Powtarzanie jak papuga bywa bardzo szkodliwe, szczególnie dla ruchu wolnorynkowego. Niestety nieraz krąży w towarzystwie konserwatywnych liberałów dziwny model reakcji. Gdy ktokolwiek powie cokolwiek na temat obniżania podatków, od zaraz konserwatywny liberał raduje się niczym przedszkolak. Wszystko pięknie, bo to moment rzadki i zawsze wyczekiwany, ale zawsze trzeba spojrzeć trochę głębiej w problem.
Na początek wrócimy do lat trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy to w przedziwny i sekciarski sposób ogromna rzesza ekonomistów przeszła ze strony Hayeka na stronę „największego ekonomisty XX wieku”, a zaraz największego ignoranta, Johna Maynarda Keynesa. Proszę mnie nie oskarżać o agresywność. Jak mam nazywać człowieka, który polemizuje z „prawem Saya” nie cytując samego Francuza ani innego championa tego prawa, tylko powołuje się na jego koślawą interpretację w wykonaniu Johna Stuarta Milla?
Na czym polegały zalecenia ojca interwencjonistycznej rewolucji? Wycinając matematyczny żargon, zapominając o wydumanej strukturze lingwistycznej przyprawionej mało zrozumiałą dla laika terminologią, Keynes w pigułce jest trywialny. Kluczem do wyjścia z recesji jest „odpowiednia” polityka fiskalna, budżetowa i pieniężna. Pierwsza podstawowa kwestia to pompowanie pieniądza. Pompuj, pompuj, pompuj, ile wlezie, a gospodarka wyjdzie z recesji dzięki nakręcaniu koniunktury. Im więcej Bank Centralny wydrukuje pieniędzy, tym gospodarka szybciej dostanie kopa i natychmiast wróci na ścieżkę szybkiego rozwoju (przywódcy krajów III Świata są proszeni o jak najszybsze zapomnienie tego, co wyżej zostało napisane). Zapędy do drukowania były „niestety” ograniczone przez złoto, za którym tęskniła publika lecąc na wszystkie banki w celu odzyskania swojej prawowitej własności. „Na szczęście” rozważny prezydent Roosevelt wpadł na genialny pomysł przymusowego znacjonalizowania kruszcu i odebrania go wszystkim Amerykanom. Przymus ten został zniesiony dopiero za sprawą Rona Paula.
Drukowanie pieniędzy może jednak okazać się nie wystarczające. Co na przykład, jeśli publika jednak nie będzie zaciągać kredytów i ograniczy wydatkowanie w celu poczekania aż wszystkie ceny spadną, a biznesy się upłynnią? (co jest oczywiście pożądane i co jest jedynym sposobem na wyjście z recesji). Jeśli wredne społeczeństwo odmawia aplikowania mnożnika wydrukowanymi pieniędzmi, które im dajemy do ręki, powinniśmy zabrać się za coś innego. Politykę budżetową. Wydawaj, wydawaj i raz jeszcze wydawaj, słonko moje. Wydawaj na wszystko, co się da i jak się da. Wydawaj o poranku, wydawaj i w południe. Wydawaj, gdy zapada zmrok. Wydawaj na budowanie piramid (co ciekawe sam Keynes uważał, że jeśli prywaciarz je buduje to beeeee, ale jak państwo to już ok.), wydawaj na wojnę, wprowadzaj cła, żeby wszyscy wydawali pieniądze w kraju. Wydrukuj pełno pieniędzy, powkładaj je do butelek i zakop gdzieś głęboko za miastem (autentyczny pomysł z „Ogólnej teorii”). Następnie zorganizuj przetarg na budowę kopalni, jaka ma te butelki wydobywać. Ot, całe wspaniałe magnus opus Maynarda (czy może on przypadkiem nie miał na drugie Bastard?).
To nie koniec. Inne zalecenie to… obniżanie podatków. Im więcej pieniędzy zostanie w rękach publiki i im więcej będą wydawać na konsumpcję, tym lepiej. Keynes należał do amoralnej grupy kulturalnej – Bloomsbury (znanej z tez o wyższości moralnej homoseksualizmu nad heteroseksualizmem). Jego koncepcje ekonomiczne opierały się na zaprzeczeniu podstawowych „cnót ekonomicznych” i uczynieniu ich wadami. Tym sposobem każdy, kto oszczędza jest wstrętny. Jednak zamiast „sknerą” Keynes nazywa go osobą o „wysokiej preferencji płynności”. Hulacz, który tego samego dnia, co zarobi, wszystko wydaje, okazuje się być błogosławieństwem dla ekonomii. Inwestor, który myśli o przyszłości, staje się synonimem zgreda. Wszystkie filozoficzno-nihilistyczne koncepcje Keynesa są poubierane dzisiaj w ładne terminy ekonomiczne, jakie kwitną w akademickich podręcznikach. I tak zamiast „zgredowego oszczędzania” mamy „paradoks zapobiegliwości”.
Keynes mimo ślubu z piękną tancerką nie miał dzieci. Dlatego zupełnie go nie obchodził długi okres. Dlatego właśnie „wszyscy będziemy martwi” i dlatego zamiast promować oszczędzanie, lepiej jak najszybciej wszystko konsumować i wydawać. Obniżmy podatki, zwiększmy wydatki i drukujmy pieniądze. Tak wygląda szkielet keynesizmu bez zbędnych ubranek słownych.
Co to wszystko ma wspólnego z Bushem? Widzimy wyraźnie, że jego zalecenia opierają się na propozycjach etatystycznych. George W. Bush obniża podatki zgodnie z filozofią Keynesa – niech zostanie nakręcona konsumpcja i wydawanie. Oczywiście nie mamy nic przeciwko temu, aby pozostawione w kieszeni pieniądze ludzie wydawali na to, co im się podoba. Jednakże filozofia i retoryka prezydenta lansują szkodliwe i absurdalne teorie, które doprowadziły do niewyobrażalnego rozrostu aparatu państwowego.
  Wszystko byłoby w porządku, gdyby Bush obniżał jednocześnie wydatki. Nic takiego nie ma miejsca. Jego budżet został rozdymany znacznie bardziej niż Clintona – tym sposobem republikanin okazał się gorszy aniżeli demokrata. Nie mogę w to uwierzyć – zwycięstwo Gore’a byłoby z dzisiejszej pozycji bardziej pożądane. Bush zwiększa wydatki federalne na prowadzoną przez siebie wojnę i mówi o obniżaniu podatków. Prawdziwy klasyczny Keynesizm. Proszę się nie dawać zmylić zdrajcom klasycznego Keynesizmu, takim jak np. Tadeusz Kowalik, Joseph Stiglitz, Grzegorz Kołodko. Sugerują oni, że obniżanie podatków nie pomaga gospodarce – coś zupełnie innego niż ich wódz. Wódz uważał, że pomaga, ale mylił się, bo z drugiej strony chciał zwiększać deficyt.
Deficyt budżetowy jest mechanizmem bardziej uderzającym w rozwój gospodarki niż podatki. Podatki obciążają i konsumpcję, i oszczędności (które idą w większości na inwestycje). Z kolei deficyt budżetowy poprzez efekt wypychania uderza tylko w oszczędności. Oznacza to, że w większości wchłania on środki, jakie poszłyby na inwestycje (poza tymi, które idą na pożyczki konsumpcyjne). Niestety wirus usprawiedliwiania deficytu rozprzestrzenia się wśród „wolnorynkowców” pod nazwą „ricardiańska równoważność”. Nowa Szkoła Klasyczna pod przywództwem Roberta Barro powtarza, że nie ma znaczenia, czy pieniądze pochodzą z deficytu, czy z podatków podpierając się absurdalnym stwierdzeniem. „Jeśli zwiększa się deficyt, to ludzie zwiększają swoje oszczędności ze strachu przed przyszłą podwyżką podatków”. Tak jakby rzeczywiście było wiadomo, kto gdzie, ile i jak zapłaci w przyszłości za ten deficyt. Równie dobrze mogę powiedzieć, że występuje efekt odwrotny. Ludzie zmniejszają oszczędności w obawie przed ich dalszym drenażem poprzez inflację.
Obniżanie podatków jest dobre. Zawsze i wszędzie należy je otwarcie popierać i nie zważać na płacz etatystów o „zbyt prostych receptach na zbyt skomplikowane sprawy”. Jednakże w parze z tym musi iść spadek wydatków budżetowych i ograniczanie władzy państwa. Inaczej obniżanie podatków to podpucha.
Właściwy wskaźnik pokazujący udział państwa, to nie bezpośrednie przychody, a wydatki. Czy w takiej sytuacji znajdzie się jakiś szaleniec twierdzący, że Bush idzie w stronę zmniejszania interwencjonizmu? A gdyby tak dzisiaj minister Kołodko ogłosił, że likwiduje wszystkie podatki i zwiększa wydatki o 10%, czy powinniśmy się cieszyć? Oczywiście, że nie bo to oznacza stertę obligacji i drukowanych pieniędzy.
Prawdziwy prowolnościowy prezydent obniżałby podatki wraz z likwidowaniem budżetu państwa. No i z pewnością nie zachęcałby Greenspana do dmuchania podaży pieniądza w celu kreowania kolejnego sztucznego boomu, jaki skończy się następną recesją. Raczej zrobiłby wszystko, aby powrócić do standardu złota (w poprzedniej kampanii mówił o tym republikański kandydat Steve Forbes). Ale to już byłoby zbyt piękne, bo oznaczałoby rychły koniec Lewiatana, jakiego dzisiaj mamy i jakiego aż nadto znamy.
Mateusz Machaj
(10 marca 2003)

1 COMMENT

  1. Szanowny Panie redaktorze,
    minęło od napisania tego artykuły tyle czasu, że być może zdołał się Pan zreflektować. Jak jednak sądze okopał się Pan na swojej pozycji, zadowolony, że teorie klasyczne są najwspanialsze, a nikt nie jest w stanie nawet polemizować.
    Ciężko kwestionować każde zdanie, tutaj właśnie tak należałoby postąpić. To nic innego, jak podły, bezpardonowy atak na Johna Maynarda Keynesa. Podając wybiórcze argumenty, kwestionując dokononia, które zostały uznane nawet przez klasyków (np. obalenie prawa Saya, nie polemika z nim). Kolejnym przykładem niewiedzy, ignorancji lub co gorsza chnicznego kłamstwa jest podawanie przykładu George W. Bush, który obniżał podatki dla najbogatszych. Podobnie jak robili to Ronald Reagan i Bill Clinton. Obniżanie podatków dla wszystkich na pewno nie skonczyłoby się źle. Dodatkowo Keynes twierdził, że należy prowadzić restrykcyjną politykę budżetową podczas hossy, wydawać podczas bessy. W pańskim artyklue jakoś się tego nie doszukałem. Keynesa obchodził również długi okres, mówił tylko, że nie ma sensu martwić się o daleką przyszłość, narażając się na gorszą teraźniejszość. Tak samo jak twierdził, że nie należy martwić się o inflację, kiedy bezrobocie wzrasta. Bywa to jednak przekręcane i Keynes podawany jest jako „przyjaciel inflacji”.
    To tylko wybrane z pańskich idiotycznych stwierdzeń, przykro mi, że ludzie to czytają.
    Proponuje więcej zastanowienia się i więcej (mądrej, przede wszystkim – nie klasycznej) lektury!
    Pozdrawiam!

Comments are closed.