Już dawno przebrzmiała epoka „ostój cywilizacji” i „jaśniejących miast na wzgórzach” stawiających czoła „barbarzyńskim hordom” i „imperiom zła”. Wszystkie reżimy tego świata są już do tego stopnia instytucjonalnie przegniłe, tandetnie oportunistyczne i zaplątane w globalną sieć kryptokratycznych intryg, że nie sposób bez gwałtu na własnym sumieniu wyrazić nawet kwalifikowanego poparcia wobec któregokolwiek z nich, choćby dybał na niego obiektywnie gorszy przeciwnik.
Panujący na całym świecie etatyzm oligarchiczno-kleptokratyczny jest obecnie w zaawansowanej fazie gnilnej, więc Bogu ducha winnym ludziom, którzy coraz częściej padają ofiarą jego agresywnych konwulsji, pozostaje jednoczyć się ponad sztucznymi, propagandowo spreparowanymi podziałami w celu obrony swojej osobistej godności i moralnej niezłomności. Tylko wówczas nie przytłoczy ich globalna etatystyczna masa upadłościowa, na której zgliszczach będzie można zatknąć flagę nie politycznego, militarnego czy gospodarczego, ale duchowego zwycięstwa.
* * * *
Przyjaciel ostro i kategorycznie potępia zło, a następnie łagodnie i wyrozumiale wspiera bliźniego w wydobywaniu się z jego okowów. Tymczasem zwodziciel ckliwo i pokrętnie usprawiedliwia zło, a następnie szyderczo i bezlitośnie zostawia bliźniego na jego pastwę. Innymi słowy, przyjaciel gani bliźniego, by potem zapewnić mu pokój, podczas gdy zwodziciel przymila się do bliźniego, by potem napawać się jego zgubą.
Wilka w owczej skórze poznaje się nie po wyszczerzonym pysku, tylko po wydobywającej się z niego otumaniającej paplaninie o tym, że „nie zrobiło się nic złego”, „odpowiada się tylko przed własnym sumieniem” i „trzeba się pojednać ze swoimi słabościami” – tzn. po otępiającym trajkocie sugerującym, że większe dobro wynika nie z bezwzględnego zwalczenia zła, tylko z przezwyciężenia jego zbyt wąskiego i dogmatycznego pojmowania.
* * * *
Ostateczna, dojrzała postać „demokracji przedstawicielskiej” to groteskowa komedia na poziomie formy, absurdalna tragedia na poziomie treści i katastroficzny dramat na poziomie realizacji. Innymi słowy, jest to degrengolada opakowana w niedorzeczność i skutkująca autodestrukcją.
* * * *
Im bardziej próbuje się przykryć rzeczywistą katastrofę dokonującą się we wnętrzu człowieka, tym bardziej straszy się rzekomą katastrofą dokonującą się wokół niego; a im bardziej próbuje się zaciemnić realną potrzebę ratowania ludzkiego ducha, tym bardziej tumani się domniemaną potrzebą ratowania pozaludzkiego świata: najbardziej prostackim sposobem skazania konkretu na zapomnienie jest coraz nachalniejsze wynoszenie na piedestał ersatzu.
* * * *
Trwanie w prawdzie polega dziś przede wszystkim nie na gromadzeniu informacji, ani nawet nie na wystrzeganiu się dezinformacji, tylko na bezwzględnym nieuleganiu wszelkiego rodzaju manipulacjom (astroturfingowi, gaslightingowi, clickbaitingowi, trollingowi, „gotowaniu żaby”, przesuwaniu okna Overtona, epatowaniu na przemian „ustalonymi konsensusami” i „zmianami paradygmatu” itp. itd.) przedstawiającym informacje jako dezinformacje i vice versa. Trwanie w prawdzie polega dziś więc przede wszystkim na wykazywaniu nie erudycji i eksperckości czy sceptycyzmu i podejrzliwości, tylko wielkiej duchowej czujności i trzeźwości.
* * * *
Absolutną słuszność mieli ci, którzy kilkadziesiąt lat temu twierdzili, że hipisi – jeśli pozostaną wierni swojej ideologii – niezawodnie doprowadzą świat do ruiny. Stosunkowo niewielu zdawało sobie jednak sprawę, że zdołają to oni uczynić nie jako narkotycznie odurzone „dzieci kwiaty” czy zachodni „pożyteczni idioci”, tylko jako najbardziej wytrwali i zajadli instytucjonalni infiltratorzy, jakich kiedykolwiek widział świat.
Innymi słowy, stosunkowo niewielu zdawało sobie sprawę, że przerażający tryumf hipisów objawi się w pełnej krasie nie w bezpośrednim następstwie „rewolucji obyczajowej” lat 60-tych, tylko kilkadziesiąt lat później, gdy globalne społeczeństwo ocknie się nagle w świecie, w którym kontrkulturą jest nie agitowanie za „wolną miłością” i snucie fantazji o „Erze Wodnika”, tylko komunikowanie choćby najprostszych prawd w sposób niezanieczyszczony różnorodnościowo-inkluzywistyczno-zrównoważonorozwojową politgramotą.
Pozostaje zatem, po zdaniu sobie sprawy, że przez kilkadziesiąt lat mówiło się coraz bardziej upupiającą prozą (albo przynajmniej w odrętwieniu słuchało się, jak taką prozą mówił otaczający świat), zacząć w końcu mówić otrzeźwiającą i dosadną poezją, choćby taką jak: „Niechaj więc mowa wasza będzie: tak – tak, nie – nie”. Wszakże od tego, czy język pozostanie na tyle giętki, by powiedzieć wszystko, co pomyśli głowa, zależy ostatecznie to, czy się tej głowy na własne życzenie bezpowrotnie nie straci.
Jakub Bożydar Wiśniewski