniejsze dla …Microsoftu! W przypadku gdyby tej zgodności zabrakło, jak działo się to notorycznie do tej pory, klient nie ryzykowałby wielokrotnie droższego i często mniej skutecznego rozwiązania Microsoftu stosując w jego miejsce kompleksowe rozwiązania Linux/BSD co było dotąd normą. Pomijając pewne szczególne przypadki nikt przy zdrowych zmysłach, mając problem z połową maszyn, nie wykupi horrendalnie drogich licencji na Windows, jeśli za darmo może sobie zapewnić kompatybilność (i bezpieczeństwo!) w środowisku Linux. Zauważył to nawet wyjątkowo oporny na zdroworozsądkowe podejście do własnych klientów Microsoft z własnej woli otwierając niedawno, ku nieopisanemu zdumieniu społeczności informatycznej, kolejne protokoły i rozszerzając na cały świat upublicznienie protokołów wymuszone na terenie UE decyzją Komisji Europejskiej.
Następnie mamy przykład całkowitego przekręcania faktów na potrzeby artykułu. Autor pisze: „Mimo że przyznano ochronę patentową komputerowi klasy PC, nie oznaczało to monopolizacji sektora ponieważ rynek odpowiedział różnymi odpowiednikami tej samej klasy, aż w końcu markę przejęła chińska konkurencja” Od razu widać że autor nie ma pojęcia o architekturze komputera PC! Nigdy bowiem nie był ona chroniony patentem będąc konsrukcją opartą na całkowicie otwartej architekturze co określa się mianem „wolny standard przemysłowy”. Do takiej kategorii należą min. specyfikacje magistrali AGP, PCI, ISA,PCI-Express, czy standardu pamięci DDR. Jedynym elementem podlegającym ochronie patentowej w konstrukcji komputera PC był jedyny element stworzony w laboratoriach IBM: BIOS4. Ponadto zdziwi się zapewne na wieść o tym, że konkurencyjne rozwiązania biosu zaoferowane przez Compaq i Phoenix były efektem tzw „reverse engineering”, czyli procesu będącego nocną zmorą zwolenników systemu patentowego. IBM przez długi czas walczył w sądach z obiema firmami o naruszenie patentu. Fakt, że prawdziwy boom na komputery klasy PC rozpoczął się właśnie w momencie wejścia na rynek konkurencyjnych i dużo tańszych rozwiązań bios będących wg. terminologii pana Teluka „kradzieżą” jest zapewne nieistotny. To jednak nie koniec wykładu alternatywnej historii świata. Czytamy: „Gdyby nie ochrona własności, nie bylibyśmy świadkami rewolucji informatycznej” Pozwolę sobie wymienić podstawowe czynniki, które umożliwiły informatyczną rewolucję. Nie mogła by się ona dokonać bez tanich komputerów (nie chronionej od 1982 patentem klasy PC), które połączył w globalną sieć powszechny dostęp do internetu (upublicznionej w 1991 r sieci ARPANET). Atrakcyjności tej sieci dodała w szczególności nie chroniona patentem World Wide Web mylnie utożsamiana z internetem ( popularne „strony internetowe”). Następnie konieczne było pojawienie się tanich usług sieciowych co nastąpiło po roku 1997 w wyniku upowszechnienia się darmowego oprogramowania serwerowego (GNU/Linux, Apache…), które uwolniło firmy internetowe od rosnących kosztów związanych z komercyjnymi licencjami. Jedynym istotnym elementem tej układanki podpadającym pod patentową ochronę był Windows, który w tym przypadku jest już tylko klasycznym „wyjątkiem potwierdzającym regułę”, jako że akurat system Microsoftu nie był wcale do zaistnienia rewolucji niezbędny. Proszę zauważyć, że koncentruje się wyłącznie na ochronie patentowej gdyż prawo autorskie, jak już wspominałem, jest przez rozsądną większość „przeciwników własności intelektualnej” uznawane, respektowane, a wręcz popierane. Jako ciekawostkę dodam, że do czasu upowszechnienia się serwerowego oprogramowania open source wiele usług sieciowych działało w oparciu o pirackie kopie programów. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w najuczciwszym pod tym względem kraju, jakim są zamożne USA, skalę piractwa komputerowego oblicza się obecnie na 35%, światowe rozmiary tego zjawiska kulturalnie przemilczę.
W artykule możemy odnaleźć także powalające swoją przenikliwością analizy ekonomiczne: „Kraje Trzeciego Świata czy dogorywające systemy komunistyczne gdzie nie chroni się efektów pracy umysłowej uczestniczą w globalizacji w znikomym stopniu”. Należałoby raczej powiedzieć, że w niej wcale nie uczestniczą. Jakim cudem społeczeństwo niezdolne stworzyć racjonalnej i stabilnej gospodarki rolniczej (!!!), nie wspominając nawet o cywilizowanym organizmie społecznym i instytucjach państwowych, ma nagle przeskoczyć z epoki kamienia łupanego od razu do ery informatycznej??? Znacznie ciekawszy jednak wydaje się zbawienny, jak sugeruje autor stwierdzenia, efekt poszanowania „własności intelektualnej” w krajach, w których za nic ma się poszanowanie własności materialnej i ludzkiego życia. Red. Teluk najwidoczniej nie rozumie (lub nie chce zrozumieć), że do globalizacji potrzebny jest przede wszystkim wolny rynek i wolny handel, a dopiero potem komputery, którym jak pokazałem wcześniej, z patentami średnio było po drodze. Ale wracając do uczestnictwa w globalizacji, czy nasilający się z każdym dniem outsourcing skierowany do Chin i Indii, które problemem ochrony „własności intelektualnej” są średnio zainteresowane, przypadkiem nie jest efektem właśnie globalizacji?
Tomasz Teluk stawia wyraźne rozgraniczenie pomiędzy sobą i jemu podobnym – bojownikami o wolny rynek, a stroną drugą – antykapitalistycznymi lobbystami i antyglobalistyczną zarazą. Następnie wylicza mafijne wręcz powiązania antykapitalistycznych lobbystów z rodzimym przemysłem informatycznym co ma być kolejną wskazówką odnośnie nieczystych intencji antykapitalistycznego lobby. Wbrew temu co sugeruje jego wypowiedź, sprawa nie ma żadnego drugiego dna. Niewiadomą pozostają oczywiście ci lewicowi libertarianie, którym od czczenia szatana poprzestawiała się hierarchia wartości, jednak zdecydowanie bardziej przyziemni antykapitalistyczni lobbyści cały czas otwarcie przyznają się do występowania w ochronie interesów rodzimego i europejskiego przemysłu informatycznego. W tej sytuacji zdecydowanie bardziej niedorzeczne wydaje się twierdzenie, że „wolnorynkowi” zwolennicy dyrektywy nie stosowali lobbingu. W przypadku zainteresowanych firm można zaryzykować wręcz możliwość przekupstwa, jako że intensywny, zakrojony na wielką skalę lobbing jest rzeczą charakterystyczną dla polityki ekonomicznej wielkich koncernów. Przedstawienie ich jako walczących o swoją”własność” w imię sprawiedliwości jest cokolwiek komiczne. Mając na uwadze zasoby finansowe jakimi dysponują potencjalni beneficjenci dyrektywy patentowej oraz potencjalnych korzyści jakie bez wątpienia im ona przyniesie pomijanie wpływu lobbystów tradycyjnego przemysłu informatycznego świadczy o bezwzględnym braku realizmu. Przytoczę zatem pewien znamienny fakt w charakterze ciekawostki. Proszę zwrócić uwagę na gorliwość z jaką pan Teluk zachęca do bezwzględnego przyjęcia amerykańskich rozwiązań patentowych, pomimo powszechnej, nawet wśród zwolenników ochrony patentowej opinii, że jest on pełen wad i zdecydowanie nie należy go naśladować. Jeśli red. Telukowi zależy aby wolnemu rynkowi stało się zadość, dlaczego intensywnie promuje rozwiązanie najgorsze z istniejących, ale za to niezwykle korzystne dla Amerykańskich firm programistycznych. Ponadto warto zwrócic uwagę że najgłośniej promujące ochronę patentową IP „wolnorynkowe” czy „libertariańskie” organizacje wydają się dziwnie wybiórczo podchodzić do problematyki wolnego rynku i wolności w ogóle. Weźmy takie Centre for the New Europe, którego Tomasz Teluk jest ekspertem. Zakładając, że w erze informatycznej witryna internetowa organizacji powinna być w pełni reprezentatywna dla jej poglądów każdy odwiedzający stronę www.mises.org nie będzie miał wątpliwości, że organizacja ta zajmuje się promowaniem szeroko rozumianej wolności gospodarczej. Czego zatem można się dowiedzieć ze strony CNE poza tym że jest to „jeden z najbardziej wpływowych instytutów w UE „? Że najwidoczniej powołany został do walki z unijnym interwencjonizmem … w dziedzinie handlu farmaceutykami i ochrony własności intelektualnej! Zaskakujące jest, że tematyka rynku usług medycznych z osobna, podobnie jak i problematyka własności intelektualnej, zajmuje w przybliżeniu tyle samo miejsca co wszystkie pozostałe tematy razem wzięte! Pozostałe, wielokrotnie ważniejsze dla mieszkańców UE problemy, takie jak: konstytucja europejska, fiskalizm, biurokratyczna tyrania, przeregulowana gospodarka w stanie zapaści potraktowane są co najmniej po macoszemu. Wydawałoby się zatem że naturalnym określeniem działalności takiej organizacji jest „lobbing” w miejsce „walki o wolny rynek” czy „kapitalizm”. Patrząc na twórczość red. Teluka ciężko nie zauważyć zdumiewającej zbieżności z problematyką CNE, przejawiającą się w analogicznym, niezwykle wybiórczym doborze tematów. .Jak ma się to do wolnego rynku i idei libertarianskich, na które ten bezustannie się powołuje? Mimo to zastanawiająca jest niewątpliwa rzeczowość z jaką publicyści CNE podchodzą do sprawy, choćby patentowania oprogramowania, tak odmienna od tak namiętnie serwowanej nam przez pana Teluka propagandy
Paradoksalnie nie napisałem jednak tego artykułu wyłącznie w celu pognębienia Tomasza Teluka, choć wiele wskazuje że mu się to bezwzględnie należy. Moim celem było uświadomienie czytelnikom, że odejście od rzeczowej dyskusji niemal zawsze ma na celu ukrycie nieszczerych intencji. Jednostronna analiza i przedstawienie problemu zawsze naznaczone jest błędem. Również rozpatrywanie tak kontrowersyjnego problemu nie może się odbywać w atmosferze, a tym bardziej w sposób, w jaki dokonywała się choćby ratyfikacja traktatu konstytucyjnego UE. Konieczna jest cywilizowana, obiektywna dyskusja uczciwie przedstawiająca argumenty obu stron. Takie – jakkolwiek nieliczne – debaty zdarzały się na konferencjach organizowanych przez CNE. Tym dziwniejsze jest zatem, że ekspert tego ośrodka Tomasz Teluk zdecydowanie odrzuca cywilizowaną polemikę ograniczając się do propagandy w iście marksistowskim stylu. Zatem aby polemicznej sprawiedliwości stało się zadość zachęcam do zapoznania się z niektórymi tekstami krytycznymi wobec stanowiska p. Tomasza Teluka opublikowanymi w internecie, oficjalną witryną internetową akcji „No software patents!” www.nosoftwarepatents.com , jak i z internetowa witryną samego autora: www.teluk.net
Polemika:
Maciej Miasik „Tomasz Teluk uderza ponownie” , ze strony: www.miasik.net
Jacek Sierpiński „O tak zwanej „własności intelektualnej”, ze strony: http://hyperreal.info/mindfuck/antyip.html
Witold Kieraś, „Antyglobaliści i cyberpunk”, ze strony: http://hyperreal.info/mindfuck/antyip.html
Paweł Krzywulski
(27 czerwca 2005)
Przypisy:
1. IP jest skrótem od angielskiego terminu intellectual property oznaczającego własność intelektualną
2. Należy przez to rozumieć ulgi podatkowe, dotacje, cła, przepisy bezpieczeństwa i inne regulacje tworzone przez rząd na potrzeby wielkiego biznesu.
3. Określenie użyte we wniosku patentowym brzmiało : „circular transtsport facilitaton device”. Prawda, że brzmi to dalece bardziej „profesjonalnie” niż prostackie „wheel”?
4. Umiejscowiony na płycie głównej Basic Input Output System czyli podstawowy system wejścia – wyjscia to w skrócie pierwszy zespół instrukcji uruchamiany po włączeniu zasilania. Przechowuje podstawowe dane sprzętu i czas w pamięci CMOS, określa podstawowe parametry pracy komputera i inicjuje ładowanie systemu operacyjnego do pamięci. Bez sprawnie działającego bios’u komputer nadaje się wyłącznie jako mało gustowny stolik na herbatę lub na części zamienne.