Bagno. Nie ma lepszego słowa podsumowującego kolejne ujawniane przez media fragmenty korespondencji z arsenału internetowej „hejterki Emi”. To dobitny dowód na to, że reforma wymiaru sprawiedliwości zakończyła się spektakularną porażką Zjednoczonej Prawicy. Zamiast sprawniejszych sądów, wyeliminowania patologii i wykreowania prawniczej „kontr-elity” widzimy jak na dłoni karykaturalnie już patologiczną „neo-kastę”. W obecnej chwili afera nie zmieni dynamiki wyborczej, ale mogłaby stać się przyczynkiem do zupełnie nowego ułożenia obozu Zjednoczonej Prawicy po ewentualnym październikowym zwycięstwie.
Dziś „afera Piebiaka” nie ma potencjału przedwyborczego gamechangera. Zawiłości jest sporo, a zrozumienie relacji między nowym sędziowskim establishmentem tworzonym przez Zbigniewa Ziobrę i jego ludzi przerasta chyba zdolności komunikacyjne polityków opozycji oraz poziom zainteresowania polityką przeciętnego wyborcy. Nie zmienia to faktu, że cała historia jest symbolicznym wręcz dowodem na porażkę Zjednoczonej Prawicy zarówno w reformowaniu wymiaru sprawiedliwości (sektorowo), jak i w tworzeniu „kontr-elity” (systemowo).
Nowa kasta zamiast sprawiedliwych sądów
Jak na dłoni widzimy, że sprowadziła się ona w praktyce do zastąpienia „ich” – „naszymi”. Owi „nasi” okazali się zaś dużo bardziej żenujący i niepoważni. Sam pomysł wchodzenia w delikatne i gorszące układy z niezrównoważoną hejterką opętaną nienawiścią do jakiejś grupy zawodowej świadczy o elementarnym braku instynktu samozachowawczego prawniczej ekipy „dobrej zmiany”. Nie trzeba mieć doktoratu z psychologii ani traumatycznych życiowych doświadczeń, by wpaść na to, że tego typu osoba w odpowiednich okolicznościach „przekręci się” i podobne metody zacznie stosować wobec niedawnych sojuszników. Kompromaty i współpraca z „cynglami” przyjaznego medialnego poletka pozostaną takie same, zmieni się tylko kierunek hejtu.
Poziomu konwersacji między członkami „nowej kasty” nie chce się nawet komentować. To jakby trafić na internetowe rozmowy skłóconych z inną „frakcją” pryszczatych szóstoklasistów. Poczuli się „kastą”, a ich głównym motorem działania (kto wie, czy i nie głównym polem aktywności) wydaje się nienawiść do poprzedników i chęć zemsty. Nie bez znaczenie jest zresztą biografia sędziego Piebiaka, wywodzącego się przecież z Iustiti.
Jeśli sprawa szybko nie ucichnie (a jej serialowy rozwój sugerują kolejne medialne publikacje), będziemy mogli zobaczyć jeszcze większy poziom zdegenerowania ludzi, którzy mieli zaprowadzić „dobrą zmianę” w wymiarze sprawiedliwości. Nawet i bez tego możemy zauważyć co najmniej kilka wątków, które za Ministerstwem Sprawiedliwości będą się ciągnąć.
Kwestia pierwsza: zarzut najpoważniejszy, związany z rzekomym ujawnieniem przez Piebiaka adresu (który znał najpewniej z racji pełnionego urzędu) jednego z sędziów. Byłoby to łamanie przepisów o ochronie danych osobowych i przekraczanie uprawnień w celu nękania konkretnych osób. Sytuacja zatem niebagatelna i jeśli postępowanie Urzędu Ochrony Danych Osobowych potwierdzi, że do tego doszło, dymisja sędziego z ministerialnego fotela nie zakończy całej sprawy.
Drugi problem to wiedza Zbigniewa Ziobry o całym procederze. Polityk zapewne będzie konsekwentnie próbował przekierować narrację o aferze ze skandalu w resorcie sprawiedliwości na „wewnętrzne spory w patologicznym środowisku”. Jednak pojawienie się wątku „przesyłania Szefowi, by i on się ucieszył” w wiadomościach Piebiaka do Emi nie pozwoli na wymazanie lidera Solidarnej Polski z tej historii. Gdyby doszło do udowodnienia przestępczych praktyk jego zastępcy, wówczas odpowiedzialność polityczna szefa resortu za dobór tak skrajnie nieodpowiedzialnych kadr w kierownictwie ministerstwa pozostałaby zagadnieniem jak najbardziej na miejscu.
W walce buldogów punkt dla „białych”
Timing całej tej sprawy wydaje się wielkim prezentem dla Mateusza Morawieckiego i jego stronników w obozie władzy. „Po Piebiaku jest blisko remisu w starciu rewolucjonistów („czerwoni”) i umiarkowanych („biali”) w obozie władzy” – napisał na Twitterze Marcin Palade. Sprawa, która elektryzuje część opinii publicznej, nie ma na dziś potencjału zmiany kampanijnej dynamiki, a jednocześnie może wyraźnie osłabić pozycję Zbigniewa Ziobry w strukturach Zjednoczonej Prawicy.
Tajemnicą poliszynela jest temperatura konfliktu miedzy premierem a ministrem sprawiedliwości. Możliwość wykorzystywania wpływów w prokuraturze przeciw premierowi (np. sprawa działek sprzed wyborów do Parlamentu Europejskiego), antymorawiecki sojusz z Jackiem Kurskim i propagandystami z telewizji publicznej, świadome rzucanie kłód pod nogi wrogim frakcjom we własnej ekipie – to tylko niektóre ze spiskowych teorii, jakie można usłyszeć na temat stosunku Ziobry do premiera. Gdy dorzucimy do tego już obiektywne stwierdzenie, że to właśnie resort sprawiedliwości jest źródłem największych problemów rządu (ustawa o IPN, konieczność wycofania się pod presją Unii Europejskiej z kolejnych elementów zmian w sądownictwie, aktualna afera), trudno zakładać, że Morawiecki rozpacza z powodu publicznej kompromitacji współpracowników Ziobry.
Afera Piebiaka może przelać czarę goryczy i sprawić, że po jesiennych wyborach oraz ewentualnym zwycięstwie PiS personalna obsada resortu będzie inna niż w tej kadencji, co jeszcze niedawno wydawało się niemal nieprawdopodobne. Ministerstwo Sprawiedliwości bez Ziobry byłoby wielkim zwycięstwem Morawieckiego.
Sam fakt, że to możliwe, nie oznacza jednak, że jest bezproblemowe i się wydarzy. Po pierwsze, odebranie resortu sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze może naruszyć chwiejną równowagę w obozie władzy, na której dotąd zależało prezesowi PiS i którą poniekąd zarządzał, wspierając raz jednych, raz drugich. Jeżeli rzeczywiście pozycja premiera była przed wyborami europejskimi tak słaba, jak głosiły plotki, oznaczałoby to bardzo silne wsparcie Morawieckiego, przeciw któremu co rusz buntują się i zawierają taktyczne sojusze różne wewnątrzpisowskie koterie.
Po drugie, nie można wykluczyć, co samo w sobie tragicznie źle świadczyłoby o jakości zmian w wymiarze sprawiedliwości, żywotności personalnych wpływów albo zwykłej lojalności wobec Ziobry w prokuraturze i sądownictwie, nawet po jego dymisji. Gdyby objawiało się to grillowaniem stronników premiera medialnymi przeciekami, wówczas zakulisowa walka buldogów zaczęłaby zagrażać stabilności władzy Zjednoczonej Prawicy.
Po trzecie wreszcie, trudno dziś wskazać polityka, który miałby zarówno wystarczający autorytet na „ogarnięcie” wymiaru sprawiedliwości, jak i jakiś pomysł oraz kompetencje do przeprowadzenia prawdziwej jego reformy. Bez projektu i silnego autorytetu, wspartego bezpośrednio pełnym zaufaniem Jarosława Kaczyńskiego, to się nie uda.
Status quo albo… Kaczyński premierem
Wszystko to sprawia, że zwycięży najpewniej status quo. Dojdzie co najwyżej do kilku pozorowanych ruchów w postaci odcięcia się od ewentualnych kolejnych osób zaangażowanych w aferę. Zwycięży narracja o „wewnętrznych przepychankach w kaście”. Publikacje wypalą się do końca wakacji, a wraz z początkiem września wejdziemy w nowy rytm, w którym być może to PiS znów będzie narzucać dominujące tematy dyskusji. Po wyborach chwiejna równowaga zostanie podtrzymana, a Morawiecki będzie musiał czekać na kolejną szansę, by pozbyć się głównego troublemakera.
W sferze political fiction warto rozważyć jednak scenariusz, w którym kierownictwo Zjednoczonej Prawicy stanie na wysokości zadania i zdecyduje się osuszyć to bagno. Ten ruch wymagałby oczywiście osobistej decyzji Jarosława Kaczyńskiego. Czy to prawdopodobne? Cóż, o Kaczyńskim można powiedzieć wiele, ale wydaje się (sam chciałbym w to wierzyć), że w żoliborskim inteligencie język i metody zaprezentowane w sprawie Piebiaka nie mogą rodzić ani akceptacji, ani zrozumienia.
Od czasu do czasu do debaty wracają koncepcje wymiany premiera. Trudno wskazać dziś innego kandydata niż sam Kaczyński, gdy chodzi o ewentualnego następcę Morawieckiego.
Decyzja o konieczności „osuszenia bagna” przy jednoczesnej chęci zachowania spójności obozu Zjednoczonej Prawicy mogłaby właściwie zostać zrealizowana tylko w scenariuszu, gdy Kaczyński stanąłby na czele rządu, bądź co najmniej zajął stanowisko „superwicepremiera ds. krajowych”, o czym pisał niedawno Jacek Gądek. Mógłby wówczas wziąć osobistą odpowiedzialność za resort sprawiedliwości.
Musiałoby to zależeć, poza osobistą wolą i chęcią prezesa PiS, również od wyniku wyborów, które mogłyby przynieść dodatkowe uzasadnienie dla takiej zmiany. Wariant „premierowski” jest do wyobrażenia zarówno w scenariuszu, w którym PiS potrzebowałby formalnego koalicjanta (a Kaczyński wewnątrz rządu lepiej by nad tym panował), jak i w tym, w którym Zjednoczona Prawica zyskałaby bezprecedensowe poparcie, na przykład rzędu 3/5 lub więcej miejsc w Sejmie. Wówczas prezes PiS w rządzie mógłby odpowiadać za „wykorzystanie historycznego zaufania”.
Jak zawsze więc główną blokadą dla „lepszej zmiany” jest tyrania status quo.
Piotr Trudnowski
Artykuł ukazał się na stronie Klub Jagielloński