Lidera PiS-u trudno już uważać za sojusznika republikańskiej prawicy. Swoimi działaniami wpisuje się w politykę uprawianą przez poprzedników​.

Do szczególnie trudnych chwil w życiu intelektualisty należą te, które są związane z przyznaniem się do błędu. Jeśli nawet nie daje mu to źródła utrzymania, to przynajmniej żyje tym, że potrafi właściwie opisać i wyjaśnić rzeczywistość. Stąd błąd intelektualny jest dla niego tym, czym jest nieudana operacja dla chirurga lub wadliwa naprawa dla mechanika.

Mój największy błąd ostatnich lat polegał na tym, że uwierzyłem Jarosławowi Kaczyńskiemu. Nie była to wiara ślepa – stuprocentowym PIS-owcem byłem dekadę temu, z czasem mój sceptycyzm narastał, zwłaszcza pod wpływem obserwacji, jak nieudolną Prawo i Sprawiedliwość było opozycją, mając naprzeciw tak słabe rządy, jak te Tuska i Kopacz. Uwierzyłem Kaczyńskiemu w tym sensie, że sądziłem, iż, nie mając uwikłań PO-PSL, o SLD nie wspominając, jest w stanie załatwić lub przynajmniej nie zepsuć kilku ważnych spraw. Wzmocnić państwo, odbudować armię, prowadzić bardziej asertywną politykę zagraniczną. Uszanować wolność i własność, choć trochę ograniczyć „republikę kolesi”, przynajmniej nie degradować inteligencji i klasy średniej. Prowadzić nie gorszą od poprzedników politykę gospodarczą, z szansami na nieco bardziej sprzyjający rodzimemu kapitałowi kurs tej ostatniej.

We wszystkich tych sprawach Kaczyński zawiódł. Mniejsza, że mnie. Ważne, że wielu podobnie widzących polskie priorytety rodaków, a wraz z nami: najważniejsze dla naszego kraju sprawy.

Żadnych złudzeń

Od dawien dawna lider PiS-u przedstawiał się jako państwowiec, bolejący nad „imposybilizmem” machiny władzy i jej przeżarciem przez postkomunistyczne układy. Na pierwszym planie stawiał wprawdzie wymianę kadr, ale wyraźnie i wielokrotnie zapowiadał także radykalne działania instytucjonalne: budowę realnego centrum rządu, skończenie z „Polską resortową”, naprawę legislacji, by ograniczyć się tu do spraw niekoniecznie wymagających zmiany konstytucji. Państwowiec mógł tylko przyklasnąć – w obecnym stanie ustrojowym Polska jest w sensie politycznym organizmem najgłębiej upośledzonym, bo bezmózgim: nie mając wiedzy o sobie, ani władzy nad sobą, grzęźnie w niesterowności, bałaganie, anarchii grup interesów. Z czasem ten element retoryki politycznej PiS-u bladł, jednak choćby na głośnej konwencji programowej w Katowicach budowę centrum rządu z prawdziwego zdarzenia, zwanego niekiedy „mózgiem państwa”, zapowiadał dzisiejszy szef MSWiA – Mariusz Błaszczak.

 Nic takiego nie nastąpiło. I raczej nie nastąpi, biorąc pod uwagę, że najbardziej reformatorski okres rządzenia mamy już chyba za sobą, a budowanie państwa należy do zmian najtrudniejszych: budzących dotkliwy opór licznych lobbies, niosących ryzyko utraty kontroli nad partią. Co gorsza, kreując konstelację rządową ze słabą premier, silnymi ministrami i wycofanym superprezesem, Kaczyński wzmocnił, zamiast choć trochę osłabić, antypaństwowy układ sił. Czynienie premiera silniejszym byłoby dziś z jego punktu widzenia hodowaniem sobie konkurentki w postaci Beaty Szydło. Łamanie niesterowności resortów zrobiłoby jeszcze groźniejszymi silnych ministrów i burzyło kruchą równowagę sił, z którą i tak ma dziś Kaczyński ogromne problemy, patrząc na intensywność i liczbę walk frakcyjnych w obozie władzy.

Towarzyszy temu sprowadzenie tej fundamentalnej sprawy do groteski, kiedy przy byle zmianie ogłaszany jest koniec „państwa teoretycznego”, podczas gdy w rzeczywistości esencjonalna dla III RP półanarchia kwitnie w najlepsze. To oczywiście raj dla dzikich lobbystów, klik, załatwiaczy ­– w chaosie zawsze najlepiej radzą sobie najsilniejsi i najsprytniejsi.

Tak więc w sprawie naprawy państwa Kaczyński zdaje się mówić: „żadnych złudzeń, panie i panowie”. Podobnie rzecz się ma z drugą stroną medalu, czyli żerującymi na słabości władzy układami. Miał być koniec „republiki kolesi”, jest jej odwrócenie. Na każdym kroku opłacane z pieniędzy podatników posady (zwłaszcza te najbardziej intratne, w państwowych firmach, co ciekawe, na kluczowym dla efektywnego rządzenia, choć niekoniecznie dla zasobności portfeli, średnim szczeblu administracji gruntownych zmian nie widać) obejmują koledzy i krewni działaczy PiS-u. Nie będę tu mnożył przykładów, zainteresowani znajdą ich bez liku po kilkudziesięciu sekundach obcowania z wyszukiwarką internetową, nawet ograniczając się do zaprzyjaźnionych z obecnym rządem mediów, zwalczających raz po raz „wroga wewnętrznego”.

Klientelizm à la PiS

Powie ktoś, że w Ameryce też jest „system łupów”, w ramach którego nowy rząd hurtem wymienia kadry. To nieporównywalne sytuacje. Za oceanem są partie masowe i bardzo stare, obrosłe gęstą siecią think tanków (niektóre z budżetami większymi niż wiele państw), mediów, organizacji pozarządowych, korzystające z kadr kształconych na najlepszych uniwersytetach świata. Różnica kontekstu sprawia, że tam „system łupów” działa, bo istnieją konkurencyjne elity władzy, które są kompetentne. W Polsce to samo oznacza – by przywołać określenie Kaczyńskiego z czasów rządu Buzka – TKM. Właśnie obserwujemy jego nową odsłonę.

 Prawdopodobnie szef PiS-u uznał, że do walki ze starą nomenklaturą (postkomunistyczno-liberalną) potrzebuje nowej (PiS-owskiej). Tylko co to dla zwykłego Polaka za różnica, czy na opłacanych przez niego instytucjach żeruje ten czy inny konglomerat sitw? Redukcja problemu do ceny demokratycznej walki o władzę jest fundamentalnym błędem. Ten system, który nazwałem kiedyś „pasożytniczym”, a prof. Andrzej Zybertowicz ochrzcił mianem „wielopiętrowego klientelizmu”, zaś prof. Jadwiga Staniszkis „kapitalizmem politycznym”, niszczy podstawy polskiej polityki. Premiuje bowiem miernoty, dorobkiewiczostwo, korupcję, intryganctwo i załatwiactwo. Wypycha zaś i odpycha ludzi zdolnych oraz produktywnych. Zmiana sztafażu na bardziej patriotyczny tylko przedłuża trwałość tego ładu.

Katastrofa dyplomatyczna

Tymczasem prawdziwą katastrofę obserwujemy w dyplomacji. Pomińmy tu wielokrotnie wytykane, szkolne błędy w rodzaju kilkumiesięcznego „sojuszu strategicznego” z Wielką Brytanią czy zaproszenia Komisji Weneckiej do Polski. Pomińmy nawet „wstawanie z kolan”, poprzez mówienie o tym, co „w realu” daje tylko tyle, że mobilizuje przeciwników polskiej podmiotowości. Największym wyzwaniem geopolitycznym jest dziś konflikt supermocarstw: Stanów Zjednoczonych i Chin, destabilizujący porządek światowy.

Tak się szczęśliwie składa, że oba te kraje nas potrzebują. Pierwsze: jako zapory lub nawet bata na rozpychającą się Rosję i klina między Berlinem a Moskwą. Drugie również widzi w nas klin (rzadka zbieżność sprzecznych co do zasady interesów!), a nasze terytorium – jako ważny odcinek Nowego Jedwabnego Szlaku, europejskie centrum logistyczno-transportowe, geograficznie optymalne, bo umożliwiające budowę najkrótszych linii dostawczych. Pekin chciałby nas też wykorzystać, jako kolejną, większą od Grecji czy Irlandii bramę do Europy. Co może najważniejsze, ewentualny sukces Szlaku oznacza powrót do wczesnych czasów jagiellońskich – w tym sensie, w jakim przywraca do łask handel lądowy, dziś znacznie droższy od morskiego, co jednak nie jest ponadczasowe i wkrótce znów może się zmienić.

 Co w tej sytuacji powinna robić Polska? Grać z obydwiema potęgami jednocześnie, „siedzieć na dwóch stołkach” tak długo, jak się da, starać się deklarować jako ostatnia. Podobnie jak to robią np. Izrael, Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Australia, Tajwan czy Japonia. Uzyskać od Chin jak najwięcej pieniędzy i inwestycji infrastrukturalnych, a od USA – tyle samodzielności strategicznej, broni i technologii wojskowych, ile się da. Nie dawać się wpychać w nieswoje konflikty, ani w bycie „bardziej papieską od papieża”. Prezentować się jako kraj otwartych drzwi i spokojnych ludzi, budując po cichu swoją siłę.

Co zaś, pod rządami Kaczyńskiego, robi? Prowincjonalnie wybiera jednostronną politykę i przedwczesne deklaracje. Odpycha nawet chińskie inwestycje i całkowicie stawia na Amerykę. Co gorsza, sama ustawia się w roli bata, otwarcie określając niezagrażającą nam dziś w żaden sposób, a zarazem mającą możliwość zrównać w przyszłości nasz kraj z ziemią, Rosję jako wroga (Szydło, Macierewicz). Zdaje się więc tym samym rezygnować z roli klina, optymalnej tak z punktu widzenia naszych interesów, jak i z rozgrywki supermocarstw. W zamian za co? Nie wiadomo.

Rok 2016 ma szanse przejść do historii, jako nowy symbol polskiej głupoty strategicznej. W czerwcu przyjeżdża do Polski prezydent Chin Xi Jinping, i wbrew obustronnym zapowiedziom, jego wizyta przynosi bardzo mizerne rezultaty. W lipcu odbywa się w Warszawie szczyt NATO, którego efektem jest rozmieszczenie w Polsce symbolicznych sił amerykańskich i europejskich, my zaś lokujemy naszą kompanię pancerną na Łotwie, gwarantując, że w razie konfliktu polska krew poleje się jako pierwsza. Wkrótce wiceszefem dyplomacji, odpowiedzialnym za relacje z USA i Chinami, zostaje Amerykanin Robert Grey (od maja doradca Witolda Waszczykowskiego), a Antoni Macierewicz ogłasza Państwo Środka drugim (po Rosji) zagrożeniem dla światowego pokoju i zaczyna blokować inwestycje znad Jangcy. W międzyczasie w atmosferze skandalu szpiegowskiego Waszczykowski przesuwa Greya na niższe stanowisko w MSZ, śmiejąc się w twarz pytającym go o to dziennikarzom.

 Można różnie oceniać opcję współpracy z Chinami. Zakładam, że mogę się mylić i chętnie zweryfikuję powyższe poglądy, jeśli ktoś wykaże ich błędność. Jednak dla polskich patriotów poza dyskusją powinno być to, że nasz kraj musi zachować w tej rozgrywce elementarną suwerenność i możliwość manewru. Kariera Greya, człowieka o życiorysie dziurawym jak ser szwajcarski, z licznymi znamionami uwikłania agenturalnego, przeczy tej podstawowej zasadzie. Uczynienie go wiceministrem spraw zagranicznych, odpowiedzialnym za relacje z supermocarstwami, wobec jego silnych związków z jednym z nich, i w newralgicznym momencie międzynarodowej rozgrywki – to działanie co najmniej na granicy zdrady stanu. I jasny sygnał dla światowych salonów dyplomatycznych, że Polska nie prowadzi samodzielnej polityki zagranicznej. Po wielokroć krytykowałem klientelizm PO wobec Niemiec, ale takiego serwilizmu jak obecnie nie było nawet za Tuska. Prawdziwi patrioci mają obowiązek przeciwdziałać takim poczynaniom, o ile zdołają!

Kaczyński przedstawiał politykę obronną poprzedników jako katastrofalną i zapowiadał radykalne wzmocnienie armii. W dobie kaskadowo narastającej niepewności międzynarodowej jest to sfera kluczowa. W istocie, polityka PO-PSL była (potencjalnie) katastrofalna tylko w jednym punkcie: zniesieniu poboru. Był on pełen patologii, należało go naprawić. Zamiast tego Platforma Obywatelska wylała dziecko z kąpielą, tworząc, w imię krótkowzrocznego populizmu, pseudozawodową, nieliczną armię ekspedycyjną, w kraju narażonym na zmasowane inwazje lądowe. Tego jednak PiS nie ma odwagi zmienić (ani nawet głosić), mimo że od kilku lat zwolennicy poboru przeważają w sondażach nad przeciwnikami. W pozostałych sprawach polityka obronna PO nie była tragedią, lecz raczej konserwacją status quo (w tym wielu patologii), z pozytywnym wyjątkiem w postaci ambitnego programu zbrojeń. PiS jest tu tylko kontynuatorem, z drugorzędnymi modyfikacjami w polityce sprzętowej czy kadrowej. O żadnym przełomie nie może być jednak mowy. A jest on potrzebny od zaraz.

„Człowiek wolności”

Zarówno prezes, jak i inni działacze PiS-u wielokrotnie i słusznie krytykowali antywolnościowe działania poprzedników. Podsłuchiwanie dziennikarzy, niezgodne z duchem państwa prawa kontrole podatkowe, nadmierne uprawnienia służb specjalnych. Co po wyborach? Twórcza kontynuacja. Na każdym niemal kroku, zmiany mające utrudnić życie przestępcom niebezpiecznie rozszerzają definicję i uprawnienia służb, umożliwiając represjonowanie Bogu ducha winnych obywateli. Nowa ustawa o policji (zwana także, nie bez kozery, „inwigilacyjną”) ułatwia służbom kontrolę internetu, w tym mediów.

 Takiego fiskalizmu jak obecnie jeszcze chyba w III RP nie było. Ministerstwo finansów, zdumiewająco nieudolne w takich sprawach jak podatek od supermarketów, okazuje się niezwykle kreatywne w wynajdywaniu kruczków prawnych umożliwiających „dojenie” uczciwych podatników, podobnie jak przestępców, przy de facto łamaniu konstytucyjnych reguł, takich jak „prawo nie działa wstecz”, „zasada zaufania obywatela do państwa” czy „zasada pewności prawa”. Przykładem jest praktyka reklasyfikacji transakcji na rynku nieruchomości z pominięciem wcześniejszych, wiążących interpretacji podatkowych i naliczaniem wysokich kar za rzekome „błędy”. Jeżącą włos na głowie pomysłowością wykazał się PiS także w przypadku klauzuli o unikaniu opodatkowania, ponownie wrzucając do jednego worka przestępców podatkowych i Polaków legalnie wybierających płacenie niższego podatku, gdy mają taką możliwość. Do tego dochodzi szereg pomniejszych absurdów, w rodzaju prób opodatkowania zwrotów kosztów służbowych (sic!), które, razem wzięte, tworzą, chciałoby się rzec, gdyby nie była to fraza wielokrotnie nadużyta w niesłusznych celach, duszną atmosferę dla działalności gospodarczej, jeśli nie pracy w ogóle.

Jeśli dodamy do tego kuriozalną ustawę o obrocie ziemią rolną, otrzymamy obraz rządu, który po prostu nie szanuje wolności ani własności. Słabo rozumiejąc zarazem, skąd się bierze bogactwo i rozwój. Fakt, że poprzednicy w wielu przypadkach nie byli lepsi, jest marnym pocieszeniem.

Przeciw inteligencji…

To wzbudzi zapewne uśmiech politowania u Czytelników o liberalnych i lewicowych sympatiach, ale u tych o orientacji prawicowej lub republikańskiej już niekoniecznie: Kaczyński dawał nadzieję na odnowę – lub przynajmniej powstrzymanie dalszego upadku – polskiej inteligencji. Sam będąc rasowym inteligentem, wielokrotnie piętnował zanik podstawowego etosu tej grupy, jakim jest służba ojczyźnie, w tym mniej wykształconej większości. Sprzeniewierzanie się powołaniu przez jej licznych przedstawicieli po 1945 r. i po 1989 r. krytykował przy tym z pozycji odnowiciela, a nie malkontenta. Sanatora, mającego dziś bardzo wiele narzędzi, aby swoje cele urzeczywistnić.

 Efekt? Partyjny spindoktor w fotelu prezesa telewizji publicznej, siermiężni propagandyści we wszystkich zaprzyjaźnionych z PiS-em mediach. Jak świat długi i szeroki partie mają medialnych koalicjantów, ale dalece nie wszędzie wymagają od nich wyrzeczenia się jakiejkolwiek niezależności i uprawiania zwykłego politructwa, tak jak Kaczyński. Serce się kraje na widok dwudziestoparoletnich reporterów ze złamanymi na starcie kręgosłupami, podobnie jak tych starszych dziennikarzy i publicystów, sprowadzonych lub sprowadzanych do poziomu internetowych trolli. Nawet akademików z profesorskimi tytułami i poważnym dorobkiem naukowym traktuje się jak medialne call girls, mające naprzemiennie wychwalać obóz władzy i poniewierać jego przeciwników, mniejsza, liberalnych, postkomunistycznych czy prawicowych. Ważne, że sprzeciwiających się „naszej sprawie”, czyli utrzymaniu władzy przez obecną władzę.

Liberalno-lewicowe salony zasłużyły sobie na nauczkę swoją arogancją, gnuśnością, pogardą wobec przeciwników. Wiele lat pracowały na obecne połajanki, odcięcie od pieniędzy publicznych. Problem w tym, że antysalon Kaczyńskiego w najprzychylniejszej interpretacji nie jest w niczym lepszy od salonu Michnika. Wymaga od uczestników sprzeniewierzenia się elementarnemu etosowi polskiej inteligencji, jakim jest służba krajowi (a nie prezesowi) oraz odkrywanie i głoszenie prawdy ogólnonarodowej (co nie znaczy: wolnej od ujęcia w duchu konserwatywnym, lewicowym czy jakimkolwiek innym), a nie dyktowanej przez partyjnych spindoktorów „postprawdy”.

Polsce bardzo dziś brakuje klasycznej inteligencji. Nie tej spod znaku Jaruzelskiego czy Czarzastego, nie tej z obozów plemiennych watażków III RP. Tej spod znaku Mickiewicza i Żeromskiego, Piłsudskiego i Dmowskiego, Studnickiego i Konopczyńskiego. Nieuciekającej w apolityczność i w biznes, mającej odwagę zaryzykować publiczną obronę spraw ważnych nie tylko w czasie koniunktury. Już wiemy, że politycy takiej inteligencji nie chcą. Jeśli więc ma się odrodzić, to może liczyć głównie na siebie.

…i klasie średniej

Podobnie rzecz się ma z polską klasą średnią. Doprecyzujmy: mam na myśli tych, zgodnie z klasycznym rozumieniem tego pojęcia, którym status socjoekonomiczny pozwala na znaczną niezależność, na przykład niepodejmowanie pracy zarobkowej przez dłuższy czas, jeśli warunki stawiane przez pracodawcę okażą się nie do przyjęcia, czy ostracyzm środowiskowy pozbawi bieżących przychodów. W klasie tej nadreprezentowani są przedsiębiorcy, akademicy, prawnicy, lekarze, menedżerowie, dziennikarze. To grupa wciąż u nas nieliczna (zrzesza, wedle moich obliczeń, ok. 5 proc. populacji), ale dziś już znacznie silniejsza niż na początku transformacji. Co ważniejsze, na długą metę niezbędna dla utrzymania republiki, zostawmy na razie na boku: demoliberalnej czy neoklasycznej, gorszej czy lepszej. Mowa o ustroju opartym na rządach prawa, poszanowaniu wolności i własności, podziale i kontroli władzy. Wiedział o tym już Arystoteles, wiedzieli klasycy liberalizmu, wiedzą współcześni teoretycy i praktycy demokracji. Powodów jest wiele, ale jeden wysuwa się na pierwszy plan: tylko silna klasa średnia może być czynnikiem równowagi w destrukcyjnych konfliktach biednych z bogatymi, które na długą metę – co wykazał już Platon – prowadzą albo do oligarchii, albo do tyranii.

 W Polsce warstwa ta dała się swego czasu uwieść PO, ale gdy rozczarowała się jej pogardą, nieudolnością i zepsuciem, w znacznej mierze postawiła na PiS. Dała tym samym Kaczyńskiemu unikalną szansę na republikańską redefinicję agendy politycznej. I ta okazja, jak wiele innych, została zmarnowana. W zamian za akt wyborczego zaufania klasa średnia otrzymała od PiS-u niezapowiedziane podwyżki podatków (np. poprzez zmianę kwoty wolnej). Co ważniejsze, dostała nową oś życia publicznego, zorganizowaną wokół konfliktów biednych z bogatymi, w której, jak wskazuje i erystyka, i praktyka partii rządzącej, średniacy plasowani są po stronie tych drugich. Świadczy o tym tak wspomniana polityka podatkowa, agenda kolejnych kampanii antyestablishmentowych, jak i choćby nagonka na żyjące w dużej mierze z hojności klasy średniej organizacje pozarządowe.

To idiotyczne i absurdalne, bo poniewierana konsekwentnie drugim progiem podatkowym, od którego w przeciwieństwie do bogaczy nie ma jak uciec, klasa ta ma żywotny interes w osłabieniu nadmiernie rozpasanych oligarchów, korporacji, wielkich grup interesu. Gra więc w tę samą, co do zasady, grę, w którą grają biedni. Wielu jej przedstawicieli, zwłaszcza tych trzydziesto-, czterdziestoletnich, chciałoby robić kariery w sposób, który przyniesie krajowi sukces, a im samym poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Od Tuska dowiedzieli się, że nie da rady, bo trzeba się skupić na powstrzymaniu Kaczyńskiego. Od tego drugiego słyszą teraz, że są postkomunistami albo kolaborantami PO. Tak oto robi sobie PiS wrogów z naturalnych, strategicznych sojuszników, wpychając ich tym samym uparcie na powrót w ramiona potworków w rodzaju Nowoczesnej. Ze szkodą dla siebie, dla średniaków i dla Polski.

Budził wreszcie Kaczyński nadzieję na bardziej przemyślaną, prorozwojową – w kontraście do typowego dla PO dryfowania – i dowartościowującą rodzimy kapitał politykę gospodarczą. Uważni Czytelnicy „Nowej Konfederacji” z pewnością wiedzą, że szczególny entuzjazm okołoredakcyjnego środowiska musiało budzić przejęcie przez Kaczyńskiego czy Mateusza Morawieckiego bliskiej nam diagnozy neokolonialnej i wynikających z niej postulatów repolonizacyjnych. Skutek? Nowe inwestycje Mercedesa, Toyoty, Fiata, i wicepremier wjeżdżający na giełdę samochodem reklamowanym jako triumf polskiego kapitału oraz myśli technicznej. W rzeczywistości zaś cackiem złożonym z zagranicznych komponentów i opakowanym w nadwiślańskie blachy. Repolonizacja banków? Trwała w najlepsze już za czasów PO. Wstrzymanie rabunkowej prywatyzacji? Tak samo, tyle że jeszcze wcześniej. Nihil novi, poza obfitszą gadaniną.

Głębiej w pułapkę

Generalny obraz polityki gospodarczej jest jeszcze gorszy. Jest ona doprawdy księżycowa. W chwili zmiany władzy rynek pracy samoczynnie regulował się w stronę tzw. rynku pracownika: pensje rosły, bezrobocie spadało, pracodawcy musieli bardziej iść podwładnym na rękę. Jednocześnie, wciąż zachowywaliśmy główną przewagę konkurencyjną, jaką dysponujemy – niższe ceny. PiS postanowił dorzucić do pieca. 500+, podwyżka płacy minimalnej i zasiłków dla bezrobotnych – to administracyjne wzmocnienie rynkowej tendencji, składające się wraz z innymi działaniami na próbę budowy polskiej wersji państwa opiekuńczego. Nie miejsce tu na polemikę z tym modelem. Rzecz w tym, że nas na to nie stać, a rząd półotwarcie przyznaje, że prawie wszystkie te wydatki będą na koszt przyszłych pokoleń (zadłużenie) lub niepytanych o zgodę innych grup Polaków, w tym rzeczonej klasy średniej (podwyżki podatków).

 Jednocześnie, gabinet Beaty Szydło nie przedstawia żadnego wiarygodnego pomysłu na budowę alternatywnych przewag konkurencyjnych. Za całą retoryką proinnowacyjną idzie co najwyżej tyle realnych działań, ile za mówieniem o repolonizacji. Chyba że ktoś wierzy, że Morawiecki rzeczywiście wyczaruje ponad bilion złotych na inwestycje, a niechętni co do zasady innowacjom polscy przedsiębiorcy nagle zaczną masowo produkować samochody elektryczne i tym podobne cuda, wytwarzane już zresztą często gdzie indziej.

Krótko mówiąc: rząd zdaje się zmierzać do zniwelowania naszej głównej przewagi konkurencyjnej bez pomysłu na inną. Mówiąc o wychodzeniu z „pułapki średniego dochodu” robi wszystko, żeby nas do niej przybliżyć lub dłużej w niej utrzymać.

Tupolewizm

Ponurą puentą pierwszej fazy „dobrej zmiany” jest symbolika grudniowego powrotu polskiej delegacji rządowej z Wielkiej Brytanii. Znów to samo, co w przypadku katastrofy smoleńskiej: najważniejsze osoby w państwie w jednym samolocie, nieprzygotowanie, brak zabezpieczeń, nieprzestrzeganie lub brak procedur. „Dziennik Gazeta Prawna” nazwał to trafnie „tupolewizmem na pokładzie embraera”. O ile po wypadku samochodowym prezydenta Dudy w marcu zeszłego roku zwalanie wszystkiego na poprzedników można było jeszcze z trudem przełknąć, to tym razem nie ma już żadnych usprawiedliwień.

Wielokrotnie mówiłem publicznie, że współodpowiedzialność za tragedię smoleńską ze strony rządu Tuska była jego całkowitą kompromitacją i jednoznacznym powodem do dymisji. Co zatem można powiedzieć o partii przez sześć lat grzmiącej na temat „zdradzonych o świcie”, gdy nie wyciąga ona żadnych istotnych wniosków instytucjonalnych z katastrofy, w której straciła prezydenta i kilkadziesiąt innych znakomitości? Pomimo tego, że zaprzyjaźniony z nią think tank, jakim był Instytut Sobieskiego, z walnym udziałem dzisiejszego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego Pawła Solocha, wnioski te już w 2012 r. wyciągnął, wyliczył i spisał w raporcie eksperckim o tej tragedii. Zupełni cynicy, skłonni sprowadzić nawet tragedię narodową i osobistą, a zarazem katastrofę kadrową tej formacji, do rangi piarowskiego artefaktu? Kompletni dyletanci, bez elementarnej potencji politycznej? Totalni ignoranci, redukujący państwo do zbioru posad?

 Tak czy inaczej, PiS zawiódł nawet tych, dla których Smoleńsk jest najboleśniejszą raną najnowszej pamięci narodowej, symbolem dramatycznego stanu państwa i elit. Chwila wielkości wspólnoty, jaką wywołała żałoba po tragedii, dawała nadzieję na odnowę. Kaczyński był jej dysponentem. I zmarnował to, podobnie jak liderzy Solidarności roztrwonili wielki kapitał symboliczny zrywu lat 80.

Duch pyszny poprzedza upadek

Co PiS osiągnął po ponad roku rządów? Zostawiając na boku kosmetykę – nawet za Tuska było jej dużo – i skupiając się na sprawach pierwszoplanowych: mamy program 500+ i budowę nowej nomenklatury. To ma być dorobek partii „bardzo głębokich zmian”, antytezy dryfu i syfu z czasów PO?

Nie, obliczona wyłącznie na efekt sondażowo-wyborczy erystyka tego rządu nie zasługuje na poważne traktowanie. Jego polityka jest kpiną ze wszystkich państwowców, którzy pokładali w nim nadzieje. Jest też policzkiem dla klasy średniej i republikańskiej inteligencji. Rzadko spotykana w tak wczesnej fazie kierowania krajem, bezbrzeżna arogancja, w myśl biblijnego „duch pyszny poprzedza upadek”, wróży obecnej władzy bardzo źle, ale biorąc pod uwagę jakość alternatyw, może to potrwać jeszcze wiele lat i nawet kilka kadencji. Póki co nie ma większego sensu temu rządowi doradzać. Pozostaje próbować na niego oddziaływać krytyką, protestem, naciskiem. Byle nie takimi, jak w wydaniu obecnej opozycji politycznej….

Życie publiczne w Polsce przypomina dziś dom wariatów: jeden woła, że jest Napoleonem, drugi że Czyngis-chanem, trzeci – Sulejmanem Wspaniałym. My mamy wybierać, który z nich mniej zaszkodzi krajowi, realizując swoją wizję. Ja się z tego wypisuję.

Jednocześnie szanuję, a nawet podziwiam wielu ludzi, którzy – uprawiając ketman – próbują coś zrobić na dalszych planach polityki. W PiS-ie i gdzie indziej, przedzierając się wytrwale przez gąszcz dworskich intryg i rytuałów. Powyższe nie jest więc potępieniem wszystkich w czambuł. To tylko (i aż) konstatacja, że Kaczyński zawiódł nadzieje na systemowe zmiany – i nie rokuje poprawy.

Kaczyński jak Tusk

Jestem republikaninem. Stoję „tu gdzie wtedy”, gdy zaczynałem poważniejsze życie publiczne. Chcę przede wszystkim budowy państwa z prawdziwego zdarzenia, rządów prawa, ochrony wolności i własności. Silnej armii i dyplomacji godnej sporego europejskiego kraju w trudnym położeniu geopolitycznym. Obrony interesu najsłabszych, klasy średniej i inteligencji. Rozpędzenia pasożytniczych sitw i zaprowadzenia merytokracji. Oceniam polityków przez pryzmat tych wartości i celów. Kaczyński stał kiedyś niedaleko od nich, ale obecnie przesunął się w bardzo bliskie pobliże PO, PSL i całej reszty.

Czy inna polityka jest możliwa? Dominującym kartelom partyjnym przydałaby się poważniejsza konkurencja, ale przykłady Nowoczesnej i Kukiza pokazują, że sama świeża krew to za mało. Po przebiciu betonu, nowi gracze dołączają do castingu wariatów. Najwyraźniej źródła tak politycznej nędzy ostatnich lat, jak i potencjalnej odnowy polskiego życia publicznego leżą w dużej mierze poza partyjną polityką. We wciąż raczkującym społeczeństwie obywatelskim, w częstości i jakości zaangażowania klasy średniej i inteligencji, w kształceniu elit intelektualnych i przywódczych.

Tym też zamierzam się w najbliższych latach zajmować. Do czego i Was namawiam.

Bartłomiej Radziejewski

Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji.

2 KOMENTARZE

  1. Kolejny zawiedziony entuzjasta PiS który po niewczasie dostrzegł, że nie podrodze mu z towarzystwem w którym Błaszczak, Kuchciński i Brudziński to niedoścignieni tytani intelektu a Misiewicz i Jaki to nowe elity…

  2. Krytyka totalna bo sie nie znalazl w grupie do koryta? Czas pokaze co bedzie. PiS to nie jest partia wolna tylko taka sama przystawka jak PO czy inne sluzaca obcym interesom. Polska ze wzgledu na swoje strategiczne polozenie musi byc zneutralizowana i teraz zadania takiego podjal sie PiS i wodz Kaczynski. Przestancie marzyc o wolnej Polsce. Takiej nie bylo i nie bedzie. Kraj miedzy Rosja i Niemcami musi grac w karty jakie zostana mu podane do reki. Strategia dla Polski zostala przygotowana a PiS ja wykonuje. PO czy KOD-y to szklana opozycja majaca sie skompromitowac aby Kaczynskiemu rzadzilo sie latwiej. Prawdopodobnie UE sie rozpadnie, czekamy tez na rozpad USA gdyz w tym celu powolano (?!) tam do wladzy klowna Trumpa. Na pewno cel strategiczny to rozbrojenie Polski i uczynienie jej bezzebnym tygrysem z programem socjalnym ktory zapewni „spokoj” w kraju. Polska zostanie wasalem tych ktorzy tworza nowy porzadek w swiecie. Kaczynski bedzie gubernatorem koloni „Polska”. Zyjemy w ciekawych czasach.

Comments are closed.