Był kiedyś taki skecz Grzegorza Halamy o policjancie i polityku. To był klasyk, w którym obie postaci były przedstawione zgodnie z ich społecznym odbiorem, czyli jako osobnicy o niezbyt porywającej inteligencji. Jak łatwo się domyślić, policjant chciał ukarać polityka mandatem, a polityk zasłaniał się… immuniunio? immunimu? manimoniu? Manitou? Chodziło rzecz jasna o immunitet, choć przy okazji okazało się, że Manitou też chroni, lecz nie aż tak.
Ostatnio nasi prawdziwi politycy (tzn. ci odgrywający skecze, tyle że mniej zabawne) odgrzali stary kotlet – ograniczenie immunitetu, tak żeby i poseł mógł z czystym sumieniem zapłacić mandat za przekroczenie prędkości.
Warto przy tej okazji poczynić kilka uwag, po co i skąd w ogóle się wziął pomysł immunitetu.
Trudno w to może dzisiaj uwierzyć, ale kiedyś były takie czasy, że władzę w kraju niepodzielnie sprawował władca – król, książę, cesarz itp. Oczywiście, jego władza doznawała nieformalnych ograniczeń ze stron znaczących grup społecznych (głównie szlachty i kapłaństwa), ale boskie namaszczenie dostatecznie rekompensowało te niedogodności. A jak boskość nie wystarczała, to zawsze pozostawała niezawodna trucizna, sztylet czy stryczek za zdradę króla. Było to mniej więcej w tych samych czasach, kiedy pańszczyźniany chłop cierpiał pod jarzmem dziesięciny, czyli płacił 10%-owy podatek. Jeśli dodać, że w tych ponurych i uwstecznionych intelektualnie czasach nie znano jeszcze podatku VAT, akcyzy oraz opłaty adiacenckiej, skala uciemiężenia wręcz bije po oczach w porównaniu do dzisiejszych oświeconych czasów.
Potem – wraz z wynalezieniem ruchomej czcionki Gutenberga – przyszły czasy Renesansu i świat stanął na głowie. Nie tylko dosłownie, wskutek kosmicznych zabiegów Mikołaja Kopernika, ale także w przenośni, kiedy to zyskującemu na znaczeniu ekonomicznym mieszczaństwu zachciało się mieć wpływ na władzę. Zajęło to całe dziesięciolecia i wywołało kilka rewolucji, które pochłonęły tysiące ludzkich istnień, ale w końcu udało się – tzw. plebs (a przynajmniej jego część) dostał to, co chciał, czyli reprezentantów narodu.
Jak nietrudno zgadnąć, początkowo zadaniem reprezentantów nie było wożenie po pijaku dupy limuzyną za pieniądze podatnika od burdelu do burdelu, lecz patrzenie na ręce władzy. Jako że takie patrzenie może czasem zmęczyć oczy, doprowadzając nawet do oślepnięcia (o dziwo! – połączonego nierzadko z utratą mowy, słuchu, kończyn, genitaliów itd.), wymyślono, że taki reprezentant narodu musi korzystać z przywileju nietykalności. Mogłoby się bowiem okazać, że władca – przyzwyczajony do dodawania cyjanku potasu do herbaty zamiast cukru – zupełnie z rozpędu zechciałby aresztować takiego reprezentanta pod pozorem kradzieży jabłka na straganie, skąd już tylko krok do śmierci podczas próby ucieczki albo trwających wiele miesięcy przesłuchań w dolnej wieży. Reprezentantowi potrzebny był zatem Manitou – ochrona przed władcą.
Co jest istotne w tej mocno uproszczonej historii, to fakt, że reprezentant narodu (zwany u nas obecnie posłem) nie był elementem władzy, lecz – niczym rada nadzorcza w spółce – przedstawicielem interesów właścicielskich, a przenosząc to na wspólną płaszczyznę – interesów podmiotów, które finansują całą zabawę. Pierwotnie poseł nie był władzą (w rozumieniu władzy instytucjonalnej), lecz głosem ludu przeciwko samowoli władzy. Z tego i tylko z tego powodu prawo zatrzymania i ukarania posła uzależniono od zgody izby reprezentantów.
Co z tego zostało dzisiaj, widać gołym okiem. Pan poseł to teraz pan władza. Przed kim nas chroni? Przed premierem, którego sam wybiera? Przed prezydentem, który jakkolwiek pochodzi z wyborów powszechnych ma iluzoryczne uprawnienia? Bo przecież nie przed armią urzędników tworzących aparat biurokracji – jedyny obecnie rzeczywisty ośrodek władzy.
Istotę tego problemu częściowo widać już w wynikach wyborów. Prawie 300 posłów (czyli większość) dostała się do parlamentu dzięki poparciu mniej niż 2% wyborców. Oznacza to, że sejmową większość stanowią ludzie, których wybrała liczba obywateli statystycznie nieznacząca (tzw. próg błędu statystycznego). Zatem nie tylko nasi posłowie nie mają przed kim bronić, ale większość w rzeczywistości nie reprezentuje nikogo. Zaraz, zaraz – kogoś muszą reprezentować. Oczywiście – szefa swojej partii. Dzięki systemowi proporcjonalnemu (wyższość myślenia kolektywistycznego nad indywidualistycznym) miejsce w parlamencie w 95% zapewnia lokata na liście wyborczej. A tę nadaje szef partii, ewentualnie uprawnione przez niego osoby. Zatem w dzisiejszym systemie o sukcesie parlamentarnym przesądza lojalność wobec szefunia i wstrzemięźliwość, jeśli idzie o troskę wobec interesów obywateli.
Problem, kogo chroni Manitou, to jak zwykle temat zastępczy. Nie chodzi mi o to, że chcę darować posłom bezkarność, ale to, czy immunitet zostanie ograniczony, nic w Polsce nie zmieni. No, może poza tym, że o wartość mandatu wzrosną wydatki posłów na ich biura poselskie, a za mandaty faktycznie zapłaci ten sam frajer co zawsze, czyli obywatel. W ten sposób systemu nie naprawimy, bo czy Manitou odwróci wzrok od posłów, czy nie, wciąż będziemy żyć w kraju, w którym poseł reprezentuje interesy szefa partii, a władza, której ma patrzeć na ręce, to on sam.
Paweł Budrewicz
Autor jest radcą prawnym i ekspertem Centrum im. Adama Smitha. Prowadzi bloga stopsocjalizmowi.pl